Dlaczego jako dziecko nie marzył o grze dla Barcelony? Co czyni hiszpańskich koszykarzy tak dobrymi? Z którym trenerem Orlen Basket Ligi ma gorzkie wspomnienia i po co mu koszulka Roberta Lewandowskiego? Pochodzący z Manresy 27-latek przedstawia swoje życie polskim czytelnikom.
Michał Winiarczyk, „Wprost”: Często słyszałeś, że masz talent do koszykówki?
Marc Garcia: Od wczesnego dzieciństwa. Już wtedy mówiono, że mogę wiele osiągnąć. Nigdy nie przypisywałem mojego rozwoju talentowi. Odkąd skończyłem pięć czy sześć lat trenował mnie tata. Ciągle ćwiczyliśmy w domu. Jeśli cały czas trenujesz, to łatwiej przyswajasz kolejne elementy gry. Przez to powstała opinia, że mam talent.
Tata nie zrobił kariery w koszykówce, więc postanowił zrobić z ciebie zawodnika?
Można tak powiedzieć (śmiech). To wielki fan koszykówki. Grał w nią jako nastolatek. Kiedy się urodziłem i zaczęliśmy wspólnie trenować, to poświęcał mnóstwo energii, abym czerpał z basketu radość.
Jesteś przykładem, że można wychować się pod Barceloną i nie kibicować FC Barcelonie. Ponoć twoim klubem dzieciństwa była Manresa.
Wychowałem się w Manresie, więc miejscowy klub był najbliższy geograficznie. Chodziłem na mecze Basquetu cały czas. Co roku rodzice kupowali mi karnet na sezon. Oglądałem zawodników i marzyłem, żeby być tacy jak oni. Gdy zacząłem grać na poważnie, cały czas pozostałem wiernym sympatykiem klubu.
Lata później spełniłeś marzenie, gdy trafiłeś do Manresy na wypożyczenie.
Byłem bardzo młody, miałem zaledwie 18 lat. Czułem wielką frajdę, gdy mogłem grać u siebie na oczach rodziców i znajomych. Sam sezon był bardzo trudny, bo walczyliśmy o pozostanie w elicie. Do dziś pamiętam moment, gdy udało nam się zapewnić utrzymanie, pokonując Real Madryt w WizLink Center (domowa hala Realu – przyp. M.W).
To Barcelona wypożyczyła cię do Manresy. Trafiłeś tam jako nastolatek. Barca ma motto „Mes que un club”, czyli „Więcej niż klub”. Biorąc pod uwagę twoje doświadczenia – czy hasło jest prawdziwe?
Oczywiście, FC Barcelona to nie tylko koszykówka, ale i piłka nożna, futsal, piłka ręczna czy rugby. To także ogromna rzesza kibiców i społeczność, która istnieje od dekad.
W młodzieżowych sekcjach Barcelony miałeś okazję grać między innymi z Ludde Hakansonem czy Mario Hezonją. Czułeś wtedy, że możesz zrobić dużą karierę w koszykówce?
Nawet grając w drużynach podchodziłem do koszykówki jak do zabawy. Starałem się nią cieszyć. Chciałem grać na jak najwyższym poziomie, ale nie narzucałem sobie presji. Jako siedemnastolatek trafiłem do Barcelony B grającej w drugiej lidze. Myślałem o baskecie jak o nauce w szkole. Uczyłem się od najlepszych, występując przy najlepszych. Ludde, Mario, Markus Eriksson – miałem ciekawych kolegów w składzie.
Przejście do dorosłej koszykówki nie było dla mnie łatwe. Miałem styczność z wyrośniętymi rywalami, silniejszymi fizycznie ode mnie. Poza tym dysponowali ogromnym doświadczeniem, a ja je dopiero zbierałem. Gdy trafiłem do ACB to jeszcze mocniej to odczułem. Liga hiszpańska to najmocniejsze krajowe rozgrywki w Europie. Młodzi Hiszpanie muszą mocno walczyć o swoją szansę, bo zagraniczni gracze to przeważnie gwiazdy.
Co stoi za tym, że Hiszpania produkuje tak wielu świetnych koszykarzy?
