Znam Amerykę od ponad 20 lat i takiego napięcia nie pamiętam. Obie strony politycznego podziału uważają, że te wybory będą najważniejsze w ich życiu – mówi Michał Baranowski, dyrektor warszawskiego biura German Marshall Fund.
Newsweek: Jeszcze tydzień z małym hakiem temu dominującą opowieścią w amerykańskiej polityce była ta o niedołężnym prezydencie, któremu ego nie pozwala odejść, i jego rywalu, który zwycięstwo faktycznie ma w kieszeni. O czym jest ta opowieść dziś?
Michał Baranowski: O nowym otwarciu. I ta opowieść zmienia się szybciej, niż ktokolwiek mógłby to sobie wyobrażać. Dwa tygodnie temu mieliśmy zamach na jednego z kandydatów, jego podniesioną pięść, zakrwawioną twarz i republikanów uważających, że tę kampanię już wygrali. Zapewne właśnie dlatego Donald Trump wybrał na wiceprezydenta J.D. Vance’a, a nie osobę o bardziej wyważonych poglądach.
W zeszłą niedzielę Joe Biden wywrócił ten stolik. I nagle okazało się, że Kamala Harris, która dotychczas przez establishment demokratów i ich wyborców nie była oceniana szczególnie wysoko, jest w stanie ekspresowo zneutralizować potencjalnych rywali. Dostała nie tylko poparcie delegatów, ale, co ważniejsze, ekspresowo uzbierała 100 mln dol.
Zdziwiła pana szybkość, z jaką Partia Demokratyczna zwarła szyki wokół Kamali Harris?
– Wszystkich to zdziwiło. Nie było mądrych, którzy to przewidzieli. Były prezydent Barack Obama i Nancy Pelosi, wieloletnia spikerka Izby Reprezentantów, mówili jeszcze niedawno, że demokraci potrzebują przejrzystego procesu, podczas którego zostanie wyłoniony sukcesor lub sukcesorka Bidena. I wciąż nie jest jasne, czy Harris uda się uniknąć wrażenia, że została koronowana, nie wybrana. Najważniejszym kontrargumentem są pieniądze, które udało jej się zebrać w ciągu 24 godzin – mniej więcej tyle, ile kampania Bidena przez dwa miesiące. Wyborcy ewidentnie zareagowali na jej kandydaturę entuzjastycznie, pytanie, czy partia będzie w stanie utrzymać ten entuzjazm. Bo do wyborów jest jeszcze dużo czasu.
A czy argumentem za tą koronacją nie było właśnie to, że czasu jest mało, więc nie można go tracić na otwartą konwencję, tylko trzeba poprzeć wiceprezydentkę?
– Jeśli spojrzymy na to, co jest się w stanie wydarzyć w amerykańskiej polityce przez trzy tygodnie, trzy miesiące to wcale nie jest tak mało. Ale ma pani rację, że była obawa przed wewnętrznym podziałem. Tyle że Harris nie dała konkurencji szans i po prostu zaczęła zbierać delegatów, stan po stanie. Koniec końców wszyscy, z establishmentem włącznie, w ciągu 48 godzin zapowiedzieli, że ją wspierają. I teraz rozmawiamy już tylko o tym, kto będzie jej kandydatem na wiceprezydenta.
A to wcale nie był najbardziej prawdopodobny scenariusz.
Magazyn „Atlantic” napisał, że okno, żeby rzucić Harris wyzwanie, trwało dokładnie 27 minut między rezygnacją prezydenta a tweetem, że ją popiera. Czy jej ewentualni rywale wśród demokratów plują sobie w brodę, że tych 27 minut nie wykorzystali?
– „Atlantic” z tymi 27 minutami przesadza, ale już w ciągu doby było jasne, że stanięcie na drodze Harris będzie traktowane przez całą partię jako nielojalność. Ale mogło być inaczej, jeżeli więcej osób z przywództwa zdecydowałoby się na wezwanie do otwartej debaty między kandydatami. Zwłaszcza że percepcja koronacji może demokratom zaszkodzić.
To może podsumujmy, jakie są mocne i słabe strony Kamali Harris.
– Plusem są oczywiście pieniądze i entuzjazm w partii, który póki co jej kandydatura budzi. Harris na pewno będzie też powtarzała, że jest prokuratorem, a Trump skazanym kryminalistą, i to zadziała na jej korzyść. Świetnie zresztą wypada w debatach, w których może przycisnąć drugą stronę.
Harris jest także jednym z najważniejszych głosów w partii demokratycznej w kwestii dostępu do aborcji, a Trump wybrał właśnie kandydata na wiceprezydenta, który popiera drakońskie ograniczenia. I to będzie dla niego niewygodne.
Do minusów należy zaliczyć to, że, podobnie jak wielu wiceprezydentów, nie ma dużej rozpoznawalności. Biden dał jej też zadanie ogarnięcia południowej granicy, czyli, jak mówią Amerykanie, wręczył gorącego ziemniaka: sprawę beznadziejną, którą nikt się nie chce zajmować. I już jest za imigrację atakowana. Nie ma też wielkiego doświadczenia w zarządzaniu, które mają gubernatorzy z prezydenckimi ambicjami.
