Równo 20 lat temu Leonard i Katarzyna wyjechali do Francji pilnować zamku bogatego Anglika. Doglądanie starych murów przerodziło się w pasję, a ta w biznes. Przywracają stare „château” do życia dwa razy szybciej niż francuskie firmy.
„Newsweek”: Jak to się stało, że zaczęliście remontować zamki we Francji?
Leonard Lis: — To był przypadek. Ponad 20 lat temu spotkaliśmy się na wakacjach z kolegą ze studiów, który opiekował się zamkiem we Francji będącym własnością zamożnego Anglika. Ponieważ nie lubił Francuzów, a Francja przestała mu się podobać, postanowił coś zmienić w swoim życiu. Chciał wyjechać do Anglii, więc szukał zaufanych osób na jego miejsce. Kiedy usłyszeliśmy o tym, że można zająć się pilnowaniem zamku, pomyśleliśmy sobie: robota, że się w pale nie mieści. Mieliśmy jednak swoje życie, więc wtedy jeszcze do głowy nam nie przyszło, że tam się znajdziemy.
Minęły miesiące, byliśmy akurat na wakacjach w Chorwacji, kiedy kolega od zamku zadzwonił i zapytał, czy się decydujemy, bo jeśli nie, to będzie musiał poszukać kogoś innego. Zaczęliśmy się zastanawiać, rozważać za i przeciw. Miałem dobrą pracę, żona prowadziła nieźle prosperującą firmę, nie byliśmy pod ścianą. Nie mieliśmy dzieci, więc w końcu doszliśmy do wniosku, że nic nas tak specjalnie w Polsce nie trzyma. Postanowiliśmy spróbować czegoś zupełnie innego, zdecydowaliśmy się zostawić wszystko za sobą. Rzuciłem pracę, żona przekazała firmę rodzicom. Domu nie sprzedaliśmy, bo nie byliśmy pewni, czy nie wrócimy. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że lubiłem Francję i francuską kulturę. Nie czułem się tam obco, bo jeździłem na winobrania od 18. roku życia.
Wyjechaliśmy z Polski w lutym 2004 r., trzy miesiące przed wejściem naszego kraju do Unii Europejskiej z myślą, że po roku zobaczymy co dalej. Zamek mieścił się na południu Francji koło Lourdes w bardzo małej miejscowości – mieszkało tam nie więcej niż 50 osób, a ponieważ właściciel dba bardzo o prywatność, nie chciałbym wymieniać nazwy. Spędziliśmy tam w sumie siedem lat, a przez tan czas przez zamek przewinęło się mnóstwo ciekawych ludzi. Nasz pracodawca miał wielu znajomych z kręgów artystycznych. Pracował w norweskiej telewizji i zajmował się kupowaniem filmów na całą Skandynawię. Jeździł na festiwal w Cannes. Poznawał tam różne znane osoby, które potem odwiedzały go w zamku. W ten sposób zaprzyjaźniliśmy się z wnuczkiem 27 prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama Howarda Tafta.
Foto: Leonard Lis
Opiekowanie się zamkiem było super, ale musieliśmy jakoś dorobić. Ponieważ mam wykształcenie ogrodnicze, a żona prowadziła firmę ogrodniczą, próbowaliśmy założyć firmę w tej branży. Trwało to rok, ale biznes ogrodniczy nie ruszył z miejsca, bo okazało się, że Francuzi sami wolą się opiekować własnymi ogrodami. W międzyczasie Polska weszła do UE i za granicę zaczęło wyjeżdżać wielu polskich fachowców, w tym budowlańców. Otworzyliśmy więc firmę budowlaną w Anglii, bo tam mieliśmy sporo znajomych. Było ciężko. Musieliśmy dzielić nasze życie między Francję i Anglię. Pracowaliśmy głównie w Cambridge i Londynie.
Po dwóch latach byliśmy zmęczeni tym jeżdżeniem z kraju do kraju, więc założyliśmy firmę budowlaną we Francji w Departamencie 32, w Gers w Oksytanii. To były czasy, kiedy wielu Anglików kupowało za kanałem zrujnowane stodoły. Trzy, cztery ściany, kawałek dachu z myślą o przerobieniu ich na domy, w których mogliby spędzić emeryturę. Szybko wyspecjalizowaliśmy się w tego typu przeróbkach i remontach. Znaleźliśmy swoją niszę na rynku, który dzięki mocnemu wówczas kursowi funta był wzrostowy. Pieniądze ze sprzedaży domu w Anglii wystarczały wtedy na kupno zrujnowanej stodoły i przerobienie jej na piękny dom. Ludziom zostawało jeszcze na niezłą emeryturę.
Ile wtedy kosztowała we Francji taka nieruchomość do remontu?
— Wówczas 100 tys. funtów to było 150 tys. euro. Anglicy sprzedawali dom w Anglii za jakieś 300-400 tys. funtów. Zrujnowaną stodołę z kawałkiem ziemi kupowali za ok. 60 tys. Remont pochłaniał ok. 100 tys., a za resztę mogli przeżyć do końca życia, nie martwiąc się specjalnie o nic. Prowadząc firmę, cały czas opiekowaliśmy się zamkiem koło Lourdes, wykonując tam różne prace remontowe. Stare mury wymagają napraw i konserwacji. To wtedy wśród właścicieli zamków we Francji poszła fama, że pewna rodzinna firma z Polski specjalizuje się w konserwacji „château”. Wynajęto nas do renowacji zamku w Moncla w Departamencie 64 w Akwitanii.
I w ten sposób wyspecjalizowaliście się w remontach zamków?
— „Château” i różnego rodzaju ruin — tych wszystkich budowli, które wymagają generalnego remontu, a nie tylko malowania czy wstawienia nowego okna.
Jak wygląda wasze życie we Francji?
— Praca, praca i jeszcze raz praca. Mieszkamy u podnóża Pirenejów w wynajmowanym domu na totalnej wsi z trzema psami, bo dzieci już mieć nie będziemy. Klimat lepszy niż w Polsce, oksytańska kuchnia jest wspaniała, wino znakomite.
Przesiąknęliście francuskim stylem życia?
— Musieliśmy się dostosować np. do tego, że od 12:00 do 14:00 trwa przerwa na lunch. W południe wszyscy Francuzi wstają zza biurek albo rzucają narzędzia pracy i idą coś zjeść, najczęściej do restauracji. My też robimy sobie przerwę obiadową, ale po godzinie wracamy do roboty. Francuzi wykorzystują przysługujące im dwie godziny, siedzą długo w restauracji.
Do lunchu pijecie wino?
— Oczywiście, że nie. Natomiast Francuzi? Oczywiście, że tak. Niedawno w pewnej restauracji siedzieli obok mnie policjanci z drogówki. Widziałem, że wypili w trzech butelkę różowego wina. Kiedy skończyli, wstali od stołu, wsiedli na motory i pognali do pracy. We Francji to coś zupełnie normalnego. Trudno wyobrazić sobie lunch bez wina. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak Francuzi radzą sobie z tym piciem wina do obiadu latem. Od czerwca do końca sierpnia temperatura sięga tu 40 stopni. Gdybym ja w taki upał wypił w południe dwa kieliszki wina, natychmiast poszedłbym spać gdzieś w polu kukurydzy. Wino pijemy tylko wieczorem, po pracy.
Francuzi celebrują życie, mają bardzo dużo świąt, poza tym są bardzo rodzinni i zawsze w niedzielę spotykają się w dużym gronie. Jak tylko jakaś babcia albo dziadek ma imieniny, czy urodziny, to jadą do nich absolutnie wszyscy zrobić im przyjemność, pogadać, nacieszyć się sobą.
Dlaczego nie kupiliście jakieś zrujnowanej stodoły we Francji i nie przerobiliście jej na dom?
— Nie chcieliśmy się wiązać kredytem hipotecznym, bo zostalibyśmy na lodzie, gdyby nam się podwinęła noga. Po latach mogę powiedzieć, że nie było to mądre, bo za pieniądze, które poszły na wynajem, już dawno coś byśmy sobie sami wybudowali. Prawda jest taka, że zawsze brakowało wolnej gotówki. Trzeba było inwestować w firmę, kupować samochody, maszyny, urządzenia itd., więc jak przychodziło co do czego, było za mało, by zacząć coś swojego.
Foto: Leonard Lis
Ile stodół i zamków już wyremontowaliście?