W Hiszpanii dzieci zaczynają trenować koszykówkę w naprawdę młodym wieku. Już jako parolatkowie bawią się z piłką. Treningi przez wiele lat polegają na szlifowaniu podstaw. Nie ma nacisku na wynik, na jakieś trenowanie wypracowanych kombinacji zagrań. Nie grałem „pick and rolli” do 15. roku życia. Wcześniej miałem zwykłe treningi – kozioł, podania, gra jeden na jednego. Nic porywającego, ale szlifowaliśmy to przez lata. Trenerzy to pasjonaci, którzy cały czas się szkolą. Hiszpanii pomaga też fakt dużej popularności basketu. Gdy masz sukcesy, a zawodnicy są bardzo znanymi postaciami, to łatwo jest zainspirować najmłodszych do sportu.
Po wypożyczeniach do Manresy i Betisu spędziłeś sezon 2017/2018 w pierwszym zespole Barcelony. Zaliczyłeś nawet jeden występ w Eurolidze.
Podobnie jak czas w Manresie i w Sewilli, tak i ten sezon traktuje jako doświadczenie życiowe. Ćwiczyłem i przebywałem w szatni z wielkimi graczami. Sportowo trudno mówić o tym okresie jak o bardzo owocnym. Doznałem kontuzji barku, która mocno ograniczyła mi i tak nieduże szanse gry.
Do dziś pamiętam ten skromny występ w Eurolidze. To była bodajże minuta i czterdzieści sekund przeciwko Panathinaikosowi. Mimo krótkiego czasu naprawdę cieszyłem się z otrzymanej szansy. Zdążyłem zdobyć pięć punktów, więc naprawdę byłem z siebie zadowolony. Szkoda, że nie wyszło z tego nic więcej, ale staram się doceniać, to co miałem.
Dla człowieka z Katalonii Juan Carlos Navarro jest postacią pomnikową?
Każdy młody chłopak, który dorastał w czasie jego kariery, chciał być jak on. Był świetnym koszykarzem, ale także i mentorem dla młodszych zawodników. Mógłbym opowiadać o jego umiejętnościach, ale to postać dobrze znana nie tylko w Hiszpanii, ale i na całym świecie. Kiedy zaczynasz grać w koszykówkę, chcesz być jak on. Później, gdy dorastasz, na poważnie zdajesz sobie sprawę, co to znaczy być legendą. Navarro w pełni zasługuje na te określenie.
Gdy poprowadziłeś kadrę Hiszpanii U20 do mistrzostwa Europy 2016, pisano w mediach o tobie jako o „nowym Navarro”.
Nie byłem jedynym, którego tak określano (śmiech). To zdarzało się wielu utalentowanym osobom. Kiedy ktoś młody zaczął dobrze grać, to od razu pojawiały się porównania do Navarro. Śmieszy mnie to, bo Juan Carlos był tylko jeden. Nazywam się Marc Garcia i tyle w temacie.
Skoro mowa o złotych mistrzostwach Europy. Co złożyło się na ten sukces? Z tego co wiem, nie dawano wam dużych szans.
Byliśmy znani jako utalentowany zespół z dużym potencjałem w ofensywie. Mimo to mówiono, że nie stać nas na pierwszą piątkę turnieju. Pamiętam, że zaliczyliśmy świetny okres przygotowawczy. Był świetnie wyważony pomiędzy pracą a integracją. Byliśmy już pełnoletni, więc mogliśmy wspólnie wychodzić w czasie wolnym. Czasem czuliśmy się jak na wakacjach, trzymaliśmy się razem jak rodzina. Kiedy przychodził jednak czas treningu, to mocno ćwiczyliśmy. Przed EuroBasketem rozegraliśmy parę sparingów. Wyniki i styl gry dodały nam optymizmu. Czuliśmy, że jesteśmy w stanie wygrać mistrzostwa.
Wygraliśmy pierwszy mecz przeciwko Francji, w którym zdobyłem szaloną „trójkę” na koniec. Przegraliśmy tylko jeden mecz – w grupie z Finlandią. U nich szalał Lauri Markkanen, liderując całej grze. Z resztą poradziliśmy sobie bez problemów.
