20 stopni w lutym, prawie 30 w kwietniu, ale największe anomalie temperatury może przynieść nam dopiero czerwiec czy lipiec. Długoterminowe modele pogodowe są tu zgodne i pokazują, że na pewno będzie cieplej niż normalnie. Temperatury mogą nawet osiągnąć rekordowe poziomy. Dlaczego pogoda wariuje?
Ten rok od początku jest dziwny. Bo kto to widział, żeby wiosna rozpoczynała się już na początku lutego? Żeby w marcu czy w kwietniu temperatura grubo przekraczała 20 stopni Celsjusza i biła wieloletnie rekordy?
Anomalie zaskoczyły nie tylko ludzi, ale i przyrodę. Wegetacja rozpoczęła się ponad dwa tygodnie wcześniej niż normalnie, zakwitły drzewka owocowe, rośliny ruszyły spod ziemi ku słońcu. Z tragicznym efektem – późnokwietniowe mrozy poczyniły wielkie szkody w rolnictwie, bo przecież wszystko jeszcze powinno być schowane pod ziemią i w pąkach! Wszyscy, którzy cieszyli się nadzwyczaj wczesną i ciepłą wiosną, zobaczyli, jak wrażliwa jest przyroda na wszelkie odstępstwa od normy.
Jednak ta nietypowa wiosna może być tylko przedsmakiem tego, co wydarzy się latem. Pierwsze modele meteorologiczne pokazują, że w Europie mogą paść kolejne rekordy temperatury, a żar będzie lał się z nieba na niespotykaną skalę. Nie jest na to przygotowana ani przyroda, ani ludzie, ani miasta, w których nie daje się już zupełnie wytrzymać. Tego lata z upału może umrzeć wielu ludzi.
Lato, jakiego nie było
– Styczeń bardzo ciepły, luty i marzec były najcieplejsze w historii polskich pomiarów. Padły też rekordy temperatury w obu tych miesiącach. Z kwietniem jest podobnie, średnia w tym miesiącu wyniosła ponad 2 stopnie w porównaniu do tzw. meteorologicznej trzydziestolatki, czyli lat 1991-2020 – mówi Grzegorz Walijewski, rzecznik prasowy Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie. – Właśnie odnosząc się do wcześniejszych 30 lat, stworzyliśmy też długoterminowe modele pogodowe, obejmujące nadchodzący czerwiec, lipiec i sierpień. Wynika z nich, że również będą cieplejsze od normy wieloletniej, i nasze przewidywania zgadzają się z prognozami instytutów meteorologicznych z Wielkiej Brytanii i USA.
Ile pokażą termometry? – Trudno to jednoznacznie określić, ale patrząc na maksima z ubiegłych lat, w czerwcu możemy spodziewać się maksymalnej możliwej temperatury 36 stopni w Poznaniu i Wrocławiu, 33 w Krakowie i Warszawie, 32 w Gdańsku i w Białymstoku – mówi przedstawiciel IMGW-PIB. W lipcu w Krakowie i w Warszawie termometry mogą pokazać 34 stopnie, podobnie jak w sierpniu. – Możliwe, że zostaną pobite kolejne rekordy, ale oczywiście nie oznacza to, że cały czas będzie tak gorąco – uspokaja Walijewski. – Na pewno pojawią się też okresy chłodniejsze. Tak jak np. w kwietniu, kiedy na początku miesiąca było aż 7-13 stopni powyżej normy wieloletniej, a w drugiej części kwietnia zdecydowanie chłodniej, z arktycznym powietrzem i przymrozkami – temperatura była niższa o około 5 do nawet 7 stopni – mówi Grzegorz Walijewski.
Zabójcze fale gorąca
Temperatura nawet o kilka stopni wyższa od średniej wieloletniej nie wydaje się na pozór niczym tragicznym. Cóż, zamiast 23 stopni będziemy mieć na wakacje 27 czy nawet 28? Sama radość dla rodzin nad chłodnym Bałtykiem czy dzieciaków wypoczywających na koloniach. Przyda im się lato na całego! To jednak nie takie proste. Wzrost średniej temperatury latem o 2-3 stopnie oznacza głównie o wiele dłuższe i bardziej zabójcze fale gorąca, czyli całe ciągi dni z temperaturą powyżej 30 stopni Celsjusza w dzień oraz z tropikalnymi nocami, w czasie których na termometrze nie zobaczymy mniej niż 20 stopni. Fal upałów obawiają się nie tylko meteorolodzy, ale również lekarze. Ludzki organizm jest w stanie zaadaptować się do upałów, ale potrzebuje na to stopniowo 7-10 dni, a uderzają o wiele szybciej. Utrzymujące się w dzień i w nocy wysokie temperatury są przyczyną wręcz epidemii zasłabnięć, odwodnienia czy udarów cieplnych, a nawet groźniejszych incydentów zdrowotnych. W czasie upałów naczynia krwionośne rozszerzają się, ciśnienie krwi obniża się, a serce przyspiesza. Dla osób z chorobami układu krążenia oznacza to zwiększone ryzyko niedokrwienia mięśnia sercowego oraz mózgu.
O tym, jak zabójcze mogą być fale upałów, Europa przekonała się w 2003 r., kiedy nawiedziły one miasta zachodniej części kontynentu. Szacuje się, że kosztowały życie 70 tys. ludzi. Np. w Paryżu śmiertelność wyniosła tamtego lata 142 proc. zwykłej śmiertelności między czerwcem a wrześniem. Dlatego władze stolicy Francji już 20 lat temu zaczęły realizować pierwsze programy dostosowania się do zmian klimatycznych. Miasto postawiło na tworzenie wysp zieleni w betonowych pustyniach i odtwarzanie naturalnych zbiorników wodnych. W 2019 r. zaoferowano paryżanom aplikację, która w okresach upałów kieruje do najbliższej „strefy chłodu” – to może być nie tylko park czy kępa drzew, ale także klimatyzowane budynki użyteczności publicznej, muzea czy kościoły. Dzisiaj niemal każdy paryżanin ma takie miejsce w zasięgu siedmiu minut spacerem.
Podobne rozwiązania wprowadzają inne europejskie miasta, bo dzisiaj już wiemy, że tragiczne lato 2003 r. nie było jednorazowym incydentem – wystarczy przypomnieć sobie równie morderczą falę upałów z lata 2021 r., kiedy temperatura na Sycylii sięgnęła prawie 50 stopni w cieniu, bijąc rekord Europy. Rok później czerwone alerty z powodu upałów znów pojawiły się we Włoszech, Hiszpanii, Grecji czy w Polsce.
Niestety, jesteśmy skazani na takie „atrakcje”. – Wpływa na to wiele skomplikowanych mechanizmów, a w Europie na dodatni trend temperatur związany z globalnym ociepleniem nakładają się zmiany w cyrkulacji atmosferycznej nad półkulą północną – tłumaczy prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery z Uniwersytetu Warszawskiego. – Rejony polarne ocieplają się o wiele szybciej niż okołorównikowe, co sprawia, że różnica temperatury między biegunami a równikiem maleje. Im mniejsza zaś ta różnica, tym słabsza cyrkulacja zachodnia w umiarkowanych szerokościach geograficznych. I gdy napłynie do nas gorące powietrze z Afryki, to zostaje dłużej niż kiedyś, bo zmniejszyła się cyrkulacja zachodnia, która szybko kończyła takie epizody – opowiada prof. Malinowski.
Niegrzeczny chłopczyk
Oprócz ocieplenia klimatu na pogodę w tym roku wpływ mają również inne zjawiska atmosferyczne, czasami odległe od naszego kraju. Od zeszłego roku na Pacyfiku króluje El Niño (z hiszp. chłopczyk). To cały zespół zjawisk w atmosferze i w oceanie, którego pierwszym przejawem, obserwowanym zazwyczaj w okolicy Bożego Narodzenia, jest nieprzeciętnie wysoka temperatura wód powierzchniowych Pacyfiku w okolicach równika. – Choć El Niño nie ma bezpośredniego wpływu na to, co dzieje się w Europie, oddziałuje na globalny silnik atmosfery – mówi prof. Malinowski. – Cieplejsze wody w równikowym Pacyfiku napędzają dużą część cyrkulacji atmosferycznej, a to w naturalny sposób przekłada się właśnie na zjawiska w skali co najmniej kontynentalnej, a w pewnym stopniu i globalnej, wpływając na wzrost średniej temperatury na świecie – tłumaczy prof. Malinowski.
Ostatni raz to zjawisko w nasilonej postaci było obserwowane w 2016 r. Przez świat przetoczyła się wtedy cała seria ekstremalnych zjawisk pogodowych – Chiny doświadczyły nasilonych opadów deszczu i powodzi, w Kalifornii wybuchły pożary, południowa Afryka wyschła na wiór, rekordy temperatury notowano na Grenlandii i Alasce. W południowych Niemczech wystąpiły powodzie błyskawiczne, ulewne deszcze nawiedziły też Belgię i Francję.
Pierwsze oznaki, że El Niño powraca, naukowcy widzieli już na początku 2023 r. Zjawisko to wydawało się słabsze niż w 2016 r. Jednak to, co działo się w pogodzie na świecie przez cały 2023 r., zaskoczyło nawet klimatologów, nie wspominając o państwach i społeczeństwach, na które spadły susze, powodzie i pożary na ogromną skalę. Po raz pierwszy przez wszystkie 365 dni temperatura przekroczyła 1°C w stosunku do poziomu sprzed epoki przemysłowej i zbliżyła się niebezpiecznie do przekroczenia granicy 1,5 stopnia powyżej tego poziomu. Przy długotrwałym i rosnącym przekroczeniu tej granicy zmiany w klimacie mogą stać się samonapędzające, nawet brak emisji gazów cieplarnianych może ich nie zatrzymać.
