Największą przeszkodą dla „sprzedania” w wyborach samorządowych PiS jako „partii na tak” może się przy tym okazać prezes Jarosław Kaczyński. Z trzech powodów.
Konwencja samorządowa Prawa i Sprawiedliwości wyraźnie próbowała dokonać zmiany w tym, jak PiS komunikuje się z wyborcami. Partia, która jesienią wzywała do głosowania cztery razy „nie” w referendum, a potem nieustannie straszyła Tuskiem, Niemcami, rozpłynięciem się Polski w „europejskim superpaństwie”, migrantami i Brukselą postawiła na pozytywny przekaz.
Tym razem PiS przekonywał, że jest „na tak”, a nie na „nie”. Nie przeciw czemuś, a za czymś. Za CPK, atomem, inwestycjami infrastrukturalnymi, rozwojem lokalnym, silnym samorządem, a nawet współpracą we władzach lokalnych ponad podziałami z ogólnopolskiej polityki.
Podobna korekta przekazu partii od dawna była konieczna. Polityka oparta na antyniemieckich obsesjach, grożeniu dożywociem obecnemu rządowi za „zamach stanu”, jaki rzekomo przeprowadza, czy przepychankach ze Strażą Marszałkowską przy próbie wprowadzenia Kamińskiego i Wąsika do Sejmu była kursem na czołowe zderzenie ze ścianą. Pytanie tylko, czy ta zmiana nie przychodzi za późno, by ocalić PiS przed naprawdę bolesną klęską w wyborach lokalnych. I czy z Jarosławem Kaczyńskim na czele PiS faktycznie zdoła kogokolwiek przekonać, że naprawdę jest „partią na tak”.
„Na tak” bez konkretów
W sobotę widać też było, że PiS ma problem z tym, by przekonująco pokazać, za czym konkretnie jest „na tak”. Z pewnością nie udało się tego przedstawić przemawiającym w trakcie konwencji kandydatom partii do samorządów różnych szczebli.
Najbliżej był prezydent Stalowej Woli, Lucjusz Nadbereżny. Mówił o swoich konkretnych osiągnięciach jako prezydenta miasta, np. budowie mieszkań, czy wsparciu dla seniorów. Jednocześnie za bardzo plątał się w historycznych dygresjach i dał się poznać jako po prostu słaby mówca, zjadany przez tremę. Co dziwi u polityka od 10 lat rządzącego miastem średniej wielkości.
Co znaczące, Nadbereżny był jedynym przemawiającym w sobotę w Warszawie lokalnym politykiem PiS z realną władzą. Fakt, że PiS nie bardzo ma innego prezydenta miasta, którym mógłby się pochwalić na konwencji samorządowej, pokazuje słabość tej partii w polityce lokalnej. Widać ją było już w wyborach 2018 r., w tym będzie jeszcze gorzej, bo kilku popieranych przez Zjednoczoną Prawicę lokalnych włodarzy, takich jak Jakub Banaszek z Chełma czy Andrzej Wnuk z Zamościa startować będzie z własnych komitetów.
Nadbereżny, przy całej swojej słabości jako mówcy, wypadł lepiej niż kandydująca do sejmiku województwa pomorskiego z poparciem PiS Natalia Sitek-Płażyńska. Polityczka, grzmiąc ze sceny „chcemy, by traktowano nas z szacunkiem, a nie z nienawiścią i pogardą, które stroją się w piórka tolerancji” przywołała agresywny, polaryzacyjny język, od którego sobotnie wydarzenie miało się chyba trochę odciąć.
Konkretnej wizji tego, co chce zmienić na lepsze w Warszawie, nie przedstawił kandydat PiS na prezydenta miasta, Tobiasz Bocheński. Jeśli nie liczyć dublującej rozwiązania już funkcjonujące w mieście aplikacji do konsultacji społecznych.
Jak długo prezes wytrzyma z przekazem „na tak”?
Największą przeszkodą dla „sprzedania” w tych wyborach PiS jako „partii na tak” może się przy tym okazać prezes Kaczyńskim. Z trzech powodów.
Pierwszy dotyczy wiarygodności. Nie tylko samego kursu „na tak”, ale też składanych przy okazji deklaracji, że PiS wierzy w silny samorząd, w którym nastawia się na współpracę ze wszystkimi, kierującymi się dobrem lokalnych wspólnot. Cała polityka z lat 2015-23, gdy Kaczyński był politykiem dysponującym największą władzą w kraju, temu przeczy.