Gdy dziś widzisz, gdzie znajdują się niektórzy uczestnicy tamtego turnieju np. Markkanen, Elie Okobo czy Tamir Blatt, nie masz jeszcze większej satysfakcji z nagrody MVP?
Aby otrzymać tę nagrodę musisz wygrać cały turniej. To znacznie trudniejsze niż otrzymanie nagrody. Oczywiście, to był dla mnie wielki moment, gdy mogłem ją odebrać. Wciąż byłem młodym graczem, który dobijał się do seniorskiej koszykówki. Startowałem z łatką MVP prestiżowej imprezy. Ale sama nagroda nie otworzy drzwi do najlepszych klubów. Nie zrobi z ciebie najlepszego gracza. Do tego potrzebna jest jeszcze praca na treningach.
Jakbyś zareagował, gdyby ktoś wtedy powiedział, że za osiem lat będziesz grał w polskiej lidze?
Mam być szczery? Powiedziałbym, że komuś mocno odbiło (śmiech).
Muszę wyjaśnić jedną rzecz. Nieraz grając w Hiszpanii mówiłem rodzinie i znajomym, że chciałbym w przyszłości zobaczyć inny kraj, próbując sił w nowej lidze. Grałem wiele lat w ACB. W końcu nadszedł moment na zmianę.
Wybór padł na Polskę.
Ludzie mówili mi: „Odbiło ci!? Idziesz grać do Polski?”. Odpowiadałem, że chcę spróbować czegoś nowego. Boris (Balibrea, trener MKS-u – przyp. M.W) pomógł mi podjąć decyzję. Pochodzi z tych samych stron. Nie miałem trudności z wyborem klubu.
Z reguły Hiszpanie nie lubią opuszczać swojej ligi.
Bo w sumie nie mają po co. Zdecydowana większość wychodzi z założenia, że skoro umie w miarę dobrze grać i może liczyć na zatrudnienie w ACB, to po co wyjeżdżać z kraju. Nigdy nie wiesz jak się odnajdziesz za granicą, czy wszystko będzie poukładane, czy wpasujesz się do nowego miejsca, kultury. A tak to masz znaną ci ligę, kluby, język. Przeciętny hiszpański koszykarz nie ma motywacji, by wyjechać z kraju. „Do Polski? A po co?” – mogą myśleć. Uważam, że wyjazdy do innych lig rozwijają koszykarzy. To okazja do sprawdzenia swojego poziomu na tle rywali wykształconych w nieznanych ci rozgrywkach. Z pewnością to duży test, bo jednak zawsze jesteś „zagranicznym”. Masz inny status niż miejscowi gracze.
Co wiedziałeś o polskim baskecie przed podpisaniem kontraktu z MKS-em?
Dobrze znam się z Alexem Hernandezem, który kilka lat temu grał w Zielonej Górze. Wypytywałem się go o poziom ligi i inne sprawy z nią związane. Mocno zachęcał mnie do spróbowania sił w Polsce. Powiedział, że nie powinienem mieć problemów z odnalezieniem się z powodu mojego stylu gry. Zwrócił uwagę na to, że Orlen Basket Liga jest dość fizyczna i czasem chaotyczna. Przydaje się tu umiejętność gry jeden na jeden. W sumie cały czas byłem na tak, więc w konsekwencji uznałem, że warto dać tej opcji szansę.
Już po pierwszych meczach zauważyłem, że Polacy to świetni koszykarze. Nie będę ukrywał, że nie spodziewałem się takiego poziomu. To zawodnicy z kategorii tych, których chcesz mieć u swojego boku. Na przykładzie Dąbrowy Górniczej widzę, jakich wspaniałych polskich graczy mamy w składzie. Każdy z nich stara mi się pomóc nie tylko na boisku, ale także w życiu codziennym. Wszystkim zależy na tym, bym czuł się tutaj dobrze. Podczas treningów widzę, że są twardymi chłopami. Mocno naciskają jeden na drugiego. Nie przejmują się chwilowym bólem. Mieć takich ludzi w składzie to bezcenna rzecz.
