Wydawało się, że w kampanii przed wyborami do europarlamentu PiS będzie grało głównie dwoma tematami. Tymczasem podczas kieleckiej inauguracji niemal zupełnie ich zabrakło. Tak jak Daniela Obajtka, którego nieobecność wyrasta na coraz większy kłopot partii Jarosława Kaczyńskiego.
Jarosław Kaczyński i Beata Szydło – bo tylko oni zabrali głos na dłużej w programowych wystąpieniach – zafundowali na konwencji jazdę obowiązkową. Usłyszeliśmy za to ataki na rząd Tuska: oboje politycy nakręcali się w antytuskowej retorycznej w przesadzie. Kaczyński stwierdził wręcz, że Tusk wygrał za sprawą „gigantycznego oszustwa”, przez co ostatnie wybory „nie były prawdziwym aktem demokracji”. Innych pomysłów wyraźnie brakowało.
Uwagę zwracało za to coś innego. W Kielcach zabrakło dwóch gwiazd list i najbardziej kontrowersyjnych lokomotywy wyborczych PiS – Jaceka Kurskiego i Daniela Obajtka. Zwłaszcza nieobecność tego drugiego wywołuje znaki zapytania.
Lokomota pociągnie kampanię zza granicy?
Według posła Michała Szczerby, Obajtek ma przebywać za granicą. Onet poinformował, że podobnie jest z kilkoma innymi osobami z zarządu spółki z czasów Obajtka. Mają sobie oni pomału urządzać życie za granicą, poza zasięgiem polskiego wymiaru sprawiedliwości. Pytany w dniu konwencji w Polskim Radiu o miejsce przebywania Obajtka Jacek Sasin, były minister ds. aktywów państwowych, przyznał, że nie wie, gdzie jest były szef Orlenu, choć stara się utrzymywać z nim kontakt. Polityk PiS wyraził przy tym nadzieję, że Obajtek stawi się w Kielcach.
Stało się jednak inaczej, co pewnie uruchomi spekulacje czy Obajtek w ogóle zamierza wracać do kraju. Czy, obawiając się ewentualnych kłopotów z prawem, nie będzie prowadził kampanii z zagranicy. Jak w zeszłorocznych wyborach pokazał Roman Giertych, da się w ten sposób zdobyć mandat. Obajtek, startujący z jedynką z Podkarpacia – najbardziej pisowskiego regionu w Polsce – też ma spore szanse go sobie zapewnić nie zjawiając się w kraju.
Jednocześnie taka kampania będzie fatalnie wyglądać wizerunkowo. Da opozycji pretekst do ataków na byłego szefa Orlenu. Politycy koalicji rządowej walczący na trudnym podkarpackim terytorium, będą – jeśli Obajtek faktycznie nie wróci do kraju – przekonywać, że były prezes Orlenu widocznie wie, że ma się czego obawiać. I sugerować, że w wyborach walczy wyłącznie o pozwalający mu uniknąć odpowiedzialności europejski immunitet.
Choć ten po pierwsze łatwo zdjąć, a po drugie, co kluczowe, obejmuje on tylko działania związane z pełnieniem funkcji w Parlamencie Europejskim. Ale taka narracja może zdemobilizować także część potencjalnych wyborców PiS. Mandat dla Obajtka może w najgorszym dla PiS wypadku kosztować partię drugi mandat z województwa, gdzie pięć lat temu wzięła dwa mandaty z trzech.
PiS podjął spore ryzyko umieszczając Obajtka na listach, biorąc pod uwagę wszystkie informacje wypływające w ostatnich tygodniach o tej postaci. W partii uznano jednak najwyraźniej, że nagłe zniknięcie Obajtka z list mogłoby być złym rozwiązaniem. Start byłego prezesa Orlenu zapowiadano od dawna. Gdyby go zabrakło, opinia publiczna odczytałaby to jako dowód tego, że na Obajtku ciążą poważne zarzuty i nawet PiS nie chce go na listach.
