Polacy nie mieli pojęcia o absolutnie najprostszych sprawach. Połowa pacjentów, którzy przychodzili do mojego gabinetu, nie wiedziała, co to orgazm – o zmaganiach z seksem i seksualnością w PRL opowiadał prof. Zbigniew Lew-Starowicz „Newsweekowi”. Prof Lew-Starowicz zmarł 13 września, miał 80 lat. Był legendą polskiej seksuologii.
Foto: Newsweek
Wywiad opublikowany w 2019 roku.
NEWSWEEK: Rok 1967. Na Zachodzie trwa lato miłości, a pan w Warszawie zaczyna praktykę w poradni przedmałżeńskiej Towarzystwa Rozwoju Rodziny. Co Polacy wiedzieli o seksie?
Prof. ZBIGNIEW LEW-STAROWICZ: Dochodziły echa tego, co dzieje się na Zachodzie, wyczuwało się chęć zmiany w podejściu do seksu. Ale panował absolutny analfabetyzm, jeśli chodzi o wiedzę o ars amandi, która sprowadzała się do tego, że członek wchodzi do pochwy. To były czasy, kiedy można było dostać rozwód z orzeczeniem winy męża, kiedy kobieta skarżyła się, że ten nakłania ją do seksu oralnego. Sąd uznawał takie zachowanie za dewiację seksualną.
Dlaczego seks był tematem tabu?
– Bo władzę nad ludźmi sprawowały partia i Kościół, osoby, które kierowały obiema tymi instytucjami, pochodziły tak naprawdę z tego samego środowiska: konserwatywnej, tradycyjnej wsi, gdzie otwarte poruszanie spraw obyczajowych nie wchodziło w grę. Członkowie partii i księża tak naprawdę mieli bardzo podobne poglądy na temat seksu: dzieci się rodzą, więc wszystko działa, lepiej głośno o tym nie mówić. W poradniach przy parafiach można było tylko usłyszeć, że za seks przed ślubem spłonie się w ogniu piekielnym! Tyle że 30 procent panien młodych było w ciąży.
Z kolei cenzura państwowa była bardzo ostra w tych sprawach. Książkę Mikołaja Kozakiewicza „O miłości prawie wszystko” w 1963 roku wycofano z księgarń, uznając za pornograficzną.
Ludzie nie chcieli wiedzieć więcej?
– Chcieli i tego nie dało się już zatrzymać. Polacy nie mieli pojęcia o absolutnie najprostszych sprawach. Połowa pacjentów, którzy przychodzili do mojego gabinetu, nie wiedziała, co to orgazm, gdzie są strefy erogenne kobiety poza piersiami, co to jest gra wstępna, gdzie jest łechtaczka. Nie mówiąc już o tym, jak ją pobudzać.
Tam wolna miłość, a u nas elementarz?
– Dosłownie. Ale głód wiedzy był ogromny, tylko nie było skąd jej czerpać: nie było książek, internetu, pism. Towarzystwo Rozwoju Rodziny miało poradnie w większych miastach, udzielało pomocy psychologicznej, propagowało antykoncepcję. Ale to były początki. Podstawową formą edukacji stawały się spotkania, na które przychodziły tłumy, i miały one posmak sensacji. Z ramienia Towarzystwa przejechałem całą Polskę, od Przemyśla do Szczecina. Najmłodszą grupą byli licealiści. W sali gimnastycznej spędzano trzecie i czwarte klasy, czasami to było po 150-200 osób. Prosiłem,żeby nie uczestniczyli w tym nauczyciele. Wstyd był tak wielki, że nie było mowy o otwartym zadawaniu pytań, wszystkie dostawałem na kartkach. Tak samo było, kiedy studenci zapraszali mnie do akademików (byłem chyba we wszystkich miastach, gdzie działały wyższe uczelnie). Z kolei na spotkania w empikach przychodzili ludzie dorośli, którzy chcieli coś zmienić w swoich związkach.
O co pytano na spotkaniach i w gabinecie?
