Nie wykluczam zbliżenia między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Ale jeśli do niego dojdzie, będzie to naprawdę zła wiadomość – mówi historyk zimnej wojny Siergiej Radczenko.
„Newsweek”: Czy zimna wojna była nieunikniona?
Siergiej Radczenko: Nie do końca wiemy. Do zimnej wojny doszło, ponieważ zarówno Moskwa, jak i Waszyngton nie wierzyły w szczerość intencji drugiej strony. Stalin uważał, że Amerykanie próbują wejść do jego strefy wpływów i kontrolować ją poprzez plan Marshalla. Amerykanie uważali, że Stalin jest ekspansjonistą o nieskończonych ambicjach. Problem polega na tym, że Amerykanie nie wiedzieli, jakie są intencje Stalina. Nawet dzisiaj tak naprawdę ich nie znamy. Mówili wtedy: „Jeśli nie powstrzymamy Stalina, Sowieci zawładną całą Europą”.
Problem polega na tym, że stawiając na powstrzymywanie Sowietów, Amerykanie w pewnym sensie przyczynili się do cyklu konfrontacji, który doprowadził do zimnej wojny. Ale gdyby tego nie zrobili, gdyby nie zrealizowali swojej polityki powstrzymywania, wtedy Stalin mógłby zagarnąć znacznie więcej. Innymi słowy – nie jesteśmy pewni intencji Stalina. Ale powstrzymując Związek Radziecki, Amerykanie zapobiegli najgorszemu i była to prawdopodobnie najbezpieczniejsza polityka, jaką mogli prowadzić. Ceną za inny wybór byłaby sowiecka dominacja.
I to odsyła nas do czasów współczesnych. Putin, podobnie jak Stalin, może nie mieć planów zdominowania świata. Prawdopodobnie nie ma. Ale jeśli nie zareagujemy z determinacją na agresję Putina, jego agresja będzie karmić jeszcze więcej agresji. Aż nie będziemy w stanie utrzymać naszych pozycji. Poprzez powstrzymywanie realizujesz politykę, która przyczynia się do cyklu niepewności i napięć. Ale jeśli nie uda ci się powstrzymać drugiej strony, ryzykujesz, że zostaniesz pokonany. To błąd, który będzie nas potwornie dużo kosztować. Taka jest tragiczna lekcja zimnej wojny, która odnosi się do naszych czasów.
Stalin miał plany podziału Japonii – przejęcia części wyspy Hokkaido. Ale z nich zrezygnował. Zdecydował się natomiast na bardzo ryzykowną wojnę koreańską. Dlaczego w pewnych sytuacjach nie cofał się przed konfliktem, a w innych porzucał swoje plany?
– Stalin był głęboko cyniczny. I wysoce oportunistyczny. George Kennan miał rację, gdy podkreślał, że władza radziecka nie jest taka jak Hitlera – nieodporna na logikę. Gdy Stalin dostrzegał okazję, wykorzystywał ją. Gdy napotykał duży opór, rezygnował.
Stalin początkowo zamierzał podzielić Japonię. Ale Amerykanie pokazali mu pięść i on się wycofał. Bał się konfrontacji i był bardzo elastyczny. Co do Korei – Kim Ir Sen pytał go wiele razy: „Czy możesz pomóc?”. A Stalin odpowiadał: „Nie. Nie pomożemy wam”. Kim był podporządkowany Moskwie i gdyby Stalin wciąż mówił „nie”, nie byłoby inwazji. Ale Stalin dostał informacje wywiadowcze sugerujące, że Amerykanie nie będą walczyć o Koreę Południową. Uważał więc, że ryzyko jest dość niskie. To był wielki błąd. Z kolei w niektórych przypadkach po prostu całkowicie się wycofywał. Sowieci wycofali się z Austrii i Finlandii. To pokazuje, że sowiecka polityka zagraniczna nie opierała się jedynie na ideologii.
Chińczycy byli posłuszni Stalinowi. Chruszczowem pogardzali, uważali go za błazna.
