Kreml chce przede wszystkim mieć znaczącą rolę w ustanowieniu nowej europejskiej architektury bezpieczeństwa. Najpierw Putin będzie się domagać demilitaryzacji Ukrainy. Potem pojawi się żądanie przeformułowania NATO – mówi znany amerykański politolog Michael Kimmage.
Newsweek: Trump skapitulował przed Putinem w kwestii Ukrainy?
Michael Kimmage: Jesteśmy na początku bardzo długiego procesu i nie sposób powiedzieć, jak to wszystko się skończy. Mamy do czynienia ze stylem dyplomacji typowym dla Trumpa – komunikaty mogą iść w kilku kierunkach jednocześnie. To, co mówił wiceprezydent Vance w Monachium, nie pokrywało się z tym, co mówił sekretarz obrony Hegseth w Brukseli.
Obok wypowiedzi, które Rosja przyjęła z zadowoleniem, były też amerykańskie groźby obniżenia ceny ropy naftowej, co Moskwa uznaje za eskalację. To daje Trumpowi ogromną liczbę opcji. Może dążyć do wynegocjowania szybkiego zakończenia wojny. Może wywierać dalszą presję na Rosję. Może w ogóle się wycofać z negocjacji. Tak naprawdę nie zobowiązuje się do niczego, a wszystko wydaje się możliwe. Jest to rodzaj działania rozpoznawczego.
Nie ulega jednak wątpliwości, że Putin już niemało ugrał.
– Trump zasygnalizował, że nastąpi normalizacja stosunków między USA a Rosją – to rzeczywiście bardzo dużo. Zapowiedź jego wizyty w Moskwie i Putina w Waszyngtonie jest dość dramatyczną zmianą w dotychczasowych stosunkach.
Z drugiej strony Rosjanom bardzo, bardzo trudno zinterpretować ruchy Trumpa. Nie są pewni, jakie są jego prawdziwe zamiary.
Czy jesteśmy bliżej końca tej wojny?
– Tego też nie wiadomo. Niezależnie od tego, jak potężne są Stany Zjednoczone jako sojusznik Ukrainy i gwarant bezpieczeństwa w Europie, dyplomacja w sprawie zakończenia wojny ma przecież wiele różnych części składowych. Jest jasne, że Zełenski nie zgodzi się na wszystko.
Są też obawy różnych krajów europejskich. Polska jest dziś główną potęgą militarną w Europie i ma własne interesy i obawy w regionie. To samo dotyczy państw bałtyckich, skandynawskich i wielu innych podmiotów europejskich. Jest wiele ruchomych elementów tej układanki, które nie były na razie częścią dyskusji. Stany Zjednoczone mają bardzo duże znaczenie, ale nie są jedynym czynnikiem i nie tylko one decydują. Na samym końcu trzeba to wszystko umieścić w kontekście i to musi być kontekst europejski.
A Rosja?
– Pomijając wątpliwości Ukrainy i Europejczyków, co już samo w sobie stanowi wielkie znaki zapytania, nie jest w ogóle jasne, co zrobi Kreml. Czy Putin jest w ogóle skłonny do negocjacji? Mój instynkt podpowiada mi, że negocjacje będą bardzo trudne.
Możemy sobie wyobrazić dwa scenariusze. Zacznę od mniej prawdopodobnego – Rosja się maskuje, ale jest wyczerpana, i Putin zdaje sobie sprawę, że wojna jest dla niego nie do wygrania. Nie zyska dużo więcej, nawet jeśli potrwa ona jeszcze kilka lat. Być może nawet zaakceptował tę rzeczywistość. Załóżmy też, że Rosji naprawdę zależy na normalizacji stosunków z USA, w co bardzo wątpię. Wtedy rzeczywiście zakończenie wojny byłoby możliwe. Z Rosją utrzymującą pewną część terytorium ukraińskiego, za to z Ukrainą zdolną do integracji z europejskimi strukturami bezpieczeństwa i gospodarczymi. To byłby najlepszy scenariusz. Niestety jest znacznie mniej prawdopodobny niż ten drugi.
Czyli jaki?
– Zaczynając wojnę, Rosja chciała przejąć kontrolę nad całym ukraińskim wybrzeżem Morza Czarnego oraz wschodnią połową Ukrainy. Zgaduję, że Putin wciąż ma takie ambicje. Ale gra Rosji nie dotyczy tylko pewnego rodzaju kontroli nad Ukrainą. Kreml chce przede wszystkim mieć znaczącą rolę w ustanowieniu nowej europejskiej architektury bezpieczeństwa. Najpierw Putin będzie się domagać demilitaryzacji Ukrainy. Potem pojawi się żądanie przeformułowania NATO. W wyniku inwazji w 2022 r. Stany Zjednoczone przeniosły część swojej obecności bliżej rosyjskiej granicy i Putin chce, żebyśmy się wycofali.
Trudno mi sobie wyobrazić, żeby zespół Trumpa był skłonny pójść na tak wiele ustępstw. To jest sedno sprawy, jeśli chodzi o udane negocjacje – czy Rosja złagodzi swoje ambicje. W tym względzie jestem pesymistą. Dlatego jest mało prawdopodobne, aby wojna została ostatecznie rozstrzygnięta w drodze negocjacji.
Oczywiście Putin może też obiecać różne rzeczy Ameryce, Ukrainie, Europie, ale bez najmniejszej woli dotrzymywania słowa. Wtedy wojna może się zatrzymać na dwa lub trzy miesiące, a potem rozgorzeje na nowo.
A jakie jest zagrożenie, że to będzie po prostu złe porozumienie? Sergey Radchenko, znakomity historyk zimnej wojny i Rosji, powiedział mi, że boi się negocjacji, w wyniku której sytuacja Ukrainy i Europy będzie znacznie gorsza.
– Przede wszystkim jest sto sposobów na to, aby z rozmów Trumpa z Putinem nic nie wyszło. Przypomnijmy sobie kontakty Trumpa i Kim Dzong Una – wszystko było bardzo spersonalizowane, oparte na gorączkowych wpisach w mediach społecznościowych. To nie była katastrofa, która doprowadziła do wojny. Po prostu niewiele z tego wyszło. Jest więc możliwe, że Trump będzie prowadził taki sam rodzaj głośnej dyplomacji w mediach, ale bez większych konsekwencji. Dla Putina to oczywiście przydatne, ponieważ zapewni Rosji pewien stopień legitymizacji i może wykorzystać to do próby podzielenia krajów europejskich. To oczywiście nie byłoby dobre dla Ukrainy, ale jednak dalekie od Monachium w 1938 r. [gdzie Zachód oddał Hitlerowi bez walki Czechosłowację – red.] i Jałty w 1945 [niemal pół Europy Stalinowi – red.]. Tamte układy były złe i szkodliwe dla tych, których dotyczyły. Teraz byłaby to po prostu dyplomacja bez porozumienia.
Wielu obserwatorów twierdzi, że Putin ma wielką przewagę w tych negocjacjach, bo posiada długoterminowy plan, podczas gdy Trump jest zainteresowany krótkoterminowym sukcesem. Zgadza się pan z tym?
– Nie sądzę. Zapominamy – ponieważ przez ostatni rok Rosja osiągała stopniowe postępy na polu bitwy – jak beznadziejna jest ta wojna dla Rosji. Co udało jej się osiągnąć od lutego 2022 r. Tuż po inwazji miała 11 proc. terytorium Ukrainy pod swoją kontrolą, teraz 18 proc. Ale przede wszystkim wojna o Ukrainę to wojna o miasta. Ten, kto będzie je kontrolował, zdecyduje o profilu politycznym kraju. Tymczasem Rosji udało się przejąć tylko jedno ważne ukraińskie miasto – całkowicie zniszczony Mariupol. Od trzech lat nie jest w stanie zdobyć Charkowa, a to ledwie 40 km od rosyjskiej granicy.
Niezależnie od tego, jaki jest plan Trumpa, ile cierpliwości ma Trump dla Ukrainy, czy znormalizuje stosunki z Rosją, czy nie, nie ma to wpływu na fundamentalny wynik tej wojny: Rosja jest bardzo, bardzo daleka od osiągnięcia któregokolwiek ze swoich celów. Musimy o tym pamiętać.
Przecież Trump może po prostu porzucić Ukrainę, czego w Polsce i Europie najbardziej się boimy.
– Teoretycznie mógłby wycofać wsparcie dla Ukrainy, argumentując, że Indo-Pacyfik jest ważniejszy dla USA niż wojna w Ukrainie. Poza tym Trump obawia się eskalacji, która mogłaby doprowadzić do konfrontacji nuklearnej między Stanami Zjednoczonymi a Rosją. Może więc powiedzieć: Ukraina to zadanie Europy, a my skupimy się na Indo-Pacyfiku. Ale myślę, że sytuacja jest jednak bardziej skomplikowana.
Jedną rzeczą są amerykańskie oświadczenia, wywiady i przemówienia, ale nie zmienią jednego: kwestia stabilności regionalnej w Europie ma zasadnicze znaczenie dla amerykańskiej strategii i amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego. Europa jest ogromnym partnerem handlowym Stanów Zjednoczonych. Niezwykle ważnym instrumentem projektowania amerykańskiej potęgi w świecie. Nasza pozycja na Bliskim Wschodzie, w Afryce i w innych miejscach zależy w ogromnym stopniu od stabilności w Europie.
Teoretycznie można się wycofać z Europy. Ale jeśli Ukraina szybko przegra wojnę i wywoła to poczucie paniki w państwach bałtyckich, Polsce oraz innych krajach, dojdzie do dramatycznej destabilizacji w regionie. A to – niezależnie od opinii, jakie administracja Trumpa może mieć na temat Niemiec, Ukrainy lub Rosji – będzie ogromny problem dla USA.
Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa będą eksperymentować z różnymi podejściami. Ale kwestia niestabilności regionalnej w Europie nie jest czymś, od czego mogą uciec. Stany Zjednoczone Trumpa pozostaną w Europie. Będzie zmuszony uznać, że kontynent pogrążony w chaosie z powodu pokonanej Ukrainy uczyni Amerykanów biedniejszymi i bardziej niepewnymi.
Prezydent Zełenski został postawiony przez Trumpa przed faktem dokonanym – o rozmowie z Putinem dowiedział się dopiero po niej. Co powinien robić?
– Musiał zachować bardzo delikatną równowagę. Nie może sobie pozwolić na zrażenie do siebie Trumpa ze względu na znaczenie amerykańskiego wsparcia wojskowego. Jednocześnie istnieje granica, jak daleko można się posunąć w ustępstwach, o czym zresztą wspominał w Monachium. Ukraina musi dostać twarde gwarancje. To nie może być porozumienie w stylu tych mińskich z 2014/2015 r., gdy kraje europejskie razem z Ukrainą wynegocjowały bardzo słabą umowę z Rosją i parę lat później Kreml znowu zaatakował. Zełenski nie może sobie na to pozwolić i będzie musiał rozsądnie nawigować. Oczywiście bardzo trudno utrzymać Trumpa po swojej stronie, ale jeśli Trump posunie się za daleko, wówczas Ukraina będzie musiała znaleźć innych sojuszników i szukać innej drogi do zawierania umów z Rosją.
A jakie jest ryzyko, że Europa zacznie się rozpadać od środka? Porozumienia nie będzie, sytuacja Ukrainy stanie się coraz gorsza i wtedy część krajów UE będzie dążyć do dogadania się z Rosją?
– Gdyby Stany Zjednoczone wycofały się wyraźnie z Ukrainy, Rosja zaczęłaby w znaczący sposób wygrywać i np. zaistniałyby obawy, że Kijów może upaść, nie sądzę, by Polska, kraje bałtyckie i Skandynawia pozostały bierne i tylko się przyglądały. Jest całkiem prawdopodobne, że doszłyby do wniosku, że jeśli wojna zostanie przegrana w Ukrainie, niebawem będą mieć wielki problem na swojej granicy, więc lepiej walczyć w Ukrainie.
Mogę sobie wyobrazić scenariusz, w którym różne kraje europejskie przystępują do wojny. Nie jako członkowie NATO i w partnerstwie ze Stanami Zjednoczonymi, ale mogłyby to zrobić, bo wynik wojny w Ukrainie ma egzystencjalne znaczenie dla tych krajów. Jeśli tak by się stało, Niemcy, Francja i Wielka Brytania znajdą się w bardzo trudnej sytuacji, bo nie zdecydują się zapewne wysłać swoich wojsk na wojnę.
Oczywiście w tego rodzaju konfrontacji z Rosją nie wezmą też udziału Węgry, Słowacja czy kraje południa Europy i Kreml miałby możliwość wykorzystania tych różnic. Rosja jest zdecydowanie zbyt słaba, aby odgrywać aktywną ważną rolę w Europie, ale wystarczająco silna, aby grać na podziałach. To jest prawdopodobnie najlepszy plan Rosji, jeśli chodzi o osiągnięcie jej celów w tym konflikcie.
W swojej najnowszej książce pisze pan, że jesteśmy skazani na długoletnie „kryzysowe zarządzanie” stosunkami z Rosją. I że będzie to zadanie dla całych pokoleń.
– Nie ma sensu myślenie, że problem, przed którym stoimy w Ukrainie, to tylko kwestia korekt terytorialnych i istnieje dyplomatyczne rozwiązanie, które może to załatwić. To był błąd, który Niemcy i Francja popełniły w 2014/2015 r. w czasie negocjacji z Rosją – nie wystarczy rzucić Rosji ochłap i będzie szczęśliwa. To nonsens.
Stosunki Rosji z Zachodem będą konfliktowe jeszcze przez długi czas. Takie musi być nasze podstawowe założenie. Bez względu na to, ile NATO i UE mogą zrobić dla swoich członków wewnętrznie, nie mogą wyeliminować konfliktu między Rosją a Zachodem.
Rosja nie jest tylko sprawą Ukrainy. To problem dla Europy jako takiej. Wchłonęła Białoruś jako swego rodzaju kolonię, jest militarnie obecna w Mołdawii. Najechała Gruzję. I ma projekty wojny hybrydowej, które wykraczają daleko poza granice Ukrainy, Białorusi i Mołdawii.
To nie jest kwestia tego, co zrobimy w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Musimy być bardzo ostrożni – podpisanie kartki papieru przez Rosję nie sprawi, że problem zostanie rozwiązany. Bo to jest problem niemożliwy do rozwiązania. Ale można nim zarządzać i trzeba to robić cierpliwie. Bez nadmiernego demonizowania Rosji, za to z bardzo silnym poczuciem, że musimy ją powstrzymywać siłą militarną. Chodzi o zrównoważenie rosyjskiej potęgi militarnej potęgą militarną Europy. Europie grozi katastrofa, jeśli nastąpi zbyt szybka normalizacja stosunków z Rosją.
Co pan rozumie przez katastrofę?
– Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się od 10 lat. Ukraina nie jest państwem poza Europą, stanowi jej centrum. Od 2014 r. do dzisiaj mamy więc dwie wojny w centrum Europy, których Europa nie jest w stanie doprowadzić do końca na swoich warunkach. Nie chciałbym przesadzić i powiedzieć, że Europa jest całkowicie odsunięta na bok w tym konflikcie. Jest ważnym aktorem, stara się robić różne rzeczy, pomaga. Ale nie jest w stanie uzyskać pożądanych rezultatów. I to jest niezwykle frustrujące, bo nie walczy o osiągnięcie swoich celów w Libii czy Brazylii. Europa walczy o nie w Europie.
To bardzo szczególny rodzaj słabości, która rozdziera serce. To europejska tragedia. Być może presja Trumpa wymusi zmianę myślenia w kategoriach strategicznych i militarnych ze strony Niemiec i dużych aktorów w Europie. Możecie zacząć dokonywać nieco innych wyborów, a tym samym mieć większą siłę i zdolność do zakończenia wojny w Ukrainie na europejskich warunkach. To nie jest historia, która się skończyła. I błędem byłoby podchodzić do niej wyłącznie z pesymizmem.
Michael Kimmage jest dyrektorem Kennan Institute, powszechnie uważanego za najważniejszy amerykański ośrodek studiów nad Rosją. W latach 2014-2017 zajmował się portfolio Rosja/Ukraina w Departamencie Stanu USA. Jego cykl esejów dla „Foreign Affairs” poświęcony scenariuszom konfliktu w Ukrainie był szeroko komentowany, również w Polsce. Jego najnowsza książka „Collisions” (2024) jest poświęcona genezie wojny przeciwko Ukrainie