PiS w 2017 r. próbował podporządkować sobie nie tylko sądy, ale i władze lokalne. Temu miała służyć ustawa o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, radykalnie ograniczająca finansową autonomię samorządów. Zawetował ją prezydent Duda, a rząd nie wrócił do tematu. Z licznych wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego można było jednak odnieść wrażenie, iż uważa on, że samorządy mają w Polsce zbyt dużo władzy i właściwie najlepiej byłoby jakby realizowały „w terenie” politykę centrali z Warszawy. Nagłe nawrócenie się PiS na samorządność, w momencie, gdy stracił władzę w kraju, trudno uznać za wiarygodne. Podobnie jak deklaracje woli współpracy ze wszystkimi partnerami ponad politycznymi partnerami – przecież przez ostatnie miesiące PiS przekonywał, że poza nim samym wszystkie inne środowiska polityczne to w zasadzie „partia zewnętrzna”, realizująca niemieckie interesy, która nie powinna mieć prawa do normalnego uczestniczenia w politycznej rywalizacji.
I tu pojawia się drugi problem, jak długo prezes Kaczyński będzie w stanie wytrwać w „przekazie na tak”? W sobotę wyjątkowo dla swoich wystąpień z ostatnich miesięcy w zasadzie nie mówił o „zamachu stanu” i planach „zmiany Polski w terytorium zamieszkiwane przez Polaków”. Ba, nie straszył nawet Niemcami i Tuskiem.
Czy jednak przez najbliższy miesiąc lider PiS będzie potrafił sobie narzucić podobną komunikacyjną dyscyplinę albo znacząco ograniczyć swój udział w kampanii? Bo jeśli nie i prezes znów zacznie mówić językiem z ostatnich kilku miesięcy, jeśli z jego ust padnie kolejna wypowiedź typu, „po nowej władzy można spodziewać się nawet mordów politycznych”, to zupełnie przykryje to cały „przekaz na tak”, jak wiele wysiłku nie włożyłaby w niego partia.
Partia wiecznego prezesa
Kongres otworzyła dwójka młodych ludzi: rzecznik partii Rafał Bochenek i dzielnicowa radna PiS z Woli Aleksandra Prorok. Po ich wstępie pokazano wideo, gdzie ich rówieśnicy mówili o ważnych dla siebie inwestycjach lokalnych, a jedna z występujących w nim młodych kobiet wezwała PiS, by szukało poparcia młodego pokolenia.
Na tym tle przemawiający jako pierwszy na konwencji Kaczyński wypadł szczególnie wiekowo i bez energii. Tego samego dnia na portalu wPolityce braci Karnowskich ukazała się zapowiedź wywiadu z Kaczyńskim z poniedziałkowego numeru tygodnika „Sieci”, w którym pada deklaracja, że lider PiS będzie się ubiegał za rok o kolejną kadencję prezesa partii. Co oznacza, że nikt inny nie odważy się stanąć przeciw niemu. Można zgadywać, że Kaczyński składa tę deklarację już teraz, by z góry uciąć wszelkie dyskusje o zmianie lidera, które inaczej mogłyby się zacząć po przegranych wyborach europejskich i samorządowych.
Z politycznej soboty wyborcy mogą więc zapamiętać nie tyle zwrot PiS w stronę „partii na tak”, co informację o tym, że Kaczyński PiS rządził będzie, póki pozwolą mu na to siły witalne albo aż jego przywództwo nie doprowadzi partii na dno. Trudno uwierzyć w nowy pozytywny zwrot w PiS, gdy widać, że partia nie potrafi przeprowadzić czegoś tak elementarnego jak pokoleniowa sukcesja i realnie przekazać kontroli komuś, kto nie zdobywał politycznych szlifów przy Okrągłym Stole i w czasach transformacji ustrojowej.
Gdy PiS odnosił kolejne sukcesy, gdy jego wyborcy mieli poczucie, że wywiązuje się z obietnic, jakie im złożył, status Kaczyńskiego jako „wiecznego prezesa” mógł być postrzegany jako pewna dająca się tolerować osobliwość tej partii. Dziś coraz bardziej jest to dla PiS obciążenie, które — jak bardzo partia byłaby „na tak” — w wyborach lokalnych jej nie pomoże.