– Stalin miał pozycję półboga w świecie komunistycznym. Mao go nienawidził, ale uważał za wielkiego przywódcę. Choć sądził, że Stalin źle go traktował, to Mao był gotów się podporządkować. Kiedy Stalin zmarł w 1953 r., zastąpił go Chruszczow, który z perspektywy Mao był absolutnie zerem. Mao był nie tylko przywódcą Chin, ale także wojownikiem, który przeprowadził kraj przez wojnę domową i II wojnę światową. Był także swego rodzaju filozofem, teoretykiem piszącym na temat różnych aspektów komunizmu. Mao czuł więc, że w porównaniu z Chruszczowem jest znacznie lepiej przygotowany do przewodzenia socjalistycznemu światu. W rezultacie doszło między nimi do osobistej walki o przywództwo. I to właśnie doprowadziło do rozłamu.
Pisze pan, że dla Moskwy opinia Pekinu była szalenie ważna. Np. w czasie kryzysu kubańskiego Sowieci bali się, że zostaną oskarżeni o zdradę rewolucji, ponieważ cofnęli się przed wojną nuklearną.
– Chiny były zawsze bardzo ważne dla Sowietów. A stały się jeszcze ważniejsze pod rządami Chruszczowa i Breżniewa, gdy Chińczycy zaczęli kwestionować sowieckie przywództwo w obozie socjalistycznym. Było to coś, czego Sowieci nie mogli zaakceptować, a jednocześnie bardzo ich to martwiło. Widać to na przykładzie każdego kryzysu, w który angażowali się w latach 50. i 60. Fascynujące było dla mnie prześledzenie, jak dużo energii zużywał Chruszczow na myślenie o Chinach po tym, jak zdecydował się wycofać rakiety z Kuby. Musiał bronić się przed chińskimi oskarżeniami, że zdradził rewolucję, co mogło zachwiać pozycją ZSRR.
Sojusz Moskwy i Pekinu był rzekomo zbudowany na ideologicznym fundamencie, a jednak w ciągu zaledwie kilku lat rozwinęła się między nimi gorzka nienawiść. W 1969 r. doszło do starć na granicy. A Moskwa rozważała możliwość wyprzedzającego uderzenia nuklearnego. Strach przed Pekinem był jednym z powodów, dla których Breżniew szukał porozumienia z Zachodem. Uważał, że Chińczycy są tak źli, że lepiej poprawić stosunki z USA, aby zrównoważyć chińskie zagrożenie.
Dlaczego za Chruszczowa relacje z Amerykanami były tak niestabilne? Wyciągał do nich rękę. I zaraz potem wszczynał awanturę.
– Miałem prawie pełny dostęp do akt Chruszczowa. Nie był on znany z tego, że dużo czyta. Szczerze mówiąc, nie czytał prawie niczego. Za to uwielbiał mówić. Codziennie dyktował całe przemowy, pełne emocji, w zasadzie na każdy temat. To dało mi świetny wgląd w jego myślenie.
Sowieci mieli bombę atomową od 1949 r. Ale w drugiej połowie lat 50. radzieckie rakiety i głowice jądrowe stawały się coraz potężniejsze i bardziej precyzyjne. Wtedy Chruszczow uznał, że Związek Radziecki nie może zostać pokonany przez żadną koalicję mocarstw zewnętrznych, ponieważ jest potęgą nuklearną. To dało mu dużo pewności siebie. Czuł, że może walczyć o radzieckie interesy na scenie globalnej w znacznie bardziej bezpośredni sposób niż wcześniej. Widział też wielkie możliwości projekcji władzy radzieckiej w dekolonizującym się Trzecim Świecie. Uważał, że jest równy Ameryce, i chciał uznania tej równości przez Amerykę. Nie był zdolny do ustępstw w sprawach, które miały dla niego znaczenie. To tłumaczy jego niekonsekwencję w relacjach z USA. Z jednej strony chciał uznania Stanów Zjednoczonych. Z drugiej – czuł, że Amerykanie nie dają mu wystarczająco dużo w kwestiach dla niego ważnych. A na dodatek był jeszcze „ten trzeci” – Chińczycy. Którzy przyglądali się wszystkiemu i mówili: „Zdradzasz naszą wspólną sprawę. Nie powinieneś ulegać amerykańskim naciskom”. To sprawiało, że Chruszczow był jeszcze bardziej niepewny, jaką politykę prowadzić.
