– Prostą drogą do konfliktów są różnice w podejściu do pieniędzy i stylu wydawania. Jeżeli jedno jest rozrzutne, a drugie skąpe albo jedno za tym, żeby wspólny budżet budować proporcjonalnie, a drugie za tym, by wkład był równy, konflikty są nie do uniknięcia – mówi psycholog prof. Dominika Maison.
„Newsweek”: Można mieć wspólne łóżko, ale nie wspólne konto w banku? Model, w którym zarobki obojga trafiały na jeden rachunek, już się zużył?
Prof. Dominika Maison: Dawne sposoby zarządzania pieniędzmi w związkach odchodzą do lamusa. Czas pożegnać model, w którym mężczyzna zarabiał i wydzielał pieniądze niepracującej kobiecie albo para zakładała jedno, wspólne konto i choć kobieta formalnie miała do niego dostęp, to jednak pod pełną kontrolą mężczyzny.
Sytuacja zmienia się nie tylko dlatego, że kobiety zarabiają, bo dawniej też przecież wiele z kobiet pracowało i zarabiało. Inne było jednak podejście do finansów, inny sposób posługiwania się pieniędzmi. Starsi pamiętają czasy, gdy obracało się głównie gotówką – po wypłatę szło się do kasy, przynosiło pieniądze do domu i dzieliło. Jeżeli zakładało się konto w banku, to często dopiero wtedy, gdy wchodziło się w związek małżeński i na ogół było to jedno, wspólne konto. Teraz rachunek w banku ma niemal każdy i to od wczesnych lat swojego życia – najpierw konto dziecięce, później młodzieżowe. Gdy zaczyna się pracę, posiadanie rachunku bankowego jest wręcz niezbędne i gdy wchodzi się w związek, to już nie tylko z własnym kontem, ale też nawykami, swoim podejściem do finansów, instrumentami zarządzania pieniędzmi.
Za tym, żeby żyjąc w parze mieć jedno, wspólne konto jest tylko co piąta osoba poniżej 34. roku życia. Dla młodych to już norma, że każdy ma odrębny rachunek?
– Starszym wydaje się to dziwne: jak to możliwe, żeby para żyjąca pod jednym dachem miała odrębne konta. Myślą, że skoro każde chce mieć swoje, widocznie sobie nie ufają. Tymczasem oni – zanim weszli w związek – już mieli konta i aby mieć jedno, wspólne, ktoś musiałby swoje zamknąć. Trzeba byłoby ustalić: kto. Mogłyby zacząć się spory: „z jakiego powodu moje ma być zamknięte, a nie twoje.”
Jednak czy to nie dziwne, że 14 proc. osób żyjących w małżeństwach i niemal co piąta żyjąca w związku partnerskim jest już nie tylko za tym, żeby mieć własne konto, ale też, żeby ten, z kim są w związku, nie miał do tego konta dostępu?
– W podejściu do tego, czy mieć wspólne konto, czy oddzielne i kto miałby mieć dostęp do kont, kobiety są już bardzo podobne do mężczyzn. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo zaczęły się zacierać różnice między płciami. Coraz częściej rolę gra już tylko wiek. Wśród starszych osób więcej jest tych, które uważają, że para powinna mieć wspólne konto. Młodsze są za oddzielnymi. Jedne za tym, żeby każdy miał swoje, ale dał temu drugiemu dostęp, inne za tym, żeby nie było dostępu. Młode kobiety wyemancypowały się, funkcjonują w świecie finansów na równi z mężczyznami. I choć wciąż jeszcze wiele z nich zarabia mniej, niż mężczyźni, to praca i własne pieniądze stały się symbolem ich niezależności, siły. Własny rachunek bankowy jest elementem społeczno–finansowej przemiany kobiet.
Jeżeli chcą wydać na siebie, wydają, bez proszenia partnera o zgodę i tłumaczenia dlaczego?
