Latem tego roku prezydent Donald Trump oświadczył, że w Białym Domu brakuje sali balowej. Miejsca, które w razie potrzeby mogłoby pomieścić kilkuset gości na oficjalnym wydarzeniu. Szybko też zaprezentował receptę: nowy obiekt, który miałby zostać dodany do Wschodniego Skrzydła Białego Domu. Jeszcze pod koniec lipca prezydent zapewniał, że nowa budowla „nie naruszy obecnego budynku”, że „będzie blisko, ale nie będzie się z nim stykała”. Zapewnił też o swoim ogromnym szacunku dla najważniejszej rezydencji w USA.
W kolejnych miesiącach prezydent z upodobaniem prezentował nowe grafiki pokazujące, jak miałaby wyglądać i ustawiał makiety w Gabinecie Owalnym. Brakowało jednak szczegółowych informacji i precyzyjnego projektu.
A później, 20 października, pod Białym Domem pojawiły się buldożery. Zanim zdezorientowani dziennikarze zdążyli poinformować opinię publiczną, rozbiórka Wschodniego Skrzydła była już w toku, a prezydent potwierdził tylko, że całe zostanie zburzone.
Ostatecznego projektu dalej nie było (nie ma go zresztą do tej pory). Prezydent wciąż domagał się zwiększania rozmiarów sali – według ostatnich założeń ma mieć ponad 8 tys. metrów kwadratowych i pomieścić nawet 1350 gości. Oznacza to, że „dodatek” do Białego Domu byłby znacząco większy od samej historycznej rezydencji. Koszt budowy urósł do 300 mln dolarów.
By rozwiązać oczywisty wizerunkowy problem, prezydent i jego ekipa skupili się na prostym przekazie: podatnicy nie zapłacą ani dolara. Sala balowa zostanie sfinansowana przez darczyńców, a kraj będzie mógł się cieszyć z pięknego, reprezentacyjnego budynku. I rzeczywiście, pieniądze się znalazły. Ale ich źródło jest najlepszym przykładem niepokojącego trendu, jaki ma miejsce w USA pod rządami Donalda Trumpa. Jak to ujął sam prezydent: „zapłacę w stu procentach ja i niektórzy moi przyjaciele”.
W listopadzie Biały Dom ujawnił listę 37 darczyńców. Lista nie jest kompletna, nie wiadomo też, ile wpłaciły poszczególne osoby i podmioty.
Tradycyjnie już nie zabrakło na tej liście największych gigantów technologicznych: Apple, Google, Meta, Amazon czy Microsoft. Są też spółki, które czerpią ogromne zyski na współpracy z rządem federalnym: Lockheed Martin, Booz Allen czy Palantir. A poza tym branża kryptowalutowa, energetyczna czy tytoniowa.
Na liście widnieją również darczyńcy indywidualni, w tym tacy, którzy na co dzień… pracują w administracji – jak Howard Lutnick (sekretarz handlu) czy Kelly Loefler, odpowiadająca za relacje z małym biznesem.
Kolejnych ciekawych informacji dostarczył raport organizacji Public Citizen dotyczący zaangażowania lobbystów w kwestię finansowania sali balowej.
Autorzy wyliczyli, że spośród podmiotów przedstawionych na liście ujawnionej przez Biały Dom 26 stanowią korporacje. Aż 17 z nich, a więc dwie trzecie, reprezentują zaledwie trzy firmy zajmujące się lobbingiem: Miller Strategies, Ballard Partners i Michael Best Strategies.
Dla Ballard Partners jeszcze do niedawna pracowała Susie Wiles, obecnie szefowa personelu Białego Domu, a także Pam Bondi, obecna prokurator generalna Stanów Zjednoczonych. Szefem Michael Best jest z kolei Reince Priebus, szef personelu Białego Domu z początków pierwszej kadencji Trumpa. Jak donosiły media, niedawno odbyło się przyjęcie w Sali Wschodniej Białego Domu (wkrótce ma się pojawić przejście właśnie z niej do nowej sali balowej), na którym pojawili się szefowie wszystkich trzech firm lobbingowych, a także wpływowi przedstawiciele firm technologicznych i kryptowalutowych.
Sala balowa to tylko jedna z inicjatyw, która pozwala Donaldowi Trumpowi gromadzić pieniądze i drogie podarunki.
Takie doniesienia pojawiają się od początku kadencji: inne państwa, wielkie korporacje i zamożni darczyńcy co rusz finansują jakąś inicjatywę (jak wielka parada wojskowa w Waszyngtonie), wspierają ważny dla prezydenta projekt (jak wspomniana sala balowa), pomagają mu w kluczowych momentach (dokładając się do żołdu dla żołnierzy) albo zwyczajnie umilają mu życie (przekazując luksusowy samolot na jego użytek).
Majątek samego Trumpa w porównaniu z zeszłym rokiem zwiększył się o 3 mld dolarów, czyli o ok. 70 proc.
