Wyjechać czy zostać? O losach ocalałych z Holokaustu opowiada książka Anny Bikont „Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów”, a także wystawa stworzona na jej podstawie w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.
„Newsweek”: Czym się kierowali ocaleni z Holokaustu, kiedy zastanawiali się, jak dalej żyć i gdzie?
Anna Bikont, autorka książki i współscenarzystka wystawy: Często przypadkiem. Jedną z moich bohaterek jest Fania Szumacher, która jedzie pociągiem repatriacyjnym z Rosji i na peronie widzi grupę syjonistów. Młodzi ludzie stoją i zachęcają powracających, żeby jechali do Erec Izrael – ziemi Izraela. Nie wiem, czy Fania jest syjonistką, ale nikogo nie ma, nikogo nie zna, więc kiedy słyszy: wysiądź, za dwa tygodnie pojedziemy razem dalej, to wysiada i przyłącza się do nich. Kompletny przypadek. Ale także przypadek sprawia, że są to Kielce, w których dochodzi do pogromu i Fania zostaje jedną z 42 ofiar. Nigdy nie pojedzie do ziemi Izraela. Hanna Krall mówiła mi, że wychowawcy w jej domu dziecka także zachęcali starsze dzieci do wyjazdu. I wielu jej kolegów pojechało. Ale instruktor, który namawiał dzieci do wyjazdu, bardzo jej się nie podobał, bo miał owłosione łydki. Może to ją tak zniechęciło, że nie wyjechała z jego grupą, tylko została w Polsce. Kto wie, mówiła, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby on nie miał tych owłosionych łydek.
Zuzanna Schnepf-Kołacz, współkuratorka wystawy „1945. Nie koniec, nie początek”: Po wojnie, do 1948 r., Polskę opuściło blisko 200 tys. Żydów. Więcej wyjechało, niż zostało. Powrót do przedwojennych rodzinnych miejscowości był dla ocalałych z Zagłady bardzo trudny. Ich domy były w większości zburzone albo zajęte przez Polaków, rodzina wymordowana, społeczność, z którą byli zżyci, zniknęła. Podobnie jak ich zakłady, fabryki, sklepy. W większości przypadków nikt ich nie witał, nikt nie pytał o przeżycia wojenne, nikt nie okazywał empatii, nie przejmował się ich traumą. Mieli szczęście, jeśli po powrocie spotkali się z obojętnością, bo bywało znacznie gorzej. I w tych okolicznościach zmuszeni byli podjąć decyzję: co dalej. Każdy z ocalałych musiał wymyślić swoje życie na nowo. O nich właśnie jest nasza wystawa. Jednocześnie staramy się naświetlić tło historyczne, by te pierwsze powojenne lata, często zupełnie nieznane w powszechnym odbiorze, były zrozumiałe dla szerszej publiczności.
Parowiec, którym żydowscy uciekinierzy z Europy Środkowej i Wschodniej starali się przedostać do Palestyny, 1947 r.
Foto: fot. NN/Muzeum Bojowników Getta w Izraelu
A.B.: Najłagodniejsze pytanie, jakie mogli usłyszeć po powrocie do domów, brzmiało: to ty przeżyłeś?! Mniej łagodne były karteczki, które im podrzucano, że jak się nie wyniosą w ciągu 24 godzin, to wiadomo, co ich czeka. Kiedy ktoś chciał dać grupie głodnych Żydów parę jajek, to usłyszał od sąsiada: lepiej daj im truciznę! Szukałam choć jednego przypadku, że ktoś ze społeczności żydowskiej wrócił do swojego przedwojennego życia, i do rodziny, i do domu, i do pracy, i nie znalazłam. Ludzie wyjeżdżali masowo, bo antysemityzm powojenny był jeszcze gorszy niż ten przed wojną. Bardziej krwiożerczy.
Ciekawa jest historia organizacji, która pomaga w tych wyjazdach.
Z.S.K.: Nazywała się Bricha, czyli po hebrajsku ucieczka, i był to ruch tworzony przez setki młodych ludzi, w którym nie było odgórnego centrum dowodzenia. Podstawą była współpraca wolontariuszy, którzy należeli do różnych żydowskich partii politycznych i organizacji. Większość przeżyła Zagładę, w której straciła swoich bliskich. Jednak mimo tych tragicznych doświadczeń znaleźli w sobie siłę, by po wojnie pomagać setkom tysięcy ocalałych Żydów w wyjazdach i odbudowie życia w Palestynie. Działali na terenie wielu krajów, przekazując sobie nawzajem grupy uciekinierów. Załatwiali im noclegi, dokumenty, transporty. Opracowywali ścieżki przerzutu. Były to działania nielegalne lub półlegalne, na które państwo polskie przymykało oko.
Dlaczego Polska nie pozwalała Żydom legalnie wyjeżdżać?
A.B.: Skomplikowana historia. Między innymi chodziło o złoto. Ale nie żydowskie, tylko polskie, ze skarbca narodowego, które po wybuchu wojny wywieziono do Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy mogli je oddać rządowi na emigracji lub nowej władzy. Ale ta nowa władza wiedziała, że Wielka Brytania nie chce przyjmować w Palestynie Żydów. Dlatego władza nie mogła jawnie wypuszczać Żydów z kraju, żeby Brytyjczycy nie protestowali. Wielu z nich Bricha wywiozła na tzw. greckich papierach. W drodze nie wolno im było mówić w jidysz. Mogli ewentualnie po hebrajsku, który udawał grecki. Pieniądze i kosztowności oddawali do depozytu działaczom Brichy, żeby nie narazić się na zarzut szmuglu. Dostawali pokwitowania i na ich podstawie odzyskiwali depozyt po przybyciu na miejsce. Zwykle przeprowadzano ich nocą do jakiegoś niestrzeżonego przejścia granicznego. Trzeba było przy tym skoordynować działania z grupą, która czekała po drugiej stronie i doprowadzała uciekinierów do stacji kolejowej.
Dom dziecka w Śródborowie prowadzony przez Centralny Komitet Żydów w Polsce, 1946 r.
Foto: fot. J. Pirotte
I to wszystko bez wsparcia technologii, jaką mamy dzisiaj.
A.B.: Ludzie z Brichy działali przez łączników i cały czas konieczne były szybkie zmiany planów. Np. jedną z dróg wyjazdu, przez Żary, należało z dnia na dzień zmienić po tym, jak 20 czerwca 1946 r. przyłapano tam dużą grupę uciekinierów. Organizatorzy nie mieli pojęcia, dlaczego cała rzeka była nagle oświetlona płomykami świec. Kiedy przeczytałam o tym w jednym z opracowań amerykańskich, zdałam sobie sprawę, że oni z tą swoją przeprawą trafili na noc świętojańską! Działacze Brichy musieli też wiedzieć, jak przygotować ludzi do przekraczania kolejnych granic. Na granicy węgiersko-austriackiej, której pilnowali żołnierze Armii Czerwonej, podróżujących zaopatrywano w wódkę, skórzane kurtki, zegarki i konserwy. To były oczywiście łapówki. Z kolei przeprawienie się z sowieckiej strefy okupacyjnej do amerykańskiej miało stałą cenę – paczka papierosów za jednego Żyda. Ale zdarzało się, że uciekający Żydzi byli mordowani w drodze, jeszcze w Polsce. Jak grupa zaatakowana przez partyzantów z oddziału Józefa Kurasia „Ognia”. Zginęło wówczas 11 osób.
Z.S.K.: Niebezpieczeństwo groziło Żydom bez względu na wiek. Jednym z przypadków powojennej przemocy jest atak na żydowski dom dziecka w Rabce, przeprowadzony przez należących do komórki Ruchu Oporu Armii Krajowej uczniów tamtejszego gimnazjum pod dowództwem ich polonisty Edmunda Chodaka i miejscowego księdza, katechety Józefa Hojoła. Dom dziecka z Rabki został przeniesiony do Zakopanego, ale tam też nie było bezpiecznie, więc dyrektorka Lena Küchler z pomocą religijnej organizacji Vaad Hatzalah nielegalnie wyjechała z 60 dziećmi do Francji, a potem, po 1948 r., do Izraela.
I książka, i wystawa opowiadają o tym, jak wyglądały te podróże, trwające czasem kilka miesięcy.
Z.S.K.: Były tak długie, bo kiedy już pokonali kolejne granice państw i stref okupacyjnych, uciekinierzy byli zwykle osadzani w obozach „dipisów” [DP – od ang. displaced persons, osoby przemieszczone, które w czasie wojny znalazły się poza granicami swojego państwa – red.], gdzie czekali miesiącami na możliwość legalnego lub nielegalnego wyjazdu do miejsc, w których mogli zacząć stabilne życie. Często obozy „dipisów” to były niedawne obozy koncentracyjne, więc można sobie wyobrazić, jak bardzo ci ludzie byli zdeterminowani, żeby wyjechać z Polski, jeśli wiedzieli, dokąd trafią. W obozie „dipisów” na terenie Niemiec znalazł się także jeden z bohaterów naszej wystawy, Roald Hoffmann. Jako chłopiec wraz z matką przeżył wojnę w ukryciu, w Złoczowie. Potem próbowali ułożyć sobie życie w Krakowie, w końcu jednak wyjechali. Zamieszkali w Stanach Zjednoczonych. Roald Hoffmann, dziś 88-letni, został chemikiem, a w 1981 r. laureatem Nagrody Nobla. Mamy nadzieję, że przyjedzie na otwarcie wystawy. Przekazał nam też kilka rodzinnych pamiątek – zestaw kreślarski ojca, lwowskiego inżyniera, który zginął w obozie, album ze zdjęciami rodzinnymi, a także garnek do gotowania, którego używali z matką w obozie”dipisów”.
Wśród ocalonych są też i tacy, którzy początkowo decydują się zostać w Polsce. Co nimi kieruje?
A.B.: Brak sił do dalszej drogi, do poniewierki, do uciekania nocami przez granice, przez góry. To byli ludzie wycieńczeni, często chorzy na gruźlicę. Inni, nawet jeśli mieliby trochę energii, nie chcieli zostawiać starszych schorowanych członków rodzin, którzy jakimś cudem przeżyli. Kolejna grupa to zasymilowani Żydzi. Polska była dla nich oczywistym wyborem, nie czuli związków z kulturą i religią żydowską ani ogólnie rzecz biorąc z Żydami.
Jak pani mama?
A.B.: Jak moja mama. Mój dziadek był religijnym Żydem, mama tego nie lubiła. Mówiła, że to średniowiecze. Kiedy skończyła się wojna, miała 32 lata. Zaraz rozeszła się z Polakiem, który ją w czasie wojny uratował. Ale taki też był cel tego związku – żeby ją ratować. Rozwodząc się ani myślała wyjeżdżać. Chciała żyć tutaj. Pracować. I taką drogą poszła także część ocalałych. A niektórzy zostali, bo chcieli budować komunizm, ale to była mała część. Żydokomuna to mit, ponieważ Żydów w UB było niewielu, z tego też powodu, że niewielu ich zostało w Polsce. Bolesław Bierut w notatce z 1945 r. podawał, że Żydów w UB jest 1,7 proc. I to na wyższych szczeblach. Zatem wśród tych bijących ogromną większość stanowili nie-Żydzi. Dla Żydów jednak nowa władza była atrakcyjna jako jedyny gwarant bezpieczeństwa. Co prawda w pogromach kieleckim czy krakowskim część UB i wojska wspierała napastników w mordowaniu, ale władza centralna zakazywała antysemickiej przemocy. Po pogromie kieleckim państwo pozwalało nawet na to, żeby uzbrojeni Żydzi pilnowali instytucji żydowskich, w tym domów dziecka. Na samym Dolnym Śląsku straże liczyły 1200 członków!
Z.S.K.: Od nowej władzy Żydzi dostali także prawa pozwalające na aktywność w wielu dziedzinach – mogli działać w żydowskich komitetach i partiach politycznych, prowadzić kibuce, szkoły, stołówki, otwierać synagogi, a przede wszystkim wykonywać zawody wcześniej zakazane – górników czy rolników. Nagle mieli szansę na robienie kariery zawodowej czy politycznej. To wszystko przed wojną nie było możliwe. No i nie byłoby „żydowskiego osadnictwa na Dolnym Śląsku”, gdyby władza na to nie zezwoliła. W pierwszych powojennych latach wielu miało nadzieję, że można ułożyć sobie życie w Polsce.
Dzierżoniów na Dolnym Śląsku jest w powojennej historii Polski namiastką dawnego sztetla. Żydzi mogli się tam osiedlać i żyć w miarę spokojnie.
Ale i ten eksperyment się nie udał.
A.B.: W Dzierżoniowie osiedlają się Żydzi jadący ze Związku Radzieckiego. Pociągi od razu wiozą ich na miejsce. Jak pokazuje Kamil Kijek, współautor scenariusza wystawy, odtworzenie społeczności żydowskiej ma tam nowoczesny wymiar. Nie tylko dlatego, że ich nowe, poniemieckie domy są solidne i w lepszym stanie, bo bieda nadal jest duża, ale między innymi dlatego, że mogą robić to, czego wcześniej im zabraniano. No bo który Żyd przed wojną mógł być rolnikiem? A tu uprawiają ziemię i hodują krowy, którym nadają imiona w jidysz. Z drugiej strony jest tam miejsce dla Żydów religijnych, dla partii politycznych. Otwierane są teatry, kabarety. Społeczność żydowska ma własne szpitale, nauczanie zawodowe, ulica mówi w jidysz. Tylko że powoli postępuje stalinizacja, która sprawia, że w 1948 r. życie żydowskie przestaje istnieć. I nie była to akcja skierowana tylko przeciwko Żydom, to była unifikacja całego systemu. Nie ma już więc szkół żydowskich, bo wszystkie muszą być takie same i mieć jeden program. Nie ma instytucji żydowskich, szpitali itd., bo wszystko jest państwowe. Poza tym zaczyna się zimna wojna, Ameryka staje się wrogiem. Biura Jointu, organizacji, która finansowała około 90 proc. życia żydowskiego w Polsce, zostają zamknięte i zapieczętowane w sylwestra 1949 r. I to jest koniec.
Z.S.K.: Kiedy na przełomie 1949 i 1950 r. otwiera się możliwość wyjazdu, już za zgodą państwa, z biletem w jedną stronę, wielu spośród tych, którzy wcześniej zostali w powojennej Polsce, decyduje się na wyjazd. Po utworzeniu państwa Izrael, między wrześniem 1949 a lutym 1951 r., wyjeżdża ok. 28 tys. Żydów. W Polsce zostaje ok. 70 tys.
Ci, którzy zostają, mają jeszcze jeden sposób na poradzenie sobie z własnym losem – ukrywają się za wymyśloną tożsamością. To chyba najsmutniejsza część tej historii.
Z.S.K.: Janina Milner, o której opowiadamy na wystawie, miała piękną kartę jako działaczka żydowska przed wojną. Pracowała na rzecz dzieci i młodzieży, organizowała im życie w skrajnie trudnych warunkach gettowych. Kiedy przeszła na „stronę aryjską”, zachowała imię i nazwisko, bo było neutralne, ale odrzuciła tożsamość. I nigdy do niej nie wróciła. Irena Sendlerowa była jedyną osobą z przeszłości, która ją znała i kontaktowała się z nią sporadycznie po wojnie, ale miała zakazane mówić o jej historii i pochodzeniu. Janina zerwała relacje ze wszystkimi dawnymi przyjaciółmi. O tym, kim naprawdę jest, nie powiedziała ani mężowi, ani córce. I ukrywała to do końca życia. Można sobie tylko wyobrazić, z jak głęboką traumą musiała się zmagać. A przecież nie była jedyna.
Kiedy pisała pani książkę, po wielu latach pracy badawczej nad Zagładą, coś jeszcze panią zaskoczyło?
A.B.: Odkąd zajmuję się Zagładą, od tych 20 lat, szukam czegoś dobrego, ale dużo częściej coś złego puka od dołu. A jednak nie spodziewałam się takiego antysemityzmu, jaki zapanował po wojnie w Polsce, zupełnie oszalałego. Bez odrobiny empatii. Myślę tu przede wszystkim o dzieciach. Wiele z nich wspomina, że były obrzucane kamieniami, wyzwiskami. Wiemy, że dzieci są wobec siebie okrutne, ale żeby nie znalazł się choć jeden nauczyciel, który by powiedział: kochani, przed wojną było 20 tys. takich dziewczynek w naszym mieście, została jedna, to jest nasz skarb, bądźmy dla niej dobrzy. Ale nie słyszałam ani jednej takiej opowieści. Jak to było w ogóle możliwe?