– Ponad połowa pacjentów miała problemy wynikające z nieznajomości podstawowych zasad. To było ABC: gdzie produkowane jest nasienie, co to są sfery erogenne, antykoncepcja, seks oralny, jak się traci dziewictwo. Używano w polszczyźnie słowa „orgazm”, ale panie pytały, na czym to polega, jak można to osiągnąć, czy są lekarstwa. Drugi segment pytań dotyczył zaburzeń seksualnych. Mój pierwszy w życiu pacjent skarżył się na przedwczesny wytrysk. W tamtych czasach tego typu zaburzenia leczono metodami treningowymi i lekami znieczulającymi żołądź członka. Kolejny mężczyzna cierpiał na zaburzenia erekcji.
Zamiast viagry podawał pan słynną johimbinę?
– To był lek znany już od XIX wieku, miał naturalny skład (głównie kora drzewa johimba). Ta nazwa była powszechnie znana i używana, więc jak ktoś kupował to w aptece, to wiadomo było, co mu dolega. Ale na tę przypadłość podawaliśmy też zastrzyki ze strychniny.
Kojarzy się z trutką na szczury.
– Wtedy były powszechnie używane. Działały doraźnie, pacjent się rozgrzewał, rozszerzały się tętnice członka. Ze skutecznością było różnie, dodatkowo było to bardzo niepraktyczne, bo zastrzyk trzeba było zrobić tuż przed stosunkiem, więc pacjent musiał przed seksem odwiedzić najbliższą przychodnię.
Za to homoseksualizm na całym świecie uznawano wtedy jeszcze za chorobę. Zgłaszali się mężczyźni na dobrowolne leczenie?
– Tak. Jeżeli przychodził mężczyzna i mówił, że jest homo, czuje pociąg do innych mężczyzn, to nie po to, żebym mu doradził techniki seksualne, ale żeby się leczyć. Na całym świecie używano terapii awersyjnej. Leczenie wyglądało tak: jeśli homoseksualista oglądał męską pornografię i widać było, że na nią reaguje, dostawał uderzenie prądem. Nie chodziło o to, by ludzie tracili przytomność, ale aby odbierali ten bodziec jako przykry. Skutkowało, ale efekt nie był trwały. Terapia, podczas której leczy się bólem czy strachem, pomaga na pewien czas. Ucieczka od bólu jest naturalnym odruchem. Seks analny też uważano za zboczenie. W ogóle za podejrzane i nieobyczajne traktowano wszelkie pozycje seksualne, w których partnerzy nie mieli ze sobą kontaktu wzrokowego, twarzą w twarz.
Ludzie chcieli wiedzieć, jak się kochać?
– Przecież nie wiedzieli jak, skąd brać wzorce? Nie było pism erotycznych, starsi koledzy i koleżanki też nie wiedzieli, filmy nie dostarczały żadnych inspiracji. Głód wiedzy był tak wielki, że Towarzystwo Rozwoju Rodziny zaczęło wydawać specjalne broszury poświęcone tylko pozycjom seksualnym.
W Ameryce „Playboy” wychodził od 1953 roku…
– Ale nie można go było przywieźć do Polski, bo na granicy celnicy rekwirowali takie pisma, dokładnie tak samo jak paryską „Kulturę”. Można było kupić „Playboya” za duże pieniądze na bazarze Różyckiego. Te niewinne z dzisiejszej perspektywy pisma były uznawane za pornografię, która w Polsce była nielegalna. Oficjalna propaganda wmawiała, że oglądanie takich zdjęć to zboczenie, moralny upadek, sprawa podejrzana. No więc na spotkaniach ludzie pytali, czy jest szkodliwa, czy można to oglądać, jakie mogą być następstwa? To o tyle śmieszne, że nie było do niej dostępu, więc trudno było mówić o szkodliwości.
Ale dla części ludzi oglądanie takich pism oznaczało bycie nowoczesnym, otwartym. Na spotkaniach pytali, dlaczego w Polsce nie można tego kupić, dlaczego nie ma legalnych domów publicznych. Brak dostępu do takich treści uznawali za ograniczenie wolności, sprawę niemal polityczną.
Niewiedza powodowała ogromne lęki?
