W żadnych wyobrażeniach się nie mieści, że minister obrony mógł zignorować tak istotne niebezpieczeństwo, jak wtargnięcie w przestrzeń powietrzą Polski rosyjskiej rakiety manewrującej. Z najnowszym ustaleń wynika, że tak właśnie się stało.
Najpierw może fakty: 16 grudnia 2022 r. nad terytorium Polski wleciał rosyjski pocisk manewrujący Ch-55, który ostatecznie rozbił się w miejscowości Zamość pod Bydgoszczą.
Jednak o tym, co się stało, opinia publiczna dowiedziała się pod koniec kwietnia 2023 r., zupełnym przypadkiem, gdy szczątki pocisku odnalazła przypadkowa osoba, która jechała konno przez las, w pobliżu miejsca upadku. Ówczesny minister obrony Mariusz Błaszczak zabrał w sprawie głos dopiero 11 maja, twierdząc, że nic nie wiedział o incydencie, zrzucając winę na dowództwo operacyjne. Rzekomo o pocisku dowiedział się dopiero po jego odnalezieniu.
„Minister kłamał”
Jednak jak wynika z informacji przekazanej w czwartek w Sejmie przez wiceministra obrony Cezarego Tomczyka, kłamał. O zagrożeniu polskie wojsko dowiedziało się, gdy pocisk znajdował się jeszcze nad terytorium Ukrainy, 60 km od naszej granicy, na wysokości Chełma. Centrum Operacyjne MON oraz dowódca operacyjny rodzajów sił zbrojnych poinformowali o tym ministra Błaszczaka.
Do przechwycenia pocisku poderwane zostały myśliwce – polskie i amerykańskie. Nie udało im się jednak go przechwycić. Sytuacja została opisana w meldunku wojska z 17 grudnia. Kolejny meldunek powstał na ten temat 23 grudnia. I tu wydarza się coś, od czego jeżą się włosy.
Błaszczak z tym meldunkiem zapoznał się dopiero po niemal dwóch tygodniach, 2 stycznia 2023 r. Jak się okazało, pomimo toczącej się wojny w Ukrainie, minister obrony od 2018 r. był o najważniejszych zagrożeniach informowany przez wojsko jedynie… raz w tygodniu!
Co jeszcze bardziej bulwersujące, nie podjął decyzji o rozpoczęciu poszukiwań, ale nakazał odłożyć sprawę „ad acta”, co kończyło sprawę. Gdyby nie przypadkowa osoba, która znalazła szczątki pocisku, polskie władze nie zrobiłyby nic, by je odnaleźć.
Nie mącić spokoju ministra
Truizmem byłoby powiedzieć, że były minister powinien ponieść odpowiedzialność za brak poszukiwań, czyli za zaniechanie swoich obowiązków, ale też za narażenie zdrowia i życia ludzi – bo nie wiadomo było przecież, czy pocisk nie stanowił zagrożenia po uderzeniu w ziemię.
W związku z tym pojawia się kluczowe pytanie o odpowiedzialność najważniejszych wówczas dowódców wojskowych – szefa sztabu generalnego gen. Rajmunda Andrzejczaka i dowódcy operacyjnego gen. Tomasza Piotrowskiego, którzy, mimo że wiedzieli o pocisku jeszcze w grudniu, nie poinformowali opinii publicznej z pominięciem szefa MON – np. informując prezydenta, czyli zwierzchnika sił zbrojnych. Trudno znaleźć inne wyjaśnienie niż to, że zamiast dbania o bezpieczeństwo Polaków wybrali święty spokój w swoich gabinetach, na wygodnych posadach, który mógłby zostać zmącony przez gniew Błaszczaka.
Co więcej, nie zareagowali, gdy ten w maju próbował zrzucić na nich winę, twierdząc, że o niczym nie wiedział. Trudno za odpowiednią reakcję uznać mętne oświadczenie Piotrowskiego, w którym apelował o wygaszenie emocji i nie wprost zapewniał, że procedury zostały dochowane.
Obaj generałowie podali się do dymisji dopiero tuż przed wyborami parlamentarnymi, gdy zostali po raz kolejny pominięci przez Błaszczaka, kiedy ten organizował ewakuację Polaków z zagrożonego wojną Izraela.
Andrzejczak odzyskał głos dopiero niedawno – po przejściu na emeryturę i odebraniu należnych mu świadczeń chętnie wypowiada się w mediach, choć nie na temat incydentu z Zamościa.
W lawinie ujawnianych każdego dnia skandali i nadużyć poprzedniej władzy temat zagubionego pocisku wydaje się może mało ważny i lekko passe. Na szczęście nie spowodował ani strat, ani ofiar. Dziś możemy się jedynie cieszyć, że za naszą obronę nie odpowiadają już ludzie o charakterach reprezentowanych przez Błaszczaka, Andrzejczaka i Piotrowskiego. Oby na zawsze.