– Kobiety, stereotypowo, uchodzą za rozrzutne i lubiące wydawać pieniądze na siebie. Dawniej mówiło się, że jeżeli kobieta chce sobie coś kupić, to robi to w tajemnicy, ukrywa przed partnerem, żeby nie trzeba było się przed nim tłumaczyć. Z naszych badań wynika, że wydawać pieniądze na siebie, bez tłumaczenia się, chcą w takim stopniu kobiety, jak i mężczyźni. Każdy może mieć jakieś swoje wydatki, może chcieć sprawić sobie przyjemność, bez pytania, czy może.
Pary, w których każdy ma swoje konto, mogłyby założyć trzecie, wspólne. A jednak nawet i tego nie robią. Dlaczego?
– Jeszcze niedawno to rozwiązanie wydawało się ciekawym kompromisem. Jednak nie trzeba mieć wspólnego konta, żeby kontrolować wspólne wydatki, zarządzać budżetem. Rynek rozwiązań technologiczno–finansowych szybko zauważył zmiany w podejściu par do pieniędzy i jest coraz więcej aplikacji, dzięki którym pary mogą się „rozliczać” – wpisują kto i ile wydał na utrzymanie domu i na wspólne potrzeby. Wcześniej para ustala, czy wydatki będzie dzielić po równo, czy proporcjonalnie, pod koniec każdego miesiąca robi bilans.
Częściej dzieli się wydatki po równo czy proporcjonalnie, czyli więcej wkłada ten, kto więcej zarabia?
– To jedyny, wyraźnie sporny punkt. 60 proc. kobiet uważa, że wkład do wspólnego budżetu powinien być proporcjonalny, 40 proc., że równy. Tymczasem wśród mężczyzn głosy rozkładają się pół na pół. Przy czym ci, którzy mają wyższe wykształcenie, częściej gotowi są przystać na to, żeby osoba, która więcej zarabia, więcej dokładała. Mężczyźni z wykształceniem zasadniczym zawodowym czy podstawowym częściej są za wkładem równym. Ich zdaniem będzie sprawiedliwie, jeżeli każdy przekaże ze swojej pensji tyle samo. Tymczasem „tyle samo” może oznaczać, że kobieta do wspólnego budżetu włoży niemal wszystko, co zarobi, a mężczyzna, który ma wyższą płacę, będzie mógł sobie sporo odłożyć albo wydać tylko na swoje potrzeby.
To, że są aż takie różnice w podejściu do tego, jaki powinien być wkład do wspólnego budżetu, chyba najbardziej mnie zaskoczyło. Okazało się, że mimo zachodzących zmian, w wielu mężczyznach wciąż jest tęsknota za modelem patriarchalnym, w którym to on – zarabiając więcej – ma więcej do powiedzenia, on ma pieniądze, on nimi zarządza. We wcześniejszych naszych badaniach pytaliśmy o to, co pary robią z pieniędzmi otrzymanymi dodatkowo – premiami i różnego rodzaju nagrodami, które czasami dostają poza stałym wynagrodzeniem. I tu też wyszły różnice – kobiety częściej są skłonne przeznaczyć je na dzieci, kupić coś do domu albo odłożyć na remont. Mężczyźni częściej wpadali na pomysł: zrobię sobie prezent.
Czy to na co zostaną wydane pieniądze, jak ma wyglądać zarządzanie domowym budżetem, kto i w jakim stopniu ma partycypować we wspólnych kosztach, często jest powodem kłótni?
– Są pary, które nie wyliczają sobie nawzajem szczegółowo, kto i ile włożył do wspólnego budżetu, kto i za ile zrobił zakupy do domu – po prostu raz płaci jedno, raz drugie. Nie ma wypominania: „ja wydałem więcej, ty mniej”. A są też pary, które skrupulatnie zapisują każdy, nawet najmniejszy wydatek, co miesiąc robią bilans. Sposób zarządzania pieniędzmi w parze może być różny i nie ma znaczenia, jak wygląda, znaczenie ma to, czy obie strony go akceptują. Jeżeli rozwiązanie, na które się zdecydowali, obojgu odpowiada, nie ma o co się kłócić. Prostą drogą do konfliktów są różnice w podejściu do pieniędzy i stylu wydawania. Jeżeli jedno jest rozrzutne, a drugie skąpe albo jedno za tym, żeby wspólny budżet budować proporcjonalnie, a drugie za tym, żeby wkład był równy, konflikty są nie do uniknięcia.
