Historia odnalezienia tych zdjęć to gotowy scenariusz na film.
Gdy wszystko zostało sprawdzone dwa razy, sięgnąłem po ostatni karton ze strychu w domu siostry. I niczym w klasycznym thrillerze ostatnia rolka filmu wyjęta z ostatniego pudełeczka tego kartonu okazała się poszukiwanym negatywem – wspomina Maciej Grzywaczewski, opozycjonista z czasów PRL. Autorem zdjęć jest jego ojciec Zbigniew Leszek Grzywaczewski, polski strażak gaszący pożary w warszawskim getcie.
Unknown Warsaw ghetto pictures >>> READ THE STORY IN ENGLISH
To jedyne znane fotografie z powstania w getcie, których nie robili Niemcy. 12 odbitek przechowywanych m.in. w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu znali do tej pory jedynie badacze Zagłady. Miesiąc temu syn Grzywaczewskiego cudem odnalazł cały negatyw sprzed 80 lat. Publikujemy te nowe zdjęcia jako pierwsi. Od kwietnia będzie je można oglądać na specjalnej wystawie poświęconej powstaniu w getcie w warszawskim Muzeum POLIN.
To niezwykły zapis trzech równoległych światów, które istniały w ówczesnej Warszawie. Na jednej rolce filmu mamy obrazy normalnego życia po stronie aryjskiej, które toczy się wokół płonącego getta – dziewczyny spacerujące w parku Ujazdowskim. Obok świat potwornego cierpienia wewnątrz getta – ludzie wyciągani z bunkrów na śmierć. I w końcu świat mężczyzn w pracy, czyli na wojnie – niemieckich żołnierzy i polskich strażaków wykonujących swoje obowiązki – mówi prof. Barbara Engelking z Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN.
Foto: Z. L. Grzywaczewski/Archiwum rodzinne / Muzeum POLIN
– Jak w słynnym wierszu Czesława Miłosza „Campo di Fiori”, gdy na karuzeli nieopodal getta „rozwiewał suknie dziewczynom wiatr od domów płonących”. Bo takie właśnie jest życie i nie ma co biadolić – mówi „Newsweekowi” 96-letni Marian Turski, znany dziennikarz i historyk, ocalały z Zagłady. – Gdy budowaliśmy muzeum POLIN, pytano mnie, dlaczego z mostku, który symbolicznie spina dwie części getta, widać zieleń drzew, spacerujące kobiety z psami. W getcie nie było zieleni, bo cała była zjedzona, nawet trawa. Nie było zwierząt. Kobietom wiatr nie rozwiewał kolorowych spódnic. Ale to jest obraz za oknem. To jest spojrzenie Żyda z getta, dla którego wszystko, co za murem, było rajem. Choć tam przecież też była wojna, były łapanki, Polacy rozstrzeliwani za ukrywanie Żydów, pozory raju. Różnica polega jednak na tym, że w getcie wszyscy byli skazani na śmierć, a po drugiej stronie muru bardzo wielu.
Foto: Z. L. Grzywaczewski/Archiwum rodzinne / Muzeum POLIN
Ostatnia rolka
W tym roku przypada 80. rocznica powstania w warszawskim getcie. Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN organizuje z tej okazji wystawę „Wokół nas morze ognia. Losy żydowskich cywilów podczas powstania w getcie warszawskim”.
– Świadomie zrezygnowaliśmy ze znanych zdjęć „Raportu Stroopa”, bo to materiał propagandowy oprawców. Przyjęliśmy perspektywę ofiar bądź świadków obserwatorów, czyli Polaków, którzy patrzyli na to, co dzieje się w getcie – mówi Zuzanna Schnepf-Kołacz, kuratorka wystawy, która przygotowuje ją wraz z prof. Engelking.
„Raport Stroopa” powstał w maju 1943 roku, tuż po zakończeniu pacyfikacji warszawskiego getta dowodzonej właśnie przez Jürgena Stroopa. Dokument sporządzono dla szefa SS Heinricha Himmlera, któremu podlegały obozy koncentracyjne i ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, jak naziści nazywali zagładę Żydów.
– Postanowiłyśmy bazować na świadectwach pisanych, których autorami są Żydówki i Żydzi przebywający w getcie w czasie powstania, oraz na fotografiach robionych przez Polaków po drugiej stronie muru. Brakowało materiału zdjęciowego z wnętrza getta. Wiedziałyśmy o 12 odbitkach znajdujących się w archiwach Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i Żydowskiego Instytutu Historycznego, których autorem jest polski strażak Zbigniew Leszek Grzywaczewski. To materiał zdjęciowy znany wąskiemu gronu badaczy. Postanowiłam iść jego tropem – mówi Schnepf-Kołacz.
Dość szybko okazało się, że autor zdjęć to ojciec znanego opozycjonisty z czasów PRL Macieja Grzywaczewskiego, który z Aramem Rybickim podczas strajków w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku spisał na drewnianych tablicach 21 postulatów strajkowych. Poproszony przez POLIN o pomoc, rozpoczął poszukiwania w rodzinnych zbiorach. Jego ojciec nie żyje od trzydziestu lat.
Foto: Z. L. Grzywaczewski/Archiwum rodzinne / Muzeum POLIN
– Nie mieliśmy pojęcia ani ja, ani siostra, że w waszyngtońskim muzeum znajdują się zdjęcia ojca. Owszem, wiedzieliśmy, że jako strażak brał udział w gaszeniu pożarów getta, podobnie jak to, że uczestniczył w powstaniu warszawskim i został wówczas ranny. Ojciec jednak o tym nie rozmawiał, podobnie jak nie opowiadał, że był w AK. Myślę, że była to kwestia bezpieczeństwa. W czasach PRL płacił cenę za moją działalność opozycyjną, rektor Wyższej Szkoły Pożarnictwa wyrzucił go z uczelni za moje zaangażowanie, ale ojciec nie powiedział ani słowa, bo to nie były według niego sprawy, o których należało rozmawiać – mówi „Newsweekowi” Maciej Grzywaczewski.
Poszukiwania negatywów trwały pół roku. Syn przerzucał kolejne pudła z kliszami ojca, bo fotografowanie było jego pasją. Przekonany, że zdjęcia w getcie robił starym aparatem Kodaka, który zachował się w domu, sprawdzał wszystkie pasujące do niego negatywy. Aparat miał wkrótce trafić na wystawę w POLIN.
– Gdy wszystko zostało sprawdzone dwa razy, sięgnąłem po ostatni karton, który znajdował się na strychu w domu siostry. Zawierał negatywy innego małoobrazkowego formatu. I niczym w klasycznym thrillerze ostatnia rolka filmu wyjęta z ostatniego pudełeczka tego kartonu okazała się poszukiwanym negatywem. Ojciec robił zdjęcia w getcie innym aparatem, niż zakładałem – opowiada Grzywaczewski.
– Żartowaliśmy, że straciliśmy z wystawy aparat, ale zyskaliśmy bezcenny dokument. Na dzisiaj są to jedyne na świecie zdjęcia z wnętrza płonącego getta niewykonane przez Niemców. Dzięki odnalezieniu kliszy możemy z całą pewnością potwierdzić ich autorstwo, a także kolejność powstawania. Na wystawie pokażemy je wszystkie właśnie w takiej sekwencji – mówi Schnepf-Kołacz.
Negatyw zawiera 48 fotografii, z czego 33 dokumentują pacyfikację i dopalanie płonącego getta. Pozostałe to prywatny spacer w parku Ujazdowskim i portrety narzeczonej strażaka oraz jego samego. 12 waszyngtońskich zdjęć jest więc tylko częścią odnalezionych w grudniu 2022 roku.
Hełm i oficerki
Waszyngtoński trop to ciekawy wątek historii Grzywaczewskich. Z dokumentacji amerykańskiego muzeum wynika, że zdjęcia ofiarowała w latach 90. ubiegłego stulecia Romana Laks. Otrzymała je wraz z listem opisującym historię ich powstania od swojego ojca Hillarego Laksa. Laksowie w czasie wojny ukrywali się u Grzywaczewskich. Po wojnie wyemigrowali przez Szwecję do USA.
Foto: Paweł Klein / Newsweek
– To było duże, ośmiopokojowe mieszkanie przy ulicy Mokotowskiej. Dziadek był wysoko postawionym urzędnikiem Poczty Polskiej. Rodzinna anegdota głosi, że w pewnym momencie w tym mieszkaniu ukrywały się dwie rodziny żydowskie, mieszkało dwóch dokwaterowanych Niemców, najprawdopodobniej urzędników pocztowych, oraz zestrzelony angielski pilot. I wszyscy spotykali się rano w kuchni na kawie. Ile w tym prawdy, trudno dziś dociec – opowiada Maciej Grzywaczewski. Oprócz rodziny Laksów u dziadków Grzywaczewskiego mieszkała Helena Landsberger, przy czym jest to nazwisko po mężu, bo panieńskiego z okresu okupacji ani Maciej, ani jego siostra nie pamiętają.
– Czy rodzina ma medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata? – pytam.
– Nikt z rodziny go nie dostał, ale pewnie nikt się o niego nie starał. Po wojnie dziadkowie i ojciec mieli kontakt z osobami, które ukrywały się w ich mieszkaniu chyba aż do powstania warszawskiego – odpowiada Maciej.
Foto: Z. L. Grzywaczewski/Archiwum rodzinne / Muzeum POLIN
– Z listu Hillarego Laksa dołączonego do waszyngtońskich odbitek wynika, że to on poprosił Zbigniewa Leszka Grzywaczewskiego o powierzenie mu fotografii robionych w czasie powstania w getcie. Aby ochronić to niezwykle cenne i unikatowe świadectwo Zagłady. Były lata 50., w Polsce ponury czas stalinizmu. Oznacza to, że w amerykańskim domu Laksów zdjęcia przeleżały około 40 lat – wyjaśnia Zuzanna Schnepf-Kołacz.
– Nie wiemy, w jaki sposób ojciec przekazał odbitki do USA. Podejrzewamy, że mogło się to stać podczas jego rocznego wyjazdu do Wielkiej Brytanii, gdzie nadzorował budowę pływającego doku dla Polski. Jako absolwent przedwojennego Liceum im. Batorego ojciec znał biegle angielski i francuski. W 1939 r. zapisał się do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej, bo bardzo chciał być marynarzem, ale wojna pokrzyżowała mu plany. Dopiero po jej zakończeniu zrobił studia na Wydziale Budownictwa Okrętów Politechniki Gdańskiej i pracował w Instytucie Morskim. Był specjalistą od zabezpieczeń przeciwpożarowych na statkach. W tej roli dwa razy płynął na Batorym do Nowego Jorku. Nigdy nie należał do partii, co nie ułatwiało mu kariery.
– Kiedy został strażakiem?
– W 1941 roku. W wojennej Warszawie szklił okna, aż dostał pracę w straży ogniowej. Mam do dziś jego hełm z warszawską syrenką wyprodukowany w 1936 roku. Tata przeszedł w nim powstanie warszawskie jako członek oddziału przeciwpożarowego z Woli na Stare Miasto i stamtąd kanałami do Śródmieścia. Siostra przejęła po ojcu jego wojskowe oficerki.
Foto: Z. L. Grzywaczewski/Archiwum rodzinne / Muzeum POLIN
Szaber i trupy
Zdjęcia to niejedyne świadectwo Grzywaczewskiego z płonącego getta. W posiadaniu rodziny jest także jego dziennik pisany w latach 1938-1948. Sześć grubych brulionów wypełnionych gęstym kaligrafowanym pismem. Syn odkrył je dopiero po śmierci ojca.
„Przeszedł miesiąc brzemienny w wydarzenia straszne, które mogą mieć wielki wpływ na psychikę młodych ludzi. Były tymi wydarzeniami sceny widziane w okresie likwidacji getta warszawskiego” – pisze pod datą 24 maja 1943 r. i przyznaje, że miał przez ten czas zbyt dużo pracy, aby zajmować się dziennikiem: „Rozpoczęły się regularne walki. Niemcy musieli zdobywać dom po domu, nie żywiąc zresztą nikogo z jeńców. Kto nie wyszedł od razu dobrowolnie, marł na miejscu. Zwłaszcza w poniedziałek i wtorek [22 i 23 kwietnia – red.] toczyły się najzaciętsze walki, w czasie których zarówno jedna, jak i druga strona podpalała domy. Straż początkowo gasiła palące się domy. Toteż roboty miała masę”.
Powstanie trwało od 19 kwietnia do 16 maja. Było pierwszym zrywem ludności cywilnej w okupowanej przez Niemców Europie. Choć z góry skazane na klęskę, stanowiło odpowiedź na akcję Reinhardt, której częścią była eksterminacja warszawskiego getta. „Niemcy szybko zastosowali jako metodę zwalczania palenie domów, w których znajdowali się jeszcze Żydzi opierający się dobrowolnemu wyjściu. Tych, których wypędził ogień, natychmiast ograbiali ze wszystkiego, co wynieśli ze sobą, spędzając ich następnie na plac zborny, skąd odprowadzano ich następnie na ul. Stawki na bocznicę kolejową, skąd wywożono ich w niewiadomym kierunku. Chodzą pogłoski, że do obozu koncentracyjnego do Treblinki, skąd dalej… na tamten świat”.
Foto: Z. L. Grzywaczewski/Archiwum rodzinne / Muzeum POLIN
Na zdjęciach Grzywaczewskiego widać mur getta, ludzi prowadzonych na Umschlagplatz, Niemców szykujących się do podpalania domów, strażaków podczas odprawy. Jedne robione są z ukrycia, zza czyichś pleców, z okien, z dachów, na które strażacy mieli wstęp. Między innymi z budynku dzisiejszego szpitala św. Zofii przy ul. Żelaznej. Inne są pozowane, jak te, na których strażacy stoją z niemieckim żołnierzem.
„Ze względu na niszczenie całych domów ze wszystkim, co się w nich znajdowało (bo Niemcy stosunkowo niewiele zdążyli z nich pozabierać), stało się przyczyną nagminnych kradzieży wśród strażaków, czyli tzw. szabru. W niektórych oddziałach strażacy wywozili wprost walizkami ubrania, bieliznę, pościel, drobiazgi, porcelanę itp., dorabiając się wprost majątków. Tłumaczyli się, że to przecież nie jest kradzież, bo to już bezpańskie, a oni tylko ratują od niechybnej zagłady”.
Grzywaczewski zapewnia, że próbował walczyć z szabrem, ale bezskutecznie. „W ten sposób zeszły cztery tygodnie. Palenie po kolei domów stało się regułą i zawiadamiano nas, że pali się dziś ta i ta ulica, numeru domów od do, proszę bronić takich numerów czy obiektów. I my przez czas palenia musieliśmy zabezpieczać wskazane obiekty, chroniąc je przed powszechną zagładą. Na przykład broniliśmy przez długi czas zakładów Pfeiffera”. Na zdjęciach Grzywaczewskiego są podwórka żydowskich szopów (zakładów), najprawdopodobniej futrzarskich Schulza i konfekcyjnych Toebbensa. Jest też ocalały z getta kościół św. Augustyna przy Nowolipkach. Są ulice Nalewki, Żelazna i Leszno, gdzie gasił pożary. Topografia niektórych zdjęć jest wciąż ustalana.
Foto: Paweł Klein / Newsweek
Swoje zapiski w dzienniku dotyczące powstania w getcie Grzywaczewski kończy opowieścią o ludziach wyciąganych z bunkrów, czyli piwnic zamienianych na kryjówki: „Widok tych ludzi wyprowadzanych stamtąd to mi chyba do końca życia pozostanie w oczach. Twarze nie ludzi, tylko jakichś półzwierząt o obłąkanym, nieprzytomnym spojrzeniu. Oczy przymrużone od światła słonecznego (siedzieli kilka tygodni w ciemnościach piwnic), sylwetki słaniające się z głodu i przerażenia, brudne, zdarte. Rozstrzeliwani masami, jedni żywi przewracają się przez trupy innych już zlikwidowanych. (…) Jak liczą, ok. 3-5 tys. Żydów jeszcze w środku tkwi. Mimo że cała dzielnica jest już spalona i wygląda jak jedno wielkie morze gruzów czy miasto wymarłe, dotknięte jakąś wielką katastrofą. Rzeczywiście katastrofą wojny”.
Cisza i huragan
– Za koniec powstania zwyczajowo uznaje się moment wysadzenia Wielkiej Synagogi na Tłomackiem na rozkaz Stroopa. Na wystawie pokazujemy jednak, że po tej dacie na terenie getta ukrywali się ludzie. Trwało to do stycznia 1944 roku, choć było strasznie trudne – mówi Zuzanna Schnepf-Kołacz. Historią, która poruszyła ją w sposób szczególny, jest relacja Stelli Fidelseid, przed wojną Stefanii, która pozostała w gruzach getta do końca 1943 roku, rodząc w listopadzie dziecko w bunkrze. – Ukrywała się z grupą przypadkowych osób, jej mąż został wywieziony zaraz na początku powstania na Majdanek i tam, o czym dowiedziała się już po wojnie, popełnił samobójstwo, połykając truciznę. Ona też miała momenty zawahania, co opisuje w bardzo poruszający sposób. Więcej razy miała szansę, aby nie przeżyć, niż przeżyć – mówi kuratorka wystawy.
Foto: Maciej Jaźwiecki / Muzeum POLIN
Urodzone w bunkrze dziecko zmarło, ale organizatorom wystawy udało się nawiązać kontakt z córką kobiety, bo w przypadku każdej osoby, której historia pojawi się na wystawie, próbowano dotrzeć do rodzin, odnaleźć zdjęcia, pokazać twarze ofiar.
Na wystawie zaprezentowanych będzie 12 świadectw. Między innymi oryginały dzienników wypożyczonych z muzeum na Majdanku i z archiwum Kibucu Bojowników Getta w Izraelu. Ten pierwszy znany jest jako „Dziennik Marylki”. Na stronach ŻIH możemy przeczytać: „Maryla, której nazwiska nie znamy, prowadziła codzienne zapiski ukryta w bunkrze w czasie powstania w getcie warszawskim. Pisała, choć w schronie panował niemiłosierny ścisk i głód, raz po raz wśród ukrywających się wybuchała panika, a ona sama nieustannie zmagała się z myślą o popełnieniu samobójstwa. Świadectwo Maryli zachowało się, choć ona sama zginęła na Majdanku”.
Dzienniki sprowadzone z Izraela przetrwały dzięki małżeństwu Adolfa Bermana i Basi Tamkin-Bermanowej, którzy pomagając Żydom ukrywającym się po aryjskiej stronie, zachęcali do spisywania przeżyć, a zgromadzone archiwum wywieźli do Izraela.
Wystawie będzie towarzyszyć – jak mówią jej twórcy – pejzaż dźwiękowy. To skomponowana do opowieści świadków muzyka mająca uzmysłowić zwiedzającym doświadczenie osób ukrywających się w bunkrach. – Ogromne napięcie pomiędzy ciszą (jedna z autorek pisze, że „musieli zaszyć się w ciszę”) a każdym dźwiękiem odbieranym jak huragan niosący potworne niebezpieczeństwo czy to kaszlnięcie, czy płacz dziecka. W tej ciszy nasłuchiwano też wszystkiego, co z zewnątrz: zbliżających się kroków, odgłosów przeszukiwań, krzyków, strzałów, wybuchów. Dźwięki były jedynym źródłem informacji o tym, co dzieje się na powierzchni – mówi kuratorka wystawy.
Foto: Maciej Jaźwiecki / Muzeum POLIN
Autorem oprawy muzycznej jest Paweł Mykietyn, znany kompozytor muzyki m.in. do „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej, „Tataraku” i „Wałęsy. Człowieka z nadziei” Andrzeja Wajdy czy filmów Jerzego Skolimowskiego, w tym obsypanego ostatnio nagrodami także za muzykę „IO”.
Przywracanie tożsamości
W początkowym zamyśle Zuzanna Schnepf-Kołacz i Barbara Engelking planowały stworzenie mapy bunkrów warszawskiego getta. Szybko się jednak okazało, że udokumentowanych kilkadziesiąt adresów nie odda prawdziwej skali, gdyż schrony były niemal w każdej piwnicy, pod każdą kamienicą. Na wystawie będzie więc mapa tylko z kryjówkami tych, których świadectwa są przewodnikami po wydarzeniach sprzed 80 lat.
– Ta wystawa jest przywracaniem tożsamości. Historie 12 osób stanowią przykład losów 50 tysięcy, które były w powstańczym getcie i pozostają anonimowe. Jak okruchy, odłamki stanowią dowód tragedii, której rozmiarów nigdy nie poznamy, bo większość na zawsze pozostanie w niedomówieniach, w wiecznych poszukiwaniach, kończących się często fiaskiem. Dlatego odnaleziony negatyw jest tak ważnym i unikatowym odkryciem – mówi Zuzanna Schnepf-Kołacz.
Jeden z przywódców powstania w getcie Marek Edelman powtarzał, że „demokracja nie polega na przyzwoleniu na zło, nawet najmniejsze, bo ono może nie wiadomo kiedy urosnąć”. Marian Turski wciąż przypomina, że jedenaste przykazanie brzmi „Nie bądź obojętny”. Film z tym przesłaniem wygłoszonym przez Turskiego podczas obchodów rocznicowych w Auschwitz będzie pokazywany na wystawie. – Pamięć jest ważna, bo dziś jest Bucza, dziś jest agresja, dziś jest wojna. Musimy pamiętać, bo wciąż są ludzie w sytuacjach beznadziejnych – mówi „Newsweekowi” Turski i dodaje: – Dopóki jednak jest szansa na pokój, trzeba mieć nadzieję, bo człowiek póki żyje, zawsze ma nadzieję.
W 2023 r. Muzeum POLIN organizuje całoroczny program „Nie bądź obojętny. 80. rocznica powstania w getcie warszawskim”, którego kluczowym elementem będzie wystawa czasowa „Wokół nas morze ognia. Losy żydowskich cywilów podczas powstania w getcie warszawskim”. Jej współorganizatorami są Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN i Stowarzyszenie Żydowski Instytut Historyczny w Polsce