— Licząc, że średnio rocznie remontowaliśmy dwie, to powiedzmy, że jakieś 30, no może ponad 40. A do tego dwa potężne zamki. Remont trzeciego – w Saint André D’Olerargues – zaczęliśmy w zeszłym roku, ale ten skurczybyk jest taki potężny, że to największe jak dotąd wyzwanie. Na szczęście mamy doświadczenie. Przy pierwszym z naszych zamków stała zrujnowana stodoła. Przetrwały w zasadzie same ściany. Odnowiliśmy wszystko i położyliśmy nowy dach. Dostawiliśmy do tego 12-metrową wieżę, w której zamontowaliśmy urządzenia do basenu.
Drugi z wyremontowanych przez nas zamków mieścił się także w Departamencie Pireneje Atlantyckie w regionie Nowa Akwitania. Właścicielami byli Anglicy, ale niestety bank zabrał im zamek niedługo po tym, jak skończyliśmy remont. Było ich nam żal. Notabene w tej części Francji jest zamek na zamku, bo tu produkowany jest armaniak. Właściciele wytwórni tego trunku dorobili się ogromnych majątków i masowo remontowali ruiny domów i zamków, które należały do ich rodzin z dziada pradziada. Piękna tradycja.
We Francji jest ok. 45 tys. zamków, czy jak mówią Francuzi „château” prawda?
— Takie są szacunki, ale może ich być więcej, bo we Francji każdy większy budynek, który choćby trochę przypomina coś, co w języku polskim nazywamy zamkiem i ma np. wieżyczkę, uchodzi za „château”.
Idealny rynek dla firmy zajmującej się restauracją zamków.
— Dokładnie, w regionie, w którym mieszkamy, prawie nikt nie buduje już nowych budynków, bo wszyscy remontują stare. Oksytania to region w dużej mierze rolniczy, a farmerzy we Francji są dość zamożni. Nie patrzą na to, ile kosztuje remont. Ratowanie tego, co podupadło, traktują jako formę utrzymania kultury narodowej i zachowania spuścizny po dziadkach. Wolą wydać więcej i wyremontować coś, co wznieśli 100-150 lat temu ich przodkowie, niż postawić nowy dom powiedzmy za 100 tys. euro, bo to mniej więcej tyle kosztuje.
Ile trzeba mieć oszczędności, aby odrestaurować taki nieduży zameczek, którego ściany i dach się zachowały?
— Dużo, bardzo dużo. Myślę, że kilkaset tysięcy euro, w zależności od stanu, metrażu, standardu wykończenia w środku tego ile jest wież itd.
Przejrzałem oferty francuskich biur nieruchomości i gotowe do zamieszkania zameczki zaczynają się mniej więcej od miliona euro.
— Nie wiem, ile dokładnie kosztował zamek w Saint André D’Olerargues, w którym obecnie prowadzimy prace, bo właściciele niechętnie o tym rozmawiają. Kiedyś wygadali się, że za te ruiny zapłacił 200 tys. euro. Sam remont będzie kosztował go co najmniej 600 tys.
To Anglicy?
— Nie, para holendersko-amerykańska. Właściciel jest Holendrem, a małżonka Amerykanką. Mieszkali w Stanach Zjednoczonych. On był profesorem etyki na jednym z amerykańskich uniwersytetów, ona też wykładała w tej uczelni. Mieli w Stanach olbrzymi dom, który sprzedali, by kupić zamek. Chcą zmienić go w centrum konferencyjne.
Foto: Leonard Lis
To jest jakiś pomysł na emeryturę.
— Z rozmachem. Z planów wynika, że ma być dwadzieścia łazienek. Tyle tylko, że oboje są po siedemdziesiątce.
Mogą nie dożyć końca remontu?
— Po prostu mają fantazję. Ale żarty na bok, oczywiście nie zakładam, że nie doczekają końca remontu. Myślę jednak, że co najmniej dwa lata zajmie nam, żeby zamek jako tako przypominał miejsce do zamieszkania.
Ile zajmuje przeciętnie remont zamku?
— Jakieś trzy lub cztery lata. I to jak się ma do dyspozycji naprawdę porządną ekipę remontową. W Saint André D’Olerargues mamy sześciu pracowników. Pracujemy non stop przez sześć miesięcy w roku, na drugie pół jedziemy do domu w Oskytani. Remont potrwa co najmniej do końca 2026 r.
Da się wyżyć z remontu ruin?
— Gdybyśmy remontowali tylko zamki, może byśmy się bardziej dorobili. Przez większość naszego pobytu we Francji przerabialiśmy na mieszkania stodoły, starczało nam na spokojne życie, natomiast nie było nas stać na wybudowanie czy kupno swojego własnego domu.
Nie myślicie powrocie do Polski? W ojczyźnie też jest sporo zameczków do remontu, szczególnie tych poniemieckich na Mazurach, albo Pomorzu Zachodnim.
— Zupełnie o tym nie myślimy, choć nasi rodzice są już po osiemdziesiątce, więc nie wiem, jak się dalej potoczy życie. Jeśli przyjdzie co do czego, sprzedamy ich mieszkania w Polsce i weźmiemy ich do Francji, gdzie znajdziemy im jakiś dom albo mieszkanie. Na starość chcieliby pewnie osiąść blisko nas. Kiedy przyjeżdżają do nas np. w czasie wakacji albo świąt, wariują ze szczęścia. Wokoło cisza jak makiem zasiał, spokój, świeże powietrze, żadnej fabryki dookoła w promieniu stu kilometrów. Po prostu bajka.
Wracając do biznesu, czy w waszej branży jest ostra konkurencja?
— Jest tak dużo ruin, że konkurencji w zasadzie nie ma. Tym bardziej że Francuzi pracują 35 godzin w tygodniu, więc wyremontowanie stodoły czy zamku zajmuje im dużo więcej czasu niż nam. Zwykle to, co my robimy w pół roku, oni robią w rok. Poza tym we Francji jest zupełnie inna kultura pracy, inne podejście do życia. Francuzi za bardzo się niczym nie stresują.
Pracy wam nie zabraknie.
— Myślę, że w Oksytanii co dziesiąty dom to jest do remontu. Młodzi wyjeżdżają ze wsi i małych miasteczek do większych miast. Chodzi nie tylko o pracę — na oksytańskiej prowincji nie ma ani kina, ani teatru, więc żeby się rozerwać, trzeba jechać ponad 100 km do Tuluzy. Wieś wyludnia się w bardzo szybkim tempie. Ci, co zostają, osoby starsze, mieszkają w starych domach, których nie mają siły remontować, więc wszystko popada w ruinę. Kiedy starzy właściciele umierają, domy wystawiane są na sprzedaż. I tak to się kręci. Nieruchomości w Oksytanii kupują teraz chętnie Belgowie. Brexit sprawił, że Brytyjczyków jest znacznie mniej.
Dlaczego?
— Bez karty stałego pobytu nie mogą mieszkać we Francji dłużej niż sześć miesięcy. Francuskie władze bardzo restrykcyjnie podchodzą do przepisów emigracyjnych, więc Brytyjczycy przerzucili się na Hiszpanię i Portugalię – tam jest taniej i dużo wygodniej załatwić wszystkie formalności pobytowe.
Zna pan jakichś Polaków, którzy kupili zamek?
— Nie, szczerze mówiąc nie znamy prawie w ogóle Polaków mieszkających we Francji. Przez 20 lat poznaliśmy może trzech, czterech rodaków, którzy tu wyjechali. Południowo-Zachodnia Francja nie jest popularnym kierunkiem współczesnej emigracji Polaków. Słyszałem, że niedaleko nas mieszka jakiś Polak, którego rodzice wyemigrowali z Polski zaraz po II wojnie światowej, ale nigdy go nie poznaliśmy. W naszej okolicy nie ma żadnej Polonii ani większej społeczności Polaków. Nie ciągnie nas tu do ludzi. Żyjemy w swoim małym świecie, trochę izolując się od świata zewnętrznego. Po pracy wolimy sobie posiedzieć w domu i napić się wina niż iść do znajomych. Mamy wielu wspaniałych przyjaciół w Polsce, którzy regularnie nas odwiedzają. To nam wszystko rekompensuje.
W jaki sposób nowi klienci dowiadują się o tym, że remontujecie zamki? Pocztą pantoflową?
— Tylko i wyłącznie, nawet wizytówek nie mamy. Zlecenia dostajemy z polecenia. To jest taki specyficzny biznes, że praca przychodzi do nas sama. Nie tylko nie musimy, ale wręcz nie możemy się nigdzie reklamować. Już dawno temu doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy założyli np. firmową stroną internetową, to musielibyśmy odmawiać bardzo wielu prac, bo nie starczyłoby nam ani mocy, ani czasu, by się ich podjąć. Umowy mamy podpisane zawsze na rok naprzód. Tak naprawdę jeszcze się nie zdarzyło, żebym w grudniu nie wiedział, co będę robił w październiku.
Remontujecie zamki „na czuja”, czy według jakiś szczegółowych planów?
— Z tym jest bardzo różnie. Niektórzy właściciele wynajmują architektów, inni przygotowują plan remontu sami. Zamek, w którym obecnie pracujemy, nie został wpisany na listę zabytków, więc właściciel ma wolną rękę i mógłby zrobić z nim, co tylko chce, ale dla świętego spokoju wynajął architekta. Zależy mu najwyraźniej na tym, by wszystko było mniej więcej zgodne z epoką. Pilnuje, aby do remontu używać materiałów przypominających oryginalny budulec. Oczywiście poradzilibyśmy sobie bez ścisłych wskazówek, ale zawsze jest lepiej, jak wszystko jest z góry określone.
To stary zamek?
— Średniowieczny. Pierwsze mury powstały ok. 1300 r.
Duży?
— Z daleka wydaje się olbrzymi. Na dole jest ok. 200 m2. Ma trzy kondygnacje, czyli w sumie jakieś 600 m2. Do tego wieże. Same mury mają po metrze grubości, budowla jest niezwykle masywna i wysoka. Robi spore wrażenie. Kawał zamczyska.
Zastanawiacie się czasem, co działo się w tych murach przez ponad 700 lat?
— Ależ oczywiście, tym bardziej że właściciel jest zafiksowany na punkcie odrestaurowania, że tak powiem, historii tego miejsca. Chodzi po korytarzach i zastanawia się, co mogło być w tym pokoju? Dlaczego okno było tu, a nie tam? Dlaczego klatka schodowa skręca w lewo, a nie w prawo? Albo czemu kończy się ścianą, a nie otworem? Cały czas wyszukuje informacji na temat zamku, szuka dat wyrytych na kamieniach, a takich dat jest tu bardzo dużo. Słowem próbujemy odtworzyć historię zaklętą w kamieniach, ale to wyzwanie ponad nasze siły. Przez te 700 lat trochę się tu pewnie działo. Zamek był wielokrotnie przebudowywany, zaczął popadać w ruinę na początku XX w. Nie da się odtworzyć pierwotnego wyglądu.
Szkoda nam wysiłku ludzi, którzy te mury wznosili, bo teraz my to wszystko musimy kuć. Podam prosty przykład. Oryginalna wysokość drzwi to 1,6 m. Ludzie byli pewnie kiedyś niżsi, więc nikt nie budował wyższych drzwi. Dzisiaj trzeba je podnosić do wysokości 2 m. Nie jesteśmy w stanie zastąpić pięknych kamieni, które były ciosane ręcznie. Staramy się dobrać inne, ale to nie to samo. Duchy (podobno dwa) sprawują nad nami pieczę.
Co robicie z zamkowymi paleniskami kominków? Podobno są tak wielkie, że może się w nich zmieścić dorosły mężczyzna.
— W zamku są rzeczywiście olbrzymie kominki, ale niestety nie nadają się już do niczego, bo są przepalone, dziurawe, grożą tylko zawaleniem, albo śmiercią z powodu zaczadzenia. Przez pierwsze miesiące zajmowaliśmy się usuwaniem tego, co nie da się przywrócić do dawnej świetności. Zamczysko schudło. Roboty jest mnóstwo — pokoje są za niskie, sufity za niskie, trzeba to wszystko podnosić, przerabiać, inaczej się niestety nie da.
Macie już następną robotę?
— Nie, choć klientów nie brakuje. Ludzie dzwonią, ale odmawiam. Marzę o tym, by pięknie wyremontować te stare mury w Saint André D’Olerargues. Nie chodzi mi przy tym o reklamę. Traktuję to w pewnym sensie jako dzieło życia.