Ciągłe wyliczanie, kto, kiedy i za co zapłacił, nie jest romantyczne. Może zabić miłość?
– Relację w związku może zniszczyć zarówno ciągłe liczenie, jak i wypominanie, kto zapłacił za ciastko albo bilet do kina, a może też „zabić” kompletny brak kontroli nad wydatkami. Pieniądze są środkiem niezbędnym do życia, trzeba je mieć, żeby przetrwać. Można sobie wyobrazić romantyczną parę, w której nikt nie liczy pieniędzy, oboje wydają bez umiaru, świetnie się bawią, dopóki nie okaże się, że zabrakło na opłacenie rachunków, na czesne w szkole dziecka, na jedzenie. W podejściu do pieniędzy potrzebna jest równowaga.
A szczerość? 80 proc. osób żyjących w związkach jest za tym, żeby jedno mówiło drugiemu, ile wydaje na siebie, ile ma oszczędności na swoim koncie. A część dopuszcza ukrywanie takich informacji.
– Zdecydowana większość jednak stawia na jawność. 90 proc. jest za tym, żeby osoby będące w związku informowały się nawzajem o wysokości swoich zarobków.
Potężnym problemem w wielu rodzinach jest przemoc ekonomiczna, przez wiele lat był to temat tabu. Tymczasem ten, kto lepiej zarabia, czuł, że może dyktować warunki, rządzić, wydzielać pieniądze. Czy zmiany, jakie teraz widać w podejściu par do finansów, mogą to zmienić?
– To prawda, że wiele mówiło się o przemocy fizycznej, a o ekonomicznej prawie wcale. Jest ukryta, czasami nieoczywista. Bywa, że ktoś, patrząc na związek z zewnątrz, myśli, że jest udany – mąż żonie co chwilę coś kupuje. Tymczasem przemoc to nie zawsze wydzielanie pieniędzy, to może być także specyficzne obdarowywanie, sposób, w jaki się to robi, może być rodzajem kontroli nad drugą osobą właśnie za pomocą pieniędzy. Czy zmiany, jakie teraz zachodzą, sprawią, że w związkach już nie będzie przemocy ekonomicznej?
Myślę, że ten rodzaj przemocy całkowicie nie zniknie, jednak zmiany, które obserwujemy, dają nadzieję, że będzie jej mniej. Na razie nie tylko przemoc ekonomiczna, ale w ogóle pieniądze, to wciąż jednak temat tabu. Wiele osób dorasta w przekonaniu, że o pieniądzach się nie mówi, nie wypada. Gdy robiliśmy badania wśród rodziców i pytaliśmy, czy rozmawiają z dziećmi o finansach, często słyszeliśmy, że dziecko jest za małe, żeby z nim poruszać „takie tematy”. Dorośli ludzie mówili o pieniądzach, jakby mówili o seksie. Aby porozmawiać ze sobą o finansach, czekali, aż dziecko pójdzie spać, jakby to było coś podejrzanego, brudnego czym nie wolno „skalać” dziecka. Jeżeli rodzice umieliby pokazać dziecku, że to normalny element życia – trzeba iść do pracy, zarobić, nauczyć się zarządzać tym, co się zarobiło – nie narażaliby go na to, że gdy dorośnie, nie poradzi sobie z zarządzaniem, a gdy wejdzie w związek być może stanie się ofiarą przemocy ekonomicznej, będzie się bać rozmów o wydatkach. Trzeba o pieniądzach rozmawiać – bez budowania wielkich emocji wokół nich, bez robienia afer, ale też bez takiego podejścia, że jeżeli para ma oddzielne konta i liczy, kto, ile i na kogo wydał, zabija związek.
Prof. Dominika Maison pracuje na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, naukowo zajmuje się psychologią konsumenta.
Badanie „Niezależność kobiet zmienia model zarządzania finansami w związkach” przeprowadzono w lutym 2024 r. na panelu badawczym Ariadna. Próba ogólnopolska losowo-kwotowa N=1079 osób w wieku od 18 lat wzwyż.