– Wielu mężczyzn było przekonanych, że masturbacja jest patologią, uważali, że skutkuje impotencją, zaburzeniami erekcji. Mnóstwo pacjentów, którzy przychodzili do gabinetu, miało związane z tym nerwice. Kobiety bały się ciąży, bo nie wiedziały, jak działa ich organizm, kiedy sądni płodne, a kiedy nie. Były przekonane, że mogą codziennie zajść w ciążę.
Jak Polacy radzili sobie wtedy z antykoncepcją?
– Najpopularniejszą metodą antykoncepcyjną w latach 60. był stosunek przerywany. Prezerwatywa była uznawana za coś podejrzanego, obcego, mężczyźni jej nie znosili. Była właściwie zarezerwowana dla stosunków z prostytutkami, jako sposób na uniknięcie chorób wenerycznych. Ale w związkach to nie przechodziło.
Dlaczego?
– Zakładanie prezerwatywy w obecności partnerki powinno wiązać się z jakąś swobodą, zaufaniem. A dla wielu to był totalny wstyd. Poza tym coś sztucznego, zmniejszającego doznania. Wielu mężczyzn po prostu odmawiało jej używania. Dlatego kobiety nie miały wyboru, jak nie chciały zachodzić w ciążę, obowiązek antykoncepcji musiały brać na siebie i chwytały się innych metod.
Bardzo popularne były kapturki dopochwowe, rodzaj wielorazowych kubeczków, które kobiety wkładały do pochwy przed stosunkiem. Ich skutecznośćbyła nawet spora, bo były dobierane przez lekarzy w zależności od budowy anatomicznej kobiety. Za to niewygodne, bo trzeba było po stosunku wyjmować, myć i zakładać przed seksem… Mężczyźni też na nie narzekali, bo wyczuwali je członkami w pochwie.
Na Zachodzie synonimem rewolucji seksualnej była tabletka antykoncepcyjna, która uwolniła kobiety od lęku o ciążę. W Polsce została dopuszczona do sprzedaży w 1967 roku, tyle że u nas sprzedawano 140 tysięcy opakowań rocznie, kiedy w podobnej liczebnie Hiszpanii – dwa miliony. Dlaczego polskie kobiety wolały niewygodne kapturki?
– W Polsce tabletka miała bardzo złą opinię. Kobiety, które ją stosowały, były uznawane za rozwiązłe, puszczalskie. Tabletka miała prowadzić do rozpadu związku. Prasa religijna i księża straszyli efektami ubocznymi: rakiem, zakrzepicą. Regularnie trafiały do mnie nastolatki, które zamierzały rozpocząć życie seksualne, panował wielki lęk przed inicjacją. Kobiety bały się bólu, krwawienia. Tłumaczyłem, że obfite zdarza się bardzo rzadko, może też go nie być w ogóle. Tyle że to dla kobiety oznaczało kłopoty.
Dlaczego?
– Bo dla mężczyzny było dowodem, że kobieta nie jest dziewicą. Panowała podwójna moralność: mężczyźni mogli prowadzić bogate życie seksualne przedmałżeńskie z prostytutkami, koleżankami, a kiedy decydowali się na małżeństwo, najchętniej wybierali dziewice. Przychodziły do mnie kobiety, które podczas inicjacji nie krwawiły i żaliły się, że muszą wysłuchiwać niekończących się wymówek, że straciły dziewictwo z kimś innym, dochodziło do rozwodów na tym tle.
Jak rozmawiano w gabinecie o seksie?
– W kulturze staropolskiej terminologia erotyczna była bardzo bogata, ale XIX wiek i zabory zepchnęły tę tematykę jako nieistotną w porównaniu z walką o ojczyznę. Efekt był taki,że w II połowie XX wieku często przychodzili do poradni ludzie, ale nie byli w stanie powiedzieć, o co im chodzi. Dukali, sapali, na penisa mówili „maciek”, na narządy kobiece „gniazdko”. Albo ogólniakami: „tam na dole”, „nie mogę”. Kiedy pacjent mówił: „nie mam potencji”, to nie wiadomo było, o co chodzi: czy nie ma pociągu, czy nie ma erekcji. