W końcu mają czas robić to, na co nie było czasu w poprzednim życiu. Czują, że po sześćdziesiątce odkrywają świat na nowo.
Robię 20-30 kilometrów i zatrzymuję się na kilka dni. Potem znów przesuwam się o 20-30 kilometrów – mówi Krzysztof Legień. Ma 66 lat, lewą nogę – z powodu postępującej miażdżycy – amputowaną pod kolanem, ale nie rozpaczał po stracie. Tylko: aby się zagoiło, aby szybko dobrać protezę i w drogę. Miesiąc po tym, jak dostał protezę, już się kręcił po Indiach. Teraz jest przy granicy Hiszpanii z Portugalią, łapię go w Ayamonte.
Podróżuje kamperem Pilote Pacific 690. Zatrzymał się na parkingu, z którego ma świetny widok na port i ma blisko do starówki, położonej malowniczo nad ujściem Gwadiany do Zatoki Kadyksu. Zostanie tu ze dwa dni i ruszy dalej, w kierunku Malagi.
Zazwyczaj unika parkingów, kempingów, wybiera dzikie miejsca. – W Hiszpanii, jeżeli nie śmiecisz, nie hałasujesz, możesz nocować, gdzie chcesz – tłumaczy. – Życie w ten sposób robi się tańsze, poza tym rano wstaję, patrzę przed siebie: ocean. A dookoła nikogo. Wstawiam wodę na herbatę, wyciągam leżak i czuję, że żyję.
– Czasami, jak wybieram się na zakupy, zatrzymam się na kawę w kawiarni albo pozwolę sobie na lody, ale do restauracji nie chodzę, gotuję w kamperze. Ponieważ wszędzie jest recesja, to ceny skoczyły także w Hiszpanii, ale w zasadzie jest tu teraz tylko trochę drożej niż w Polsce. W sumie miesięcznie – na zakupy i tankowanie – wydaję nie więcej niż równowartość 2 tys. złotych – opowiada Krzysztof Legień.
Jest drugi rok na emeryturze i niemal cały czas w drodze, razem z psem Tofikiem. Gdy rodzinie i znajomym powiedział, że sprzedaje wszystko i kupuje kampera, wielu kręciło kółko na czole. Oszalał? Tak po prostu spieniężyć dorobek, porzucić dawne życie?
– A ja nigdy nie byłem tak szczęśliwy, jak jestem teraz – mówi. Czuje się wolny, w dodatku zakochał się jak nigdy wcześniej. Odkąd podróżuje, robi dużo zdjęć z drogi, wrzuca posty na Facebooka i pod jednym z wpisów zobaczył komentarz. – Odpowiedziałem. Zaczęliśmy pisać do siebie na Messengerze, później coraz dłużej rozmawiać. I po dwóch miesiącach przyleciała do mnie.
Tych chwil, gdy są w drodze: ona, on i Tofik, nie zamieniłby na nic innego.
Być dumnym z wieku
– Coraz więcej dojrzalsów podróżuje, coraz więcej chce realizować swoje pasje, zaczęli dbać o siebie, chodzić na siłownię, basen, jogę – mówi Ela Hübner (ma 56 lat, z zawodu jest tłumaczką). Na swoim blogu – Fajna Baba nie rdzewieje – spisała dekalog nierdzewnych. Pierwsza zasada: być dumnym ze swojego wieku. Druga: nigdy, przenigdy nie można mówić, że jest za późno. Trzecia: uśmiechać się! Uśmiech nie boli. I nie jest karą za to, że jeszcze się żyje.
Fajna Baba zachęca wszystkich, którym się wydaje, że już im mija termin przydatności, żeby włączyli sobie program antykorozyjny. Podpowiada diety i aktywności, żeby „na trzeciej zmianie” życia jak najdłużej zachować zdrowie i dobrą formę. Przekonuje, że wiek – ten, który w powszechnym mniemaniu jest jak pluton egzekucyjny, szczególnie dla kobiet – może stać się sprzymierzeńcem. Człowiek w końcu ma szansę poczuć się ze sobą dobrze, ma doświadczenie życiowe, wiedzę, a przy tym dystans do siebie i świata. Cenną rzeczą jest wreszcie czas, który się dostaje, gdy dzieci już dorosną i wyfruną z domu. Można w końcu poświęcić go sobie: zapisać się na nowy kierunek studiów, nauczyć się malować albo nurkować. Zostać silverinfluencerką albo polecieć do aśramu w Indiach i zostać joginką.