Z pewnością dodatkowym ułatwieniem jest obecność hiszpańskiego trenera?
Oczywiście, że tak. Ciągle rozmawiamy po katalońsku. To nasz rodzimy język. Dodatkowo mamy w składzie Santiego (Konaszuka – przyp. M.W) oraz Matiasa (Suhurta, trenera przygotowania fizycznego – przyp. M.W) którzy mówią po hiszpańsku. To sprawia, że czuję się jak w Hiszpanii. Mogę się normalnie wygadać, mimo że znam angielskim. Póki co w Polsce czuje się niemal jak w domu. Jedyne co mi przypomina o tym, że jestem w Polsce, to pogoda, bo jest zimno, ciemno i wietrznie.
Widzisz różnice między trenerem Balibreą a innymi hiszpańskimi trenerami, z którymi współpracowałeś w ACB?
Hiszpańscy trenerzy z reguły cieszą się dobrą opinią. Boris jest człowiekiem, który potwierdza tę tezę. Jest świetnym specjalistą. Hiszpanie nie mają łatwego zadania, jeśli chodzi o przebicie się jako trener w rodzimej ekstraklasie. Często decydują się albo na wieloletnią pracę jako asystent, albo na wyjazd i budowanie doświadczania w zagranicznej lidze. Tak zrobił trener Balibrea pracując w Szwecji. Wygrał tam wiele nagród, aż postanowił przejść szczebel wyżej. Chyba nie można powiedzieć, że wykonuje w Dąbrowie złą robotę? Nie wydaje mi się, żeby Borisowi czegoś brakowało w porównaniu do Hiszpanów pracujących na co dzień w ACB.
W tym sezonie miałeś okazję mierzyć się w Orlen Basket Lidze ze swoim byłym trenerem.
Chodzi ci pewnie o Żana Tabaka.
Przed laty pracowaliście wspólnie w Burgos. Swoją drogą trafiłeś na bardzo dziwny sezon. Przyszedłeś do triumfatora Ligi Mistrzów FIBA, a skończyło się na spadku z ACB.
Podpisałem kontrakt z San Pablo zanim do klubu dołączył Tabak. Co tu mówić – dawał do zrozumienia, że nie chce mnie w zespole, co sprawiło, że ten okres był dla mnie bardzo trudny. Często mówię o doświadczeniach życiowych w trakcie kariery. Sezon w Burgos był gorzkim rozdziałem. Gdy dołączasz to zespołu, to pierwszą rzeczą, która musi istnieć, byś mógł się pokazać, to dobra relacja z trenerem. On musi cię chcieć w zespole, a Tabak… mnie właśnie nie chciał, nie liczył na moją grę. Szybko pojawiły się dyskusje z zarządem, by znaleźć mi nowy klub, ale jakoś pozostałem. Trener dostał graczy, których chciał, a mimo to zespół zawodził. To był trudny okres dla każdego – dla mnie, dla niego i dla całej organizacji.
Tabaka zwolniono w listopadzie 2021 roku. Do końca sezonu miałeś jeszcze dwóch innych trenerów. Mimo to się nie utrzymaliście.
Wiem jak to brzmi, biorąc pod uwagę wcześniejsze sukcesy klubu. Ten sezon był dla mnie trudny również z powodu kontuzji. Miałem zabieg, który wyłączył mnie z gry na dwa miesiące. Mocno przeżyłem spadek, bo pamiętam wspaniałych kibiców Burgos. Pomimo słabych wyników co mecz wspierało nas po dziesięć tysięcy osób. To chyba najbardziej fanatyczni kibice, dla jakich grałem.
Spadek Burgos daje do myślenia, że ACB nie jest łatwą ligą. To konkurencyjne rozgrywki, gdzie nikt nie ma pewnej pozycji. Nie mieliśmy dużych finansów w porównaniu do czołówki. Oprócz nas spadł także MoraBanc Andorra, który dostał się w tamtym sezonie do półfinału EuroCupu.
Rozmawialiśmy o aspekcie sportowym życia w Polsce, a co jeśli mowa o zwykłym funkcjonowaniu na co dzień?