Wreszcie Amerykanie nadal są społeczeństwem pełnym seksizmu i rasizmu. I fakt, że Harris jest kobietą o pochodzeniu indyjsko-jamajskim, niestety gra przeciwko niej. Te wybory będą sprawdzianem dla Ameryki: zobaczymy, czy jest na taką prezydentkę gotowa.
To już widać. Republikańskie media wyciągają Harris jej związek z byłym gubernatorem San Francisco, to, że wyszła za mąż po pięćdziesiątce i że nie urodziła dzieci.
– I będzie tego dużo więcej. Dla sporej części Amerykanów uznanie, że kobieta, i to niebiała, może stanąć na czele państwa, to ogromny wysiłek.
Dlatego jej wiceprezydent będzie „bezpieczny”?
– Oczywiście jeszcze nie wiemy, kto nim zostanie, ale wiemy…
… że będzie to biały heteroseksualny mężczyzna przed sześćdziesiątką?
– Bez wątpienia. Najczęściej pada tu nazwisko gubernatora Pensylwanii Josha Shapiro, który spełnia te kryteria i jeszcze zarządza kluczowym stanem obrotowym. A te wybory tak naprawdę rozbiją się o to, kto wygra w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin. Mówi się również o senatorze Arizony Marku Kellym, który ma tę zaletę, że jest byłym astronautą.
Moi znajomi z Teksasu z kolei byliby bardzo szczęśliwi, gdyby Harris dobrała sobie republikanina – oczywiście krytyka Trumpa – tak, żeby stworzyć taki unity ticket reprezentujący obie partie.
Jakoś tego nie widzę.
– To pomysł osób, które niepokoi polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa. Znamy ją dobrze z Polski, ale my przynajmniej jeszcze do siebie nie strzelamy. Ameryka jest dramatycznie podzielona, a każda ze stron tego podziału uważa tę drugą za zagrożenie dla kraju i uważa, że te wybory będą najważniejsze w ich życiu.
A czy nie mówili tak też w 2016 i 2020 r.?
– Mówili, ale dziś, zwłaszcza po stronie demokratów, obawa przed drugą kadencją Trumpa jest ogromna. Znam Amerykę od ponad 20 lat i takiego napięcia nie pamiętam. Przydałby się moment na odetchnięcie i przywódca, który byłby w stanie zacząć ten kraj ponownie zszywać. Ale zgadzam się, że to rozwiązanie ma minimalną szansę na realizację.
Dla sporej części Amerykanów uznanie, że kobieta, i to niebiała, może stanąć na czele państwa, to ogromny wysiłek
Harris dotychczas realizowała politykę Bidena. Jakiego przesunięcia akcentów i w którą stronę możemy się spodziewać?
– W polityce zagranicznej będzie przesunięcie i to dość poważne, jeżeli chodzi o podejście USA do wojny w Gazie i wsparcia dla Izraela. Widać to chociażby po tym, że Harris nie wzięła udziału w wystąpieniu premiera Netanjahu przed Kongresem. Jeśli jednak chodzi o zaangażowanie USA w Europie i zwłaszcza Ukrainie, można się spodziewać kontynuacji.
Harris jest postrzegana jako osoba bardziej liberalna niż Biden.
– Ale ta kampania z pewnością nie będzie toczyła się wokół konkretnych polityk, tylko osobowości kandydatów. Jeśli sztabowi Harris uda się sprzedać te wybory jako referendum w sprawie Donalda Trumpa, to ma całkiem niezłe szanse wygrania, nawet jeśli startuje ze słabszej pozycji, jeśli chodzi o rozpoznawalność.
A jak to, że zwycięstwo Trumpa nie wydaje się już nieuchronne, rezonuje wśród aktorów zagranicznych?
– Nowe otwarcie oznacza, że sojusznicy, ale i przeciwnicy Stanów Zjednoczonych muszą się zacząć przygotowywać na obydwa scenariusze: wygranej demokratów i republikanów, bo nie wiemy, kto za te cztery miesiące wygra. W Europie oznacza to kontynuację starań do wzięcia większej odpowiedzialności w sprawach bezpieczeństwa i wsparcia dla Ukrainy. I mam nadzieję, że jeśli wygra Harris, Europa nie uzna tego za okazję, żeby przez następne cztery lata nie robić w tej kwestii nic. To byłby ogromny błąd, ale myślę, że tym razem już go nie zrobimy.
A czy można powiedzieć, że od kiedy Trump przejął Partię Republikańską, wizje polityki zagranicznej obu partii się rozjechały?