– Jeszcze niedawno w ogóle pomijało się temat i potrzeby aktywnych dojrzalsów. Jakby ich nie było. Gdy siedem lat temu zakładałam bloga, nie mogłam nawet znaleźć zdjęć osób mających więcej niż 50 lat, które byłyby uśmiechnięte, na bieżni albo ćwiczące jogę. Pustka. Nic. Jeżeli przedstawiano kobiety, to najwyżej 40-letnie i najczęściej w kuchni. Albo dużo starsze, szukające kleju do protez, krzywiące się z bólu, zgięte wpół, niemające sił dobiec do wnuka – mówi Ela Hübner.
Foto: Filip Miller
300 medali
– Czasami myślę o swoim PESEL-u, ale nie dlatego, że tu mnie boli, tam łupie, tylko: gdzie ja jeszcze nie startowałam? Chcę zdążyć. Wybieram miasto, które warto byłoby zobaczyć. Sprawdzam, czy tam organizują jakiś bieg – opowiada Barbara Kolasa z Warszawy. Ma 66 lat, mąż – 71, oboje starują w maratonach, półmaratonach, biegach okazjonalnych i ideowych. Oboje zaczęli grubo po pięćdziesiątce.
– Mąż pół roku po mnie, ale jemu łatwiej przyszło, bo to typ sportowca, kiedyś nawet trenował kajaki. A ja? Nic. Do 54. roku życia tryb siedzący – tłumaczy. Pomagała mężowi w prowadzeniu firmy, a po pracy trzeba było zająć się dziećmi, gdy dzieci podrosły, to chorymi rodzicami.
Pierwsze próby biegowe powinny ją w zasadzie zniechęcić: zrobiła dwa okrążenia wokół domu i już zadyszka. – Ale każdego dnia robiłam tych okrążeń coraz więcej, aż w końcu poczułam, że gdy biegnę, to jakby mi się włączał dopalacz, czuję dopływ sił. I nie przejmuję się, gdy ktoś na mój widok rzuca komentarz, że taka stara, więc chyba nie da rady dobiec. Bieg to czas, kiedy walczę sama ze sobą, nie muszę z tym, kto zamiast mi kibicować, krzyczy coś do mnie z pogardą – mówi Barbara Kolasa.
Ostatnio biegli z mężem w Jarosławcu. – Sam bieg niełatwy, bo po plaży piaszczysto-kamienistej, w dodatku dojechać tam z Warszawy to mordęga. Strasznie daleko, zła droga. Dojechaliśmy w nocy, spaliśmy krótko, bo trzeba było przygotować się do startu, później bieg w upale, bez wiatru, nad morzem gładkim jak jezioro. Ale trzeba przyznać, że atmosfera kapitalna, świetny doping, na trasie dzieci z wiaderkami, pytające, czy życzysz sobie, żeby cię polały wodą. Po biegu piękne medale w kształcie muszli i miła feta: torty, piwo, szampan. A na koniec jeszcze losowanie i mąż wygrał zegarek – wspomina Barbara Kolasa.
Wrócili z Jarosławca do domu po drugiej w nocy, koszmarnie zmęczeni. Ale jak tylko wstali i wypili kawę, zaczęli planować kolejny bieg. W maju i czerwcu startowali nawet dzień po dniu, tyle było biegów, których nie chcieli opuścić.
Startują w Polsce i za granicą: USA, Malta, Chiny, Włochy, Portugalia, Turcja. – Gdy lecimy gdzieś daleko, to na dłużej, nie tylko na sam start. Poza tym już na trasie biegu dużo możesz zobaczyć. Pod warunkiem że nie patrzysz bez przerwy na zegarek albo na skarpetki zawodnika, który biegnie przed tobą, myśląc tylko o tym, jak wyprzedzić właściciela tych skarpetek. Ja się nie spinam, jestem taką trochę turystką biegową, rozglądam się, co po prawej, co po lewej. Wtedy nawet zapominam, że biegnę. Przestałam też już liczyć medale, jakie z mężem zdobyliśmy. A sama mam ponad trzysta.
Pokolenie Yolds
W Polsce już co czwarta osoba ma więcej niż 60 lat. Według prognoz GUS do połowy tego wieku będzie ich przynajmniej 40 procent. Ta grupa nie tylko rośnie, ale się zmienia. To, jak nie pasuje do stereotypów, wyszło już z przeprowadzonego trzy lata temu badania Power Generation, zrealizowanego przez agencję marketingu zintegrowanego CU Communication Unlimited i Atena Research & Consulting. Kiedy badacze przyjrzeli się, jak żyją osoby w wieku emerytalnym, okazało się, że nie jest to grupa zaniedbująca się, wycofana, zamknięta. Oczywiście nie jest jednolita, w sumie badacze wyodrębnili siedem podgrup, ale szczególnie silne, to „grand lejdis” – żyjące na dobrym poziomie, zadbane, aktywne i równie aktywni, cieszący się życiem „hot hardzi”. Oni czują się dużo młodsi niż ich metryka, są ciekawi świata, na bieżąco z nowymi trendami i nowymi technologiami.
– Mam to szczęście, że widzę, jak mając 60, 70, a nawet ponad 80 lat, łapią wiatr w żagle. Próbują nowego sposobu życia, nowych potraw. Jadą w nowe miejsca. Wielu rzeczy próbują pierwszy raz w życiu – mówi Paulina Braun, która prowadzi Dancing Międzypokoleniowy. Do klubów, w których bawią się młodzi, wprowadza tych, którzy mogliby być ich dziadkami. Śmieje się, że wychodzą z tego grube melanże. I ci młodzi na starszych zaczynają patrzeć inaczej, inaczej o nich mówić. Senior czy nawet silvers brzmi mało stosownie, coraz częściej mówi się Yolds (od ang. Young-Olds) albo że to pokolenie Flexi – od flexible.
Foto: Archiwum prywatne
– Pierwsze Dancingi Międzypokoleniowe organizowałam 11 lat temu i widzę, jakie są zmiany. Pamiętam pierwsze imprezy: miałam listę, a na niej przy nazwiskach numery telefonów stacjonarnych. Mało kto z tego pokolenia miał komórkę, a jak miał, to nie można było wysłać esemesa, boby nie umiał odczytać. Dzwoniło się, każdy długo szukał kartki, długopisu, żeby zapisać, kiedy i o której się spotykamy. Teraz, po dekadzie, już wszyscy mają komórkę, większość smartfona, adres mailowy, można im zostawić wiadomość na Messengerze albo na WhatsAppie. Gdy nie możemy się spotkać, a chcemy porozmawiać w szerszym gronie, łączymy się na Zoomie – opowiada Paulina Braun.
Dawniej Dancingi Międzypokoleniowe to były jedynie zabawy w klubach, teraz to już też silver marketing, organizacja castingów – coraz częściej poszukuje się starszych osób do udziału w reklamach, teledyskach, filmach. Przedział wiekowy od pięćdziesiątki wzwyż.
Czemu nie deskorolki?
– Odkąd zaczęłam grać, mój status wśród znajomych się zmienił – śmieje się Stanisława Cymerman. Mieszka w Warszawie, ma 93 lata. Gdy wrzuca na Facebooka zdjęcie: ona na ulicy, w fantastycznej malinowej marynarce i z kolorową deskorolką pod pachą, znajomi nie są zdziwieni. Cała Stenia! Pytają tylko, czy wyskoczyła z domu pojeździć sobie, czy właśnie pozuje do kolejnej reklamy? Kiedyś reklamowała między innymi PlayStation, więc czemu nie deskorolki. Grywa w teledyskach, statystuje w filmach, bywa na pokazach mody, na tych samych premierach co celebryci.
– Wszystko zaczęło się po osiemdziesiątce – mówi. Wtedy zaczęła wygrywać castingi. I więcej bywać. Także w sieci, bo opanowała obsługę laptopa. – Pierwszy, który sobie kupiłam, był tak ciężki, że nie byłam w stanie go unieść. Bałam się, że nie opanuję tego control, enter, ale się nauczyłam. Cieszy mnie to moje nowe życie, to, że coś nowego odkrywam, coś się dzieje. Gdybym żyła w stagnacji, byłabym na siebie zła. Bo po co mi taki dzień, w którym nic się nie wydarzyło, nic nowego nie odkryłam? – mówi.
We wcześniejszym życiu była pielęgniarką. – Zawsze kimś się zajmowałam, w pracy pacjenci, w domu dwie córki i niewidomy mąż. Później długo opiekowałam się mamusią, która dożyła prawie stu lat. Mamusia zmarła, mąż też, więc teraz mogę robić to, na co mam ochotę. A właśnie mam ochotę być dla siebie niemiłosierna. Przed ósmą jestem już gotowa do życia, jem śniadanie ubrana starannie. Niektórzy drwią sobie, że już od świtu jestem zrobiona tak, jakbym miała ważne wyjście. A ja po prostu chcę być każdego dnia gotowa na to, co się wydarzy. Nie usiedzę, chcę się spotykać. Może teatr, może kino? Może kogoś nowego poznam? Dobrze mi robi to uczucie oczekiwania na coś, co sprawi, że będę o stopień wyżej, niż byłam wczoraj – mówi Stanisława Cymerman.