Przed przylotem do Polski żyłem mylnym stereotypem, że Polacy to chłodni i wiecznie źli ludzie. Nic z tych rzeczy. To naprawdę dobre i pomocne osoby. Staram się łapać z nimi kontakt. Nauczyłem się kilku słów i zwrotów np. „dzień dobry”, „jak się masz?”. Kiedy spotykam sąsiadów w bloku i witam się z nimi po polsku, to widzę jak mocno cieszy ich fakt, że próbuję – nawet nieporadnie – ale powiedzieć coś w ich języku. Uśmiechają się, są dla mnie mili. To zupełnie odmienny obraz Polaków od tego, o którym słyszałem.
Nie cierpię tylko śniegu. Naprawdę (śmiech). Teraz już go prawie nie ma, ale w poprzednich miesiącach wstawałem, szedłem do auta i przez 15 minut szykowałem auto, by móc ruszyć. Wychodziłem i robiłem tylko „tszzzz” (Garcia imituje skrobanie szyby samochodu – przyp. M.W). Udało mi się już zwiedzić parę ciekawych miejsc np. termy czy Kraków. Bardzo polubiłem wasz kraj.
Nawet pozowałeś już w koszulce reprezentacji Polski na Instagramie. Zostałeś kibicem naszej kadry piłkarzy?
(Garcia śmieje się – przyp. M.W)
Jeszcze nie. Koszulka ma związek z wycieczką do Krakowa. Chodziłem po mieście i widziałem w sklepie t-shirt Roberta Lewandowskiego. Pomyślałem, że będę miał fajną pamiątkę, więc kupiłem, a później poprosiłem o zdjęcie.
Co stoi za dobrą formą MKS-u w tym sezonie? Idzie wam dobrze w każdych rozgrywkach.
Mam poczucie niedosytu. Idzie nam dobrze, ale podejrzewam, że stać nas na więcej. Mieliśmy serię porażek, która zepsuła bilans w tabeli. Pomijając złą passę, to… jest świetnie. Widzę po twarzach ludzi w klubie, że każdy cieszy się z tego jak nam się wiedzie. Panuje fajna atmosfera, idealna do rozwoju. Kibice chyba też nie narzekają na nudę, bo prawdopodobnie gramy najwięcej dogrywek w całej lidze.
Która „trójka” była trudniejsza do trafienia – ta z meczu przeciwko Francji na EuroBaskecie U20 czy przeciwko Sokołowi Łańcut?
Zdecydowanie ta druga! Miałem jeszcze mniej czasu. Po prostu dostałem piłkę, rzuciłem i jakoś wpadło. Naprawdę nie wiem jak to wpadło. Nigdy nie ćwiczyłem takich rzutów. Zwycięstwo nad Sokołem miało dodatkowe znaczenie, bo przerwało tę nieszczęsną passę. Dodatkowo chcieliśmy zadedykować ten triumf Borisowi, który nie mógł być z nami.
Jaki masz plan na siebie po karierze?
Ciekawi mnie praca trenera. Nie wiem tylko czy jako pierwszy szkoleniowiec, czy asystent. Mam też chęć pomocy młodym graczom. Uważam, że warto pomagać koszykarzom dobijającym się do seniorskiego basketu. Chciałbym niejako odpłacić się za to, co sam dostałem od niektórych osób lata temu, gdy wchodziłem do dorosłej koszykówki.
Każdy z nas – graczy – był w takiej sytuacji ileś lat temu. Większość zawodników powie ci, że ten przeskok nie jest łatwy. Rzadko możesz na kogoś liczyć. Młodość cechuje się popełnianiem błędów. Potrzebujesz doświadczonych ludzi, którzy nauczeni na błędach wskażą ci dobrą drogę, trochę cię uspokoją, ale także zrozumieją, że dopiero się uczysz. Dziś wiem, że na sukces składają się liczne małe kroki. Jako młody chłopak chcesz mieć wszystko od razu. Potrzebna jest cierpliwość i systematyczność. Z drugiej strony wiadomo, człowiek często ma ochotę robić coś „po swojemu”. To go po latach najdobitniej nauczy.