– W wielu kwestiach tak, ale są sprawy, w których panuje pełna zgoda. Tu najlepszym przykładem jest twarde podejście do Chin. Obie partie zgadzają się też, że kwestie bezpieczeństwa się dramatycznie pogorszyły, zwłaszcza w trzech głównych miejscach zapalnych: w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i w Cieśninie Tajwańskiej. Różnią się natomiast odpowiedziami na te kryzysy oraz pomysłem na to, czym Ameryka powinna być w szerszej architekturze bezpieczeństwa i jakie powinna mieć podejście do sojuszników. Biden odbudował jedność NATO po ataku Rosji na Ukrainę. Trump członków NATO mocno krytykował i naciskał na zwiększenie budżetów obronnych. Wiemy też, czego się spodziewać w kwestii Ukrainy, bo o tym otwarcie mówią doradcy Trumpa: naciskania na obie strony, aby skończyć wojnę.
Trump, który dobrał sobie jeszcze większego izolacjonistę na wiceprezydenta, chciałby wyjść z NATO?
– USA za ewentualnej drugiej kadencji Trumpa mogą chcieć zastąpić forum natowskie współpracą dwustronną z tymi sojusznikami, którzy wydają 2 proc. PKB na zbrojenia. Podzielić sojuszników na dobrych, wywiązujących się z umowy i złych, którzy tego nie robią. A to mocno by się odbiło na jedności NATO, co byłoby dla Polski niebezpieczne. Najgorszym scenariuszem byłby bierny udział Stanów Zjednoczonych, bez komunikowania przeciwnikom, że każdy centymetr kwadratowy Sojuszu będzie broniony. Wywołałoby to duży poziom niepewności u sojuszników, szczególnie frontowych, takich jak my czy kraje bałtyckie. Ale też nie byłoby jeszcze zielonym światłem dla Rosji czy Iranu, że teraz można Europę atakować i USA nic w tej sprawie nie zrobią.
Nie wyobrażam sobie formalnego wyjścia USA z NATO. Senat by tego nie zaaprobował, chociażby dlatego, że to jest wbrew interesom Stanów Zjednoczonych. Opuszczenie sojuszu byłoby też postrzegane jako słabość. A dobrze wiemy, że Trumpowi zależy na demonstrowaniu siły.
Przy czym te kwestie, które dla naszej części świata są egzystencjalne, nie będą miały znaczenia w walce o Biały Dom, prawda?
– Dla Amerykanów wojna w Ukrainie jest bardzo, bardzo daleko, i to się czuje. Już więcej mówi się o Gazie – Harris będzie atakowana przez republikanów za niedostateczne wspieranie Izraela. Polityka zagraniczna nie jest może kwestią priorytetową, ale ma znaczenie o tyle, że to właśnie wizja roli USA na świecie bardzo wyraźnie odróżnia kandydatów obu partii.
Są demokraci, którzy prędzej zagłosują na sarnę z krzesłem na głowie niż na Trumpa i są republikanie, którzy prędzej oddadzą broń niż zagłosują na demokratę. Ich nic nie przekona, dlatego walka toczy się o wyborców wciąż niezdecydowanych i tych ze stanów obrotowych. Czym kandydaci obu partii chcą ich przekonać?
– Najważniejsze jest jednak zmotywowanie swoich wyborców do pójścia do urn, dlatego kluczowy będzie poziom entuzjazmu dla kandydatów. Pamiętajmy też, że to są wybory nie tylko do Białego Domu, ale też do Kongresu. I jeszcze tydzień temu wyglądało na to, że przez Bidena demokraci przegrają obie elekcje.
Co do niezdecydowanych, to już w jednych z pierwszych badań po rezygnacji prezydenta wyszło, że o kilka procent wzrosła ich liczba. Więc jest o co walczyć.
Widzę trzy obszary, na których będzie się opierała ta kampania.
Gospodarka, aborcja, południowa granica?
– Dokładnie tak. I może gdzieś w tle polityka zagraniczna. W kwestii aborcji wygrywają demokraci, za to Trump ma dużo mocniejsze karty w temacie imigrantów, choć gospodarka amerykańska w tym momencie jest tak nagrzana, że pracodawcy mają problem ze znalezieniem pracowników. I gdyby faktycznie, jak proponuje Trump, wyrzucić nielegalnych imigrantów, zadziałałoby to jak rzucenie piachu w tryby.
Ale dziś to on ma większe przebicie, jeżeli chodzi o politykę migracyjną.
A gospodarczą?
– Gospodarczej nie jestem jeszcze pewien.
Tu chyba percepcja mocno się rozjechała z rzeczywistością: gospodarka radzi sobie nieźle, ale Amerykanie narzekają.
– A ostatecznie to percepcja okazuje się rzeczywistością. Harris nie jest może postrzegana jako wybitna menedżerka, ale plusem dla niej może być to, że wzrost gospodarczy jest wysoki, bezrobocie niskie, a inflacja spada. Ale czy to wystarczy do wygrania wyborów? Nie wiem.
Podsumowując, nie chowajmy popcornu, będzie się działo do samego końca kampanii?
– Absolutnie tak. Miejmy tylko nadzieję, że już bez przemocy.
Michał Baranowski jest dyrektorem warszawskiego biura German Marshall Fund. Specjalizuje się w tematyce NATO, stosunków transatlantyckich i polityki zagranicznej USA.