Daniel Drob, Gazeta.pl: Był pan zaskoczony lakonicznym komunikatem o wcześniejszym przejściu na emeryturę abp. Andrzeja Dzięgi?
Artur Sporniak, „Tygodnik Powszechny”: Nie. Od 2022 roku w komunikatach nuncjatura nie podaje żadnych szczegółów co do powodów dymisji biskupa. Są enigmatyczne, a przez to bulwersujące, odbija się w nich jeden z głównych grzechów Kościoła, czyli brak transparentności.
Pierwszy komunikat nuncjatury był niemal pozbawiony treści.
I dlatego wywołał takie oburzenie. Po przeczytaniu nie było wiadomo, czy zdecydowały względy zdrowotne, czy inne „ważne powody”. Na przykład zakończenie prowadzonego przez Watykan procesu karnego. I to jest niestety standardowa praktyka w ostatnich latach. O wynikach postępowań informowane są tylko osoby skrzywdzone, które obejmowało kościelne śledztwo. „Tygodnik Powszechny” pytał Dykasterię ds. Biskupów o komunikat dotyczący Dzięgi oraz o powody wstrzymania komunikatów w sprawie hierarchów tuszujących pedofilię. Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi, czego można było się spodziewać, ale biorąc pod uwagę pewną korelację faktw, sami sobie możemy odpowiedzieć.
Jaką korelację?
Musimy się cofnąć o kilka lat. W 2020 roku wszczęto liczne śledztwa wobec polskich biskupów. Było to możliwe dzięki ogłoszonemu rok wcześniej papieskiego dokumentowi Vos estis lux mundi, który wprowadził normy dotyczące śledztw prowadzonych wobec przełożonych kościelnych.
Chodzi o biskupów, którzy tuszowali nadużycia seksualne duchownych.
Biskupów i przełożonych zakonnych. To była duża zmiana. Kościół po wielu latach od pierwszych skandali seksualnych zaczął rzeczywiście ścigać hierarchów, którzy tuszowali pedofilię w swoich decyzjach. Warto zwrócić uwagę, że przepisy były stosowane głównie wobec polskich biskupów, choć nie tylko polskich, ale na naszym podwórku wyjątkowo obrodziło tymi śledztwami – do dzisiaj było ich kilkanaście. Co więcej, postępowania prowadzono całkiem sprawnie, na biskupów nakładano kary. Z perspektywy zewnętrznego obserwatora wydają się one symboliczne – zakaz publicznego sprawowania eucharystii, obowiązek odbycia pokuty, wpłata nieokreślonej kwoty na wsparcie skrzywdzonych – ale jakieś były.
O tym wszystkim informowano w oficjalnych komunikatach. Co się później stało?
Taki stan rzeczy trwał prawie dwa lata. W październiku 2021 roku polscy biskupi udali się do Watykanu z wizytą ad limina. To spotkania episkopatów w Watykanie co cztery lata, podczas których przedstawiane są sprawozdania z sytuacji w danym kościele. W trakcie wizyty polskich hierarchów doszło do zaskakującego wydarzenia, o którym później opowiedział przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Szef polskiego Kościoła poskarżył się w imieniu biskupów na te wszystkie śledztwa i kary. Zestawił sankcje nakładane na biskupów z karami więzienia dla pedofilów. Mówił, że to niesprawiedliwe, bo pedofil po 5 latach wychodzi na wolność, może zacząć życie od nowa, a biskupi są karani dożywotnio infamią, choć ich przestępstwa były mniejszej wagi.
Mówił o „śmierci cywilnej”.
I o tym, że media już do końca życia ukaranemu biskupowi nie odpuszczą. Kuriozalne. Ale dlaczego o tym wspominam? Bo okazuje się, że interwencja Gądeckiego poskutkowała. Z dalszej relacji przewodniczącego KEP wynika, że kanadyjski kardynał Ouellet, wówczas szef Dykasterii ds. Biskupów, był co prawda zaskoczony jego skargą, ale przyznał, iż weźmie ją pod uwagę. I tak po wizycie ad limina Watykan przestał informować o prowadzonych śledztwach, ich wynikach, nakładanych karach. Od tamtego czasu opinia publiczna dowiedziała się tylko o dwóch przypadkach, ale tylko dlatego, że poinformowano ofiary objęte śledztwem. Chodzi o biskupów Henryka Tomasika i Stefana Cichego.
Wpływy polskiego Kościoła są aż tak silne w Watykanie, że posłuchano Gądeckiego?
Nie tyle polskiego Kościoła, a właśnie samego Gądeckiego. Przewodniczący KEP, trochę niezamierzenie, stał się autorytetem dla konserwatystów w Kościele, zwłaszcza tych w Stanach Zjednoczonych, gdzie katolicka prawica ma duże wpływy. To zaczęło się od synodu o małżeństwie i rodzinie w 2014 i 2015 roku. Najbardziej głośnym tematem tego synodu była komunia dla osób żyjących w związkach niesakramentalnych, na przykład rozwiedzionych, które żyją w nowych związkach, często mają dzieci, są po ślubie cywilnym itd. Część duchownych, głównie z Niemiec, domagała się złagodzenia podejścia doktrynalnego, które sformułował Jan Pawła II. Papież Polak uznał, że takie osoby mogą przyjmować komunię pod warunkiem, że one w tych nowych związkach będą żyły jak brat z siostrą – czyli nie będzie tam współżycia seksualnego. Teologowie i biskupi niemieccy od dłuższego czasu naciskali na Watykan, aby doktrynę zliberalizować. Wybitny teolog kardynał Walter Kasper przekonywał, że w pewnych sytuacjach osoby żyjące w nowych związkach powinny mieć prawo do eucharystii. Na synodzie abp Gądecki bronił wykładni Jana Pawła II, że dostęp do komunii jest możliwy tylko pod warunkiem wstrzemięźliwości seksualnej.
Zaimponował tym konserwatystom?
To się niesłychanie spodobało katolickiej prawicy w Stanach Zjednoczonych, Gądecki został wykreowany na bohatera synodu, mimowolnie stał się wyrazicielem tradycyjnego nauczania, nieformalnym przywódcą konserwatystów w światowym Kościele. Zresztą głos z Polski dla amerykańskiej prawicy religijnej jest ważny, bo za oceanem są pod wrażeniem, że u nas nadal jest wysoka frekwencja w kościołach, że tyle osób wciąż uczestniczy w komunii, że z tego kraju pochodził papież, który doktrynalnie wzmocnił Kościół. Natomiast po 2015 roku również w samym Watykanie abp Gądecki cieszył się większym autorytetem.
Wróćmy do komunikatu nuncjatury ws. Dzięgi z 24 lutego.
Tego samego dnia metropolita szczecińsko-kamieński wysłał do księży swojej diecezji list, prawdopodobnie przygotowany wcześniej. Napisał tam, że wcześniejsze odejście na emeryturę jest spowodowane pogarszającym się stanem zdrowia. To zbulwersowało wiele osób.
Znowu nie było mowy o postępowaniach dotyczących krycia przez niego księży pedofilów.
A te sprawy tuszował w sposób bezwzględny. Dzięga jest czarnym wzorcem biskupa, który za wszelką cenę chroni księdza pedofila przed sprawiedliwością. Jako biskup sandomierski przeniósł do innej parafii duchownego, który wykorzystał 12-latka. Jednocześnie pozwolił mu, żeby dalej pracował jako katecheta w szkole podstawowej. Drugie śledztwo dotyczyło głośnej sprawy przestępstw Andrzeja Dymera, seksualnego drapieżcy w pełnym tego słowa znaczeniu. Ksiądz miał na sumieniu wiele ofiar, ale Dzięga bronił go przez kilkanaście lat, do samego końca. Jeśli spróbowalibyśmy zmierzyć, kto najbardziej się przysłużył temu, że wizerunek Kościoła legł w gruzach, to niewątpliwie wysoko uplasowałby się były metropolita szczecińsko-kamieński. Arcybiskup Dzięga należy ponadto do tych największych hamulcowych polskiego Kościoła, gdy mówimy o reformach związanych z wykorzystaniem seksualnym.
W jaki sposób hamował reformy?
Gdy w Watykanie pojawił się nakaz sformułowania w Kościołach lokalnych wytycznych precyzujących postępowanie związane z nadużyciami, Dzięga był przewodniczącym komisji prawnej, która zajmowała się wdrażaniem tego typu zmian. Miał wówczas bardzo silną pozycję w episkopacie i odwlekał wcielenie w życie reform. Z kilku źródeł wiem, że wówczas bagatelizował te konieczne reformy w polskim Kościele. Polacy wysłali do akceptacji bardzo nieprecyzyjne przepisy, Stolica Apostolska je odrzucała. Choć papież nakazał wprowadzenie reform w 2011 roku, u nas przyjęto je dopiero w 2014.
W 2019 list papieski Vos estis lux mundi, na podstawie którego karano biskupów, uznany został za przełomowy. Jak dzisiaj pan ocenia ten dokument?
On rzeczywiście był rewolucyjny, choć papież Franciszek go nie dokończył. VELM dotyczy postępowania wstępnego, więc dokładnie precyzuje, komu zgłaszać ewentualne zaniedbania i kto powinien prowadzić proces w przypadku biskupa, ale nie określa, jakie kary za jakie przestępstwa należy nakładać. Dykasteria ds. Biskupów ma tutaj pełną dowolność. To jest zarzut pod adresem Franciszka, który zapoczątkował reformy prawne, ale zatrzymał się w pół drogi. W wytycznych dotyczących pedofilii procedury są jasno opisane – wiadomo, co robić z księdzem pedofilem, jak go karać. Norm dotyczących karania biskupów nadal nie ma.
Po lakonicznym oświadczeniu nuncjatury ws. Dzięgi pojawił się komunikat z doprecyzowaniem. Tu już jest mowa o zaniedbaniach. Zanim jednak to nastąpiło, głos zabrał biskup pomocniczy w Tarnowie Artur Ważny. Gdyby nie ten bardzo krytyczny komentarz, nuncjatura pozostałaby przy pierwszym komunikacie?
Trudno powiedzieć, ponieważ na tę reakcję nuncjatury wpływ miało kilka czynników. Biskupa Ważnego poparli trzej inni biskupi pomocniczy, więc były już cztery takie głosy. Wszystkie one były głośne i mocne, a jednocześnie ostrożne, bo Dzięga nie został w nich wskazany z nazwiska. W każdym razie reakcji było więcej. Jestem pewien, że do nuncjatury dzwonił abp Wojciech Polak, delegat ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży. Nie bez znaczenia była zapewne też ostra krytyka publicystów katolickich. Natomiast wiem, że rzeczywiście nuncjatura była bardzo zaskoczona tymi opiniami biskupów pomocniczych. Takie głosy to nowość. Wśród polskich hierarchów obowiązuje niepisana zasada, że „my nawzajem się nie krytykujemy”. Zasada wywodzi się z czasów komunistycznych i wtedy miała sens, bo władze PRL chciały biskupów skłócać. Chodziło więc o zachowanie jedności. Komunizm dawno się skończył, a ta reguła nadal ma się dobrze, co skutkuje kompletnym brakiem przejrzystości. W kościołach zachodnich jest czymś normalnym, że biskupi się wzajemnie krytykują. U nas nie.
Dlaczego tylko biskupi pomocniczy mieli odwagę, żeby zareagować?
Biskup Ważny przyznał, że motywacją dla niego było spotkanie ze skrzywdzoną przez księdza osobą, która pod pseudonimem Tośka Szewczyk napisała wstrząsającą książkę „Nie umarłam”. Rozmawiali z nią też pozostali trzej biskupi. Tośka Szewczyk próbuje docierać do biskupów i opowiadać im, jak czują się osoby skrzywdzone. Biskupi są pod wrażeniem jej świadectwa i, jak się okazuje, ona ma na nich wpływ do tego stopnia, że zdobywają się na przełamanie złych tradycji w episkopacie. To pewien paradoks, że jedna skrzywdzona, z niezwykłą siłą psychiczną, cierpliwością i uporem, jest w stanie zrobić więcej niż hierarchowie. A przecież nie jest zadaniem ofiar reformować Kościół. Jeśli biskupi tego nie potrafią, to powinni się podzielić odpowiedzialnością ze świeckimi.
Te reakcje na komunikat ws. Dzięgi pokazują, że coś się zmienia na lepsze w Kościele?
Myślę, że tak, ale nie mam wielkich nadziei. Taką wsobną instytucję jest bardzo trudno zmienić bez ingerencji w jej strukturę. Biskupi mają w każdej sprawie ostatnie słowo, nie ma tu transparentności i znanego z demokracji podziału władz. Jeżeli biskupi nie mają dobrej woli, nie ma w nich przekonania, że reformy są konieczne, to nikt, łącznie z samym papieżem, nie jest w stanie wymusić zmian. Bo co może papież? Co najwyżej symbolicznie ukarać tego biskupa.
Dlaczego tych głosów domagających się reform w Polsce jest tak mało?
Ale dostrzec można przebudzenie świadomości, zwłaszcza wśród osób świeckich. Mamy takie inicjatywy, jak Kongres Katoliczek i Katolików, który przygotowuje raporty o sytuacji Kościoła i często porusza w nich trudne tematy. Głos biskupów pomocniczych w sprawie abp. Dzięgi też pokazuje, że coś się jednak zmienia. Nadal jednak nie mamy w samej instytucji mechanizmów, które umożliwiłyby jej samooczyszczanie.
Jakie to mogłyby być mechanizmy?
Wzorów możemy szukać za naszą zachodnią granicą. Niemcy próbują reformować swój Kościół poprzez Drogę Synodalną. Rozmiar tych reform wywołuje ogromną wrzawę i strach w innych Kościołach lokalnych i Watykanie, a tak naprawdę niemieccy biskupi po prostu usiedli do stołu ze świeckimi i rozmawiali jak równy z równym. Biskupi potraktowali te rozmowy bardzo serio.
Franciszek już zapowiedział, że nie będzie akceptacji dla kapłaństwa kobiet.
To akurat jest najmniejszy problem. Jedna z głównych reform dotyczy zmian w samej organizacji i powołania Rady Synodalnej, składającej się i z osób świeckich, i biskupów. To ma być instytucja w peni decyzyjna, co samo w sobie uderza w hierarchiczną strukturę instytucji. Takiego organu Kościół jeszcze nie widział, więc siłą rzeczy sprzeciw jest silny, ale tak właśnie wygląda poważne traktowanie kryzysu w Kościele.
W Polsce w ubiegłym roku episkopat zapowiedział utworzenie kościelnej komisji ds. pedofilii. Zespołu wciąż nie ma.
Komisja jest nadal w sferze projektowania. Daleko jest nawet do decyzji, kto ma w niej zasiadać.
Sprawa jest przeciągana?
Widać tutaj inercję episkopatu, który nie jest w stanie szybko stworzyć niezależnej instytucji. Bo ona musi być niezależna, jeśli ma skutecznie oczyszczać Kościół. A takie niezależne gremium jest niejako przeciwko naturze Kościoła, który jest obudowany licznymi bezpiecznikami. Biskupi bardzo lękają się ich naruszenia.
Lęk, że jak się ruszy jeden element, to wszystko runie?
Tak, biskupi mogą się obawiać, że zaraz wszystko się posypie. Mamy w Kościele grupę, która usiłuje coś zmienić, ale te wszystkie działania idą z takim mozołem, że reformy i tak już są spóźnione. Przy tym kryzysie egzystencjalnym i przy obecnym tempie zmian możemy wkrótce obudzić się w pustym Kościele, bez wiernych.
Może hierarchowie chcą po prostu przeczekać zawieruchę i mieć spokój.
To jest spokój pozorny. Biskupi muszą być sdziami we własnej sprawie, co jest też psychologicznie bardzo trudne, więc rozumiem, że mogą się włączać mechanizmy uspokajające, odsuwające nieprzyjemne reformy. Ale one są konieczne.
W tym roku Jędraszewski i Gądecki przechodzą na emeryturę. Może to coś zmieni?
Wśród młodszego pokolenia są ludzie odważniejsi, myślący bardziej trzeźwo, jak arcybiskup Adrian Galbas, ale czy oni będą w stanie poruszyć tę zardzewiałą machinę? Mam wątpliwości, bo ich jest za mało, a nie wymieni się nagle kadr. Czekają nas jeszcze długie lata tej inercji. Trudno mi znaleźć jakiś fundament dla optymizmu.