Nowe życie z ideą
– Mając 60 lat, chciałem się zabić, a zacząłem żyć. Nie tak, jak żyłem wcześniej, ale zupełnie inaczej – mówi Paweł Ilecki, antropolog kultury. Ma teraz 69. I wiele rzeczy robi po raz pierwszy w życiu. Bo wcześniej pił, stoczył się. Związek mu się posypał, wpadł w alkoholizm, stracił pracę i mieszkanie. Koczował w pustostanach i wędkował, czyli żebrał. W swoje 60. urodziny popił tabletki nasenne alkoholem. – Gdy obudziłem się w szpitalu w Tworkach, byłem zły, że mnie odratowali. Ale taka młoda, fajna lekarka wbijała mi w głowę, że nie po to się narobili, żebym to zaprzepaścił. Obiecała, że nie wypiszą mnie ze szpitala na ulicę, znajdą mi jakieś miejsce, tylko mam sam sobie obiecać, że zacznę życie od nowa. Ale nie jeszcze raz to samo, które mi nie wyszło, tylko znaleźć jakąś ideę i trzymać się jej. Znalazłem taką i próbuję ją udźwignąć: zmiana wizerunku osób w kryzysie bezdomności. Postanowiłem pokazać innym, że taka osoba też może kimś być, może coś znaczyć – mówi Ilecki.
Foto: Filip Miller
Mieszka w DPS–ie, ale wymyka się stereotypowemu wyobrażeniu o mieszkańcu takiego domu. Robi doktorat – aspekty bezdomności. Został rzecznikiem prasowym Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu, zaczął grać w teatrze bezdomnych, jeździ na festiwale teatralne, na konferencje. – Trzy razy byłem w Brukseli, raz w Oslo – wymienia. Najgorzej przeżył izolację związaną z pandemią. – Przez 10 miesięcy nie mogłem wyjść z DPS-u, ratowało mnie to, że jestem skomputeryzowany: dwa laptopy, tablet, telefon z internetem.
– Mimo potężnej zmiany, jaka teraz zachodzi w srebrnej generacji i którą widać gołym okiem, to wciąż silne są stereotypy, że wiek emerytalny to schyłek, już nie da się żyć interesująco – mówi Paulina Braun.
Pole z dołkami
– Wybiera się pani do Torunia poznać pana Czesława? Super. Doskonały gracz! – cieszy się Bogusław Bill, prezes Stowarzyszenia Golfa Seniorów. Sam jest po siedemdziesiątce i świetnie gra. Szacuje, że połowa zarejestrowanych golfistów w Polsce to osoby 50+, przy czym Czesław Romankiewicz, który skończył 97 lat, zawyża średnią. Na pole golfowe wyszedł pierwszy raz, gdy miał 80 lat. – I zakasował tu wszystkich – mówią w toruńskim klubie golfowym Tatfort. Oni, gdy kończą grę na dołku, to zastanawiają się, jak uderzyć. On się nie waha.
– Nie ma sensu długo się namyślać. Trzeba być zdecydowanym. Moje podejście do golfa jest proste: uderzyć piłeczkę w dupeczkę, niech leci – wyjaśnia prosto Czesław Romankiewicz. W toruńskim środowisku golfiarzy uznawany jest za króla. Wyprawiają mu huczne urodziny, jest tort w kształcie pola golfowego, są zawody, na które przyjeżdżają znajomi golfiści seniorzy z całej Polski.
On – wcześniej działacz ludowy – nigdy nie uprawiał żadnych sportów. Skąd nagle ten golf? – To sport dżentelmeński, tu nie gra się przeciwko komuś, tylko przeciw swoim słabościom – mówi 97-latek. Jest najstarszym aktywnym golfistą w Europie, ale zbywa zachwyty nad wiekiem.
– Proszę mnie nie pytać, co robić, żeby długo żyć, bo nie wiem. To dopiero przede mną – śmieje się. – Nie mam ani żadnych diet, ani dyscypliny. Zasypiam, kiedy mam ochotę, a kiedy mam ochotę, wstaję. Żyję skromnie. Z nadzieją, że jak dożyję setnych urodzin, zrobię wielką balangę w klubie golfowym.
Nic na potem
Krzysztof Legień nie tęskni za życiem, które wiódł wcześniej, gdy miał mniej lat, obie nogi i firmę. – Wstawałem rano i w pośpiechu myłem się, ubierałem, jadłem. Potem w pośpiechu do pracy, w pośpiechu na zakupy… Ledwo zaczął się dzień, a już była szósta wieczorem. Ledwo poniedziałek, a już piątek. I minął miesiąc, skończył się rok, mijały kolejne. Odeszli moi rodzice i niektórzy znajomi. Zdałem sobie sprawę, że trzeba jak najlepiej wykorzystać czas, jaki mi został. Wyeliminowałem słowo „potem”, już nie ma: „zrobię to potem”, „pomyślę o tym potem”, bo potem kawa będzie zimna, potem z planów nic nie wyjdzie, potem zabraknie zdrowia. I to „potem” już nie będzie należało do mnie, lecz do zakładu pogrzebowego.
Tekst pochodzi z wydania „Newsweeka” 28/ 2022