„Sam marksizm-leninizm nie prowadzi nas zbyt daleko w zrozumieniu sowieckiego zachowania. Nigdy nie oddawał niespójnych zamierzeń Moskwy”. To zadnie stanowi motyw przewodni pana książki „To Run the World” – nowatorskiej historii zimnej wojny.
Jak je rozmieć?
– Politykę zagraniczną Moskwy napędzało pragnienie bycia uznanym za wielkie mocarstwo. Szczególnie od późnych lat 50., gdy zaczęło narastać poczucie, że komunistyczna obietnica blednie. Pojawia się jednak pytanie, za co dokładnie Sowieci mieli być uznani? Amerykanie mogli ich uznać za partnera lub wielkiego przeciwnika. I Moskwa poruszała się między tymi biegunami. Jej polityka polegała na nieustannym przechodzeniu między usiłowaniem współpracy a konfrontacją z USA Istnieje ciągłość między zimną wojną a okresem postzimnowojennym, której często nie doceniamy. Po upadku ZSRR Jelcyn naprawdę szukał pewnego rodzaju bliskiego partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi. Putin ostatecznie zdecydował, że nie jest to możliwe. Dziś chce być uznawany za kluczowego adwersarza Ameryki. Prowadząc wojnę przeciwko Ukrainie, ale także próbując podważyć porządek międzynarodowy pod każdym względem. Bo to daje Rosji status mocarstwa.
Pana książka zaczyna się obrazkami z młodości sowieckich przywódców. Pokazuje pan ich doświadczenia wojenne. Dlaczego były ważne?
– Te doświadczenia odegrały ogromną rolę w kluczowych momentach zimnej wojny. Chruszczow był pod Stalingradem. Był świadkiem okropności II wojny. Zginął jego syn. Breżniew też był na wojnie, został ranny. Pamiętał ją i dlatego tak chciał odprężenia. Obawiał się, że nowa wojna będzie destrukcyjna. Uważał, że musi jej zapobiec. Gorbaczow i Jelcyn nie walczyli w II wojnie światowej, ale byli jej świadkami. I to skłaniało ich do pewnej ostrożności.
Podczas kryzysu berlińskiego w 1961 r. Chruszczow próbował wypchnąć Amerykanów z Berlina Zachodniego. Było ryzyko wybuchu wojny. Chruszczow próbował obliczyć prawdopodobieństwo tej wojny i wyszło mu, że jest to 5 proc. Nie wiadomo, skąd wziął tę wartość. Ale w końcu się wycofał. Dlaczego? Przypomniał sobie moment z 1941 r., kiedy Niemcy najechali ZSRR i Sowieci stali nad przepaścią. Generał Nikołaj Waszugin podszedł do niego w Kijowie i powiedział: „Straciłem armię czołgów. Co mam zrobić?”. A Chruszczow na to: „Musisz dalej walczyć”. Ale Waszugin wyciągnął pistolet i rozwalił sobie mózg na jego oczach. I w 1961 r. Chruszczow pomyślał sobie: „Amerykanom nie można ufać, nie są racjonalni. A jeśli rozpoczną wojnę nuklearną o Berlin”. Wycofał się z konfrontacji, ponieważ nie miał pewności.
Pierwszym przywódcą na Kremlu, który nie był świadkiem II wojny, jest Putin. To niebezpieczna rzecz. Myślę, że to czyni go bardziej hazardzistą.
Breżniew został zapamiętany jako obiekt niezliczonych dowcipów, zdziecinniały starzec, który ma kłopoty ze złożeniem dwóch zdań. Pan przedstawia go zupełnie inaczej.