Partia dała więc swojemu człowiekowi w Orlenie biorącą jedynkę. Dzięki temu wszystkie kolejne informacje wypływające o Obajtku albo działania, jakie w jego sprawie może ewentualnie podjąć prokuratura będzie można przedstawić jako element kampanii wyborczej. A w skrajnej wersji – przypadek „prześladowania opozycji przez rząd Tuska”. Ten ruch wyglądałby jednak o wiele lepiej, gdyby Obajtek pojawił się w Kielcach i powiedział coś w stylu: „niczego się nie boję, przed nikim się nie ukrywam, z otwartą przyłbicą podejmuję walkę o tym, by przez następne pięć lat mieć zaszczyt reprezentowania Podkarpacia w Unii Europejskiej”.
Będą chcieli wygrać wybory Tuskiem?
W sobotę 27 kwietnia, na poprzedniej konwencji PiS, wydawało się, że w kampanii do europarlamentu tej partii będą dominować dwa tematy: sprzeciw wobec zmian traktatów europejskich oraz wobec Zielonego Ładu. Zwłaszcza ten drugi temat jest sensowny dla PiS, odwołuje się do realnych społecznych lęków i interesów dużych grup społecznych, którym może zagrozić źle przeprowadzona zielona transformacja.
Było więc dość dziwne, że w Kielcach zarówno Szydło, jak i Kaczyński poświęcili w swoich wystąpieniach tak mało miejsca obu europejskim kwestiom. Skupili się za to na atakach na Donalda Tuska.
Kaczyński stwierdził wręcz – powołując się na niespełnione obietnice obecnego premiera – że Tusk wygrał wybory w październiku tylko dlatego, że oszukał Polaków, składając im obietnice, których nigdy nie zamierzał spełnić. Demokracja nie może się zaś opierać na oszustwie – tłumaczył prezes PiS. A z tego jego zdaniem wynika, że wybory nie były w pełni demokratyczne.
Argumentacja lidera PiS jest oczywiście absurdalna, wyborcy wybrali w październiku zeszłego roku obecną sejmową większość na cztery lata i przy okazji następnych wyborów przy urnach rozliczą, czy spełniła ona składane im w kampanii obietnice, czy nie. Wybory nie stają się nieuczciwe dlatego, że lider opozycyjnej partii uznaje, że po niecałym pół roku rządów premier nie zrealizował jakiejś swojej obietnicy z kampanii.
W wywodach prezesa nie chodzi jednak o logikę, a o mobilizację emocji twardego elektoratu PiS. A demonizowanie Tuska i jego rządu to sprawdzony sposób. Wkrótce przekonamy się, czy to będzie strategia na całe wybory, czy jednak tacy liderzy list PiS jak np. Patryk Jaki albo Dominik Tarczyński nie będą bardziej budować przekaz na europejskich treściach, na czele z krytyką Zielonego Ładu.
Na co starczy twardego elektoratu
Jak wiemy, w zeszłym roku kampania oparta o demonizowanie Tuska nie zadziałała. PiS co prawda zajął w wyborach pierwsze miejsce, ale pozbawiony samodzielnej większości w Sejmie i zdolności koalicyjnej oddał władzę.
W wyborach europejskich stawka jest jednak nieco inna. PiS, by ogłosić polityczny sukces w kraju, wystarczy zająć pierwsze miejsce. Nawet jeśli Zjednoczona Prawica straci kilka euromandatów, nawet jeśli na partie rządzące znów wyraźnie padnie większa liczba głosów, to Kaczyński będzie mógł pogratulować sobie kolejnego z rzędu zwycięstwa i zapewnić spokój w partii przynajmniej do wyborów prezydenckich.
Lider PiS wyraźnie stawia w tych wyborach na mobilizację twardego elektoratu. Pytanie, czy wystarczy go, by wyprzedzić Koalicję Obywatelską. Wiele zależy od frekwencji i od tego, na ile partie proeuropejskie okażą się skuteczne w mobilizacji swoich wyborców. Oraz od wyniku Konfederacji, która będzie walczyć z PiS o wyborców eurosceptycznych. Inaczej niż w wyborach lokalnych, Tusk już zaczyna uwrażliwiać wyborców na frekwencję, strasząc polexitem, w jaki może Polskę wpakować ekipa Kaczyńskiego. Nauczony doświadczeniem z kwietnia wie, że jak najwięcej osób musi iść do urn, by osłabić siłę głosu zdyscyplinowanego elektoratu PiS.