Wiele z tych darowizn jest przedstawianych przez obecną administrację jako służących przede wszystkim Amerykanom: dzięki nim będą mieli na przykład piękniejszą stolicę. Pozostaje jednak pytanie: jak na tym zyskuje sam Trump?
Po pierwsze, niezależność od Kongresu w kwestiach dla siebie istotnych. Administracja Trumpa pokazała w ostatnich miesiącach, że nie zawaha się sięgnąć po nietypowe sposoby, by naruszyć władzę Kongresu nad „sakiewką” i zwyczajnie nie zrealizować uchwalonych w budżecie wydatków. O wiele trudniej jest jednak jakieś środki wydać bez zgody polityków na Kapitolu. Pomysły takie jak upiększanie Waszyngtonu o nową salę balową czy łuk triumfalny, większy od paryskiego, mogłyby nie wzbudzić entuzjazmu w obydwu izbach. Dzięki zewnętrznemu wsparciu Trump nie musi się zajmować żmudnym budowaniem kompromisu i skupić się na kształtowaniu własnego dziedzictwa.
Ale to nie wszystko. Mimo że Donald Trump nie będzie się ubiegał o reelekcję, wciąż gromadzi pieniądze poprzez specjalnie w tym celu założone organizacje. W sierpniu serwis Politico donosił, że udało im się pozyskać ponad 200 mln dolarów. To zaś daje Trumpowi ogromną siłę polityczną, której widocznym efektem była wyjątkowa uległość republikańskiej strony Kongresu wobec prezydenta. Jesienią 2026 roku odbędą się wybory połówkowe, poprzedzone prawyborami w niektórych stanach i okręgach wyborczych. Organizacje powiązane z Trumpem dysponują odpowiednimi zasobami, by wypromować alternatywnego kandydata dla każdego polityka, któremu będzie z prezydentem nie po drodze.
Czasem pomoc zamożnych darczyńców pozwala też prezydentowi na poprawienie wizerunku. Kiedy trwał shutdown i coraz bardziej palącą kwestią stawał się żołd dla żołnierzy, na scenę wkroczył jeden z najhojniejszych darczyńców prezydenta, oferując 130 mln dolarów z własnej kieszeni. W skali potrzeb sił zbrojnych USA było to niewiele (dwutygodniowa pensja dla wszystkich żołnierzy to koszt ponad 6 mld dolarów), ale ten gest pozwolił prezydentowi na chwilę oddechu. Mógł powiedzieć, że podczas kiedy demokraci wciąż nie chcą otworzyć rządu, on sam szuka wszelkich sposobów, by znaleźć pieniądze dla wojska.
Wreszcie nie można pominąć osobistych korzyści bądź korzyści rodziny samego prezydenta.
To nie tylko luksusowy samolot przekazany na użytek prezydenta przez Katarczyków. Organizacja Citizens for Responsibility and Ethics naliczyła ponad 20 hoteli, apartamentowców i pól golfowych zawierających nazwisko „Trump” w nazwie, które aktualnie powstają lub mają powstać w tak różnych krajach jak Serbia, Wietnam czy Arabia Saudyjska.
Do tego dochodzą olbrzymie korzyści z wejścia w branżę kryptowalut. Według szacunków agencji Reuters przychody Trump Organization w pierwszej połowie 2025 roku wzrosły do 864 mln dolarów z zaledwie 51 mln w analogicznym okresie rok wcześniej. Z kolei wyliczenia „Forbesa” pokazują, że majątek samego Trumpa w porównaniu z zeszłym rokiem zwiększył się o 3 mld dolarów, czyli o ok. 70 proc.
W pierwszym tygodniu listopada Biały Dom odwiedziła delegacja ze Szwajcarii. Prezydent otrzymał wyjątkowo cenne podarki: zegar na biurko, wyprodukowany przez Rolexa, niedostępny w sprzedaży oraz wartą 130 tys. dolarów sztabkę złota ze spersonalizowanymi grawerunkami upamiętniającymi jego prezydenturę.
Opinia publiczna zapewne nigdy by o tym nie usłyszała, ale Trump nie mógł się oprzeć, by nie umieścić pięknych prezentów na swoim biurku w Gabinecie Owalnym. Wkrótce w internecie zaczęły się mnożyć pytania o pochodzenie nietypowych przedmiotów. 10 dni po wizycie Szwajcarów, 14 listopada, prezydent ogłosił, że cła, które wcześniej nałożył na ten kraj, zostaną obniżone z 39 do 15 proc.

O skuteczności podarków dla Trumpa wiedzą również państwa zatoki. Zjednoczone Emiraty dostaną najbardziej zaawansowane mikroprocesory potrzebne do rozwoju sztucznej inteligencji, Arabia Saudyjska będzie mogła kupić najnowocześniejsze samoloty F-35, a kiedy izraelskie pociski spadły na Katar, prezydent wydał rozporządzenie, w którym stwierdził, że każdy atak na to państwo zostanie uznany za zagrożenie dla bezpieczeństwa USA.
