W latach 80. w Krakowie na Woli Justowskiej pewien dentysta wyposażył swój gabinet w najnowszy, jak się szeptało, niemiecki sprzęt. Fotel dentystyczny wyglądał, jakby trafił do Krakowa z pojazdu kosmicznego. Wiertła działały z prędkością światła, jednorazowe ustniki zastąpiły tony ligniny upychane wokół dziąseł i z lekkim szmerkiem wyciągały wodę z ust. Znieczulenie było na zawołanie, plomby najnowszej generacji pozwalały gryźć zaraz po założeniu. Raj dla zębów.
Pan doktor mieszkał po sąsiedzku, więc chodziłam do niego późnymi wieczorami. Był już zawsze bardzo zmęczony. Z uśmiechem zakładał opatrunki na zęby i odsyłał mnie do domu, mówiąc, że następnym razem zabierzemy się do leczenia. I tak to trwało miesiącami, aż okazało się, że z małych ubytków zdążyły się zrobić na tyle duże, że zwykłe plomby już nie wystarczały. – Dużo sprzętu, mało talentu – podsumował mój tato i wróciłam jak niepyszna do co prawda słabo wyposażonego gabinetu w przychodni, ale za to z utalentowaną stomatolożką.
Przypomniała mi się ta historia w związku z reporterską książką Aleksandry Kozłowskiej „Ambulans jedzie na wieś”. Autorka idzie śladami swojej mamy Teresy Radeckiej-Kozłowskiej, która w połowie lat 60. jako świeżo upieczona dentystka wyruszyła dentobusem na Warmię i Mazury. Po ponad 50 latach pani doktor wraz z mężem, synem i córką reporterką podąża w przeszłość szlakiem usuniętych trzonowców i próbuje odszukać swoich dawnych pacjentów. Początki są trudne, dla czytelników lekko rozczarowujące, bo pacjenci albo wolą nie pamiętać o mękach borowania i usuwania zębów, albo pamiętają tylko strach przed ambulansem, do którego szli jak na skazanie pod czujnym okiem nauczycieli.