Jednak za niespodziewany skok temperatury obserwowany w ostatnich latach, zwłaszcza na półkuli północnej, odpowiada nie tylko El Niño. – Jeszcze niedawno część wzrostu temperatury „maskował” efekt aerozolowy wywoływany przez transport morski – mówi prof. Malinowski. – Spaliny emitowane z kominów statków zawierały dwutlenek siarki, który tworzył aerozol siarkowy i „wybielał” chmury. Przez to odbijały one więcej promieniowania słonecznego, co chłodziło temperaturę powierzchni morza i zalegającego nad nim powietrza – mówi prof. Malinowski. Jak ważny był ten nie zawsze doceniany efekt, przekonaliśmy się po 2020 r., kiedy na mocy międzynarodowych ustaleń zmniejszono dopuszczalną zawartość siarki w paliwie używanym przez statki. – Wtedy temperatura powierzchni morza w obszarach Północnego Atlantyku i Północnego Pacyfiku, gdzie ruch statków jest największy, szybko wzrosła – mówi prof. Malinowski.
Odciąć się od Słońca
O tym, że obecność siarczanów w atmosferze działa jak parasol przeciwko promieniom słonecznym, wiadomo od dawna – to właśnie ogromna ilość tych związków w wyrzucanym do stratosfery pyle w czasie wybuchów wulkanów odpowiada za efekt tzw. zimy wulkanicznej. Naukowcy potwierdzili to w 1991 r., badając skład górnych warstw atmosfery po wybuchu wulkanu Pinatubo. I wtedy też pojawił się po raz pierwszy pomysł, żeby dla przeciwdziałania widocznemu już wówczas ociepleniu klimatu rozpylić z samolotów specjalny pył złożony z drobin siarczanów w stratosferze. Jak wyliczyli naukowcy z Carnegie Institution for Science, powinno to zmniejszyć ilość promieniowania cieplnego docierającego do Ziemi nawet o 2 proc., co teoretycznie może spowolnić lub nawet powstrzymać wzrost temperatury wskutek narastającego efektu cieplarnianego.
Ale istnieją też poważne zagrożenia, co wykazali np. naukowcy z ETH Zurich pod kierownictwem fizyka atmosfery Elii Wunderlina. Naukowcy stworzyli symulację skutków wprowadzenia drobin siarczanów do stratosfery w okolicy równika – czyli tam, gdzie powinny one utrzymywać się najdłużej i dawać największy efekt chłodzący. Okazało się, że dla niektórych rejonów Ziemi rozpylenie siarczanów może mieć efekt nasilający zmiany klimatyczne i wywołujący jeszcze większe anomalie pogodowe niż samo globalne ocieplenie, na przykład znacząco większe ryzyko powodzi w Europie – ostrzegają naukowcy w kwietniowym numerze periodyku „Geophysical Research Letters”. – Do tego badania pokazują, że związki siarki rozpylone w stratosferze zaburzają cykl monsunów w południowej Azji, co oznacza potencjalne susze dotykające 3 mld ludzi – mówi prof. Malinowski.
Naukowcy rozważają też sztuczne wybielanie chmur za pomocą wody morskiej. Jak zaproponował nieżyjący już prof. John Latham, fizyk z University of Manchester, mogłyby rozpylać ją statki napędzane wiatrem, krążące po oceanach. Drobinki soli morskiej powstałe po wyparowaniu kropelek, w podobny sposób jak związki siarki ze spalin, stymulowałyby tworzenie się niskich chmur stratocummulus, najskuteczniej chłodzących powierzchnię Ziemi. – To metoda, którą można zastosować lokalnie, w związku z czym da się to zrobić w sposób kontrolowany i stosunkowo mało szkodliwy – twierdzi prof. Malinowski.
Czy to uratuje smażący się świat? – Zdecydowanie nie, przynajmniej nie na tym etapie rozwoju technologicznego – mówi prof. Malinowski. – Inżynieria klimatu taka jak wybielanie chmur może nam ewentualnie kupić troszeczkę czasu, odroczyć przekroczenie punktów krytycznych, ale to nie rozwiąże kryzysu klimatycznego – mówi prof. Malinowski. Zdaniem uczonego, jedyne, co może nas uratować na dłuższą metę, to radykalna redukcja emisji gazów cieplarnianych. Jeśli tego nie zrobimy, za chwilę będziemy mieli latem spiekotę jak w Grecji czy na Sycylii. I w wakacje będziemy szukali nie słońca, ale ucieczki od niego.