– Myślimy o nim jako o stetryczałym głupcu, który był wielkim wstydem dla Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Po tym, jak przeszedł wielki kryzys zdrowotny w 1974 r. – za dużo pił i był uzależniony od leków nasennych – jego zdolności umysłowe gwałtownie spadły. Zazwyczaj po prostu czytał na głos, co mu napisano, a i to z wielkim trudem.
Ale przez pierwsze 10 lat swej władzy Breżniew był inną osobą. Był dynamiczny. Miał pomysł na to, co chciał zrobić, na poprawę stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Tytuł mojej książki, „Rządzić światem”, wziął się z propozycji, którą złożył Kissingerowi w 1973 r. w prywatnej rozmowie. Powiedział: „Wraz z Ameryką możemy razem rządzić światem. Będziemy pracować razem, będziemy razem nim zarządzać, rozwiązywać wszystkie problemy”. Dlaczego złożył taką propozycję? Między innymi dlatego, że nienawidził Chińczyków. Na ich tle Amerykanie byli w miarę dobrzy. Miał rasistowskie motywacje. Gdy usłyszał od Nixona: „Wy możecie zniszczyć nas siedem razy, a my możemy zniszczyć was siedem razy”, odpowiedział mu: „Kiedy to się stanie, białych już nie będzie, pozostaną tylko czarni i żółci”. Pod wieloma względami był dość pozytywną postacią, pomimo brutalnej inwazji na Czechosłowację w 1968 r.
Nikita Chruszczow (z lewej) wznosi toast za amerykańskiego wiceprezydenta Richarda Nixona podczas jego wizyty w Moskwie, lipiec lub sierpień 1959 r.
Foto: fot. O’Halloran/Library of Congress/Interim Archives/Getty Images
Był też dobrym aktorem, podobnie jak Stalin, który był świetnym aktorem. Rozmawiał z Nixonem w jeden sposób, a w rozmowach z Wietnamczykami używał zupełnie innego języka. Miał maski, które zakładał na różne okazje. Jedną z rzeczy, które udało mi się zrobić, opierając się na dokumentach z jego archiwum, jest ujrzenie prawdziwego Breżniewa, człowieka za tymi maskami. Przywódcy, który wierzył w pewne rzeczy. Może nie w komunizm, ale w ideę pokoju i w swoją rolę w zaprowadzeniu owego pokoju. I w to, że ZSRR zostanie uznane za jedno z dwóch wielkich mocarstw. Taki jest prawdziwy Breżniew.
Kiedy stracił zdolności umysłowe, kontrolę przejęły biurokratyczne grupy interesów – wojsko i KGB. Biurokratyzacja radzieckiej polityki doprowadziła do wielkich błędów, jak choćby inwazji na Afganistan w 1979 r.
Co sowieccy przywódcy myśleli o amerykańskich prezydentach?
Podobno na Kremlu Trumpa postrzega się jako rodzaj amerykańskiego Gorbaczowa. Prezydent, który doprowadzi do upadku USA. A jak np. Chruszczow patrzył na Kennedy’ego?
– Sowieci, podobnie jak dziś Rosjanie, bardzo często nie rozumieli amerykańskiej polityki. Chruszczow uważał, że Kennedy nie ma znaczenia. Jest marionetką, kontrolowaną przez interesy Rockefellerów i kompleksu militarnego. Kennedy nie był, rzecz jasna, kontrolowany przez żadnych Rockefellerów, ani przez interesy kompleksu wojskowo-przemysłowego.
Kiedy w Stanach Zjednoczonych wybuchła afera Watergate, Sowieci nie mogli zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Nie mogli, bo taka rzecz była zupełnie niemożliwa w kontekście sowieckim. Breżniew do samego końca myślał, że to nic poważnego. I nie mógł zrozumieć, jak Nixon mógł zostać zmuszony do rezygnacji przez Watergate. Doszedł więc do wniosku, że afera Watergate była tylko wymyślonym pretekstem. I tak naprawdę to wrogowie polityczni Nixona doprowadzili go do upadku, ponieważ nie podobała im się jego polityka wobec Związku Radzieckiego i negocjacje z Breżniewem. Co było oczywiście kompletnym nonsensem.
Część tych nieporozumień nie jest aż tak zaskakująca. Wzajemne kontakty były ograniczone. Ci ludzie mieli stosunkowo niewiele informacji o drugiej stronie. I Sowieci byli często całkowicie zdezorientowani amerykańskimi działaniami. To samo w dużym stopniu dotyczy drugiej strony.
Jaki był najczęstszy błąd Amerykanów?
– Amerykanie zbyt często wierzyli, że Sowieci kierują się jedynie względami ideologicznymi. W rzeczywistości Sowieci zazwyczaj kierowali się czymś innym: czasem względami ekonomicznymi, czasem pragnieniem uznania przez USA, czasem polityką wewnętrzną. A Amerykanie mieli tendencję do sprowadzania tych motywacji do jednego: „Wiadomo, Sowieci chcą szerzyć rewolucję komunistyczną na całym świecie”. A tak najczęściej nie było.
Wśród amerykańskich decydentów były moim zdaniem dwie osoby, które rozumiały sposób myślenia Sowietów: George Kennan i Henry Kissinger.
A jak pan ocenia dynamikę między Trumpem a Putinem? Do jakich przywódców z czasów zimnej wojny ich porównać?
– Nie chcę sugerować, że Putin myśli jak Stalin. Putin nie jest Stalinem. Rozpętał represje polityczne, ale daleko im do skali represji Stalina w latach 30. XX w. Nie można tego nawet porównywać. Są jednak pewne punkty, które można porównywać. Putina fascynuje bezwzględność działań Stalina. Z kolei ciągłe grożenie odwetem nuklearnym przypomina mi Chruszczowa, który był znany z tego rodzaju działań: groził zniszczeniem świata. Propaganda Putina lubi powtarzać: „Spójrz, jesteśmy tacy potężni. Mamy całą tę niesamowitą broń, którą możemy zniszczyć Zachód”.
Jeśli chodzi o Trumpa… Mówi o przemawianiu z pozycji siły, podobnie jak Reagan. Ale jego brutalne podejście do amerykańskich sojuszników w Europie w ogóle tu nie pasuje. Reagan nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego. Przywódca ten prowadził spójną politykę. O Trumpie nie da się niczego podobnego powiedzieć. Nie wypada dobrze w porównaniu z żadnym poprzednim amerykańskim prezydentem. Jego polityka jest chaotyczna, pozbawiona strategicznego elementu.
Myśli pan, że mogą się dogadać?
– Putin gra w inną grę niż Trump. Trump jest zainteresowany szybkimi rozwiązaniami. W książce piszę o uznaniu. Nie pożądali go tylko Sowieci. Trump chce być uznany za wielkiego przywódcę, który zasługuje na Pokojową Nagrodę Nobla. Tak bardzo kieruje się tego rodzaju myśleniem, że nie umie poświęcić się skomplikowanym sprawom, jak wojna w Ukrainie. Z kolei Putin realizuje długoterminową strategię. I myśli, że może ograć Trumpa, ponieważ ten chce być uznawany za wielkiego przywódcę. Co, w myśleniu Putina, doprowadzi do tego, że Ukraina znajdzie się pod jego kontrolą. Nie wykluczam zbliżenia między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Ale jeśli do niego dojdzie, będzie to naprawdę zła wiadomość. Przede wszystkim dla Ukrainy. Ale także dla reszty Europy.
Siergiej Radczenko (1980) urodzony w Związku Radzieckim brytyjsko-rosyjski historyk zimnej wojny. Profesor w Henry A. Kissinger Center for Global Affairs na Johns Hopkins School of Advanced International Studies. Jego nowatorska historia zimnej wojny „To Run the World” (2024) jest uważana za jedną z najważniejszych książek historycznych ostatnich lat