Korporacje liczą na to, że po hojnych darowiznach administracja nie wprowadzi nieprzychylnych im regulacji, pozwoli na ewentualną fuzję lub da kolejny rządowy kontrakt. Na szczególną uwagę zasługują firmy z branży technologicznej i kryptowalutowej, które, przestraszone zapędami regulacyjnymi i antymonopolowymi administracji Bidena, teraz ustawiają się do Trumpa w kolejce.
Są także rzeczy prozaiczne – jak osobista wolność. Wielu prezydentów dokonywało kontrowersyjnych ułaskawień pod koniec urzędowania w Białym Domu, ale prezydent Trump nie zamierza czekać. Na przykład wiosną ułaskawił dwóch mężczyzn skazanych za oszustwo: Trevora Miltona i Paula Walczaka. Żona pierwszego wpłaciła miliony na kampanię prezydencką Trumpa, matka drugiego wydała milion na możliwość zjedzenia kolacji w Mar-a-Lago. Do listy kontrowersyjnych ułaskawień można także dodać byłego dyrektora giełdy kryptowalutowej Binance, Changpenga Zhao, skazanego za nieprawidłowości umożliwiające pranie pieniędzy.
Ta ostatnia sprawa pokazuje też, jak ważną rolę odgrywają pośrednicy – najczęściej lobbyści blisko powiązani z Białym Domem. Nie ma mowy o prostych transakcjach – coś za coś. Chodzi raczej o wspieranie bliskich prezydentowi inicjatyw albo firm należących do prezydenckiej rodziny, by w zamian otrzymać dostęp do głowy państwa oraz niezbędną przychylność.
Zhao postawił na człowieka, który do niedawna nie był szerzej znany, 35-letniego Chesa McDowella. McDowell drogę do prawdziwej kariery rozpoczął od… polowania na niedźwiedzie, na które zaprosił Dona Trumpa Jr. jeszcze w 2016 roku. Po tym jak Trump wygrał po raz drugi, był już gotowy do gry o większą stawkę. Zaprosił do współpracy syna jednego z szefów kampanii Trumpa, jednego z głównych doradców Roberta Kennedy’ego jr. i wkrótce razem otwarli nową firmę lobbingową z siedzibą przy Pennsylvania Avenue (przy której znajduje się również Biały Dom). O samym McDowellu zrobiło się głośno kilka miesięcy wcześniej, kiedy wyszło na jaw, że pewien inwestor z Florydy wynajął go, by pomógł mu kupić… Nord Stream 2.
Kłopoty z pieniędzmi przepływającymi ze świata wielkich korporacji oraz z innych państw do amerykańskiej polityki nie zaczęły się oczywiście od Donalda Trumpa.
W ostatnich latach było kilka głośnych skandali korupcyjnych. Na początku tego roku wpływowy demokratyczny senator Bob Menendez został skazany na 11 lat więzienia właśnie za korupcję.
Od dawna problemem są również pieniądze, które trafiają do polityki zupełnie legalnie: poprzez mechanizmy finansowania kampanii wyborczych czy darowizn na różne niewinnie brzmiące cle, jak prezydenckie biblioteki. Te ostatnie, stanowiące coś w rodzaju połączenia prezydenckiego archiwum i muzeum od dawna stanowią znakomity sposób na gromadzenie środków przez urzędujących prezydentów – George W. Bush zebrał na ten cel pół miliarda dolarów, Barack Obama nawet dwa razy więcej. Bill Clinton z kolei ułaskawił biznesmena Marca Richa, po tym jak jego eksżona wpłaciła kilkaset tysięcy dolarów na jego bibliotekę.
Trump jednak idzie dalej niż poprzednicy. Oferuje więcej możliwości przekazania wsparcia: przebudowa stolicy, żołd dla żołnierzy czy wielka parada wojskowa. Osłabia zdolności państwa do przeciwdziałania korupcji. Ułaskawia podejrzanych i skazanych za korupcję (ostatnio demokratycznego kongresmena Henry’ego Cuellara). Nie cofa się nawet przed bardzo ostentacyjnymi działaniami, jak przyjęcie samolotu od Katarczyków. Tym samym tworzy klimat, w którym przyniesienie złotej sztabki do Gabinetu Owalnego w charakterze podarunku nie wydaje się pomysłem niedorzecznym.
Magazyn „The Economist” porównał ostatnio czasy Trumpa do wieku pozłacanego (ostatnie dekady XIX wieku, kiedy szczególne wpływy w Waszyngtonie osiągnęli magnaci przemysłowi) i czasów Nixona (częścią słynnej afery Watergate było finansowanie Nixona przez korporacje i zamożnych darczyńców). Autor tego tekstu znalazł jednak powód do optymizmu: po każdym z tych okresów nadużyć następował czas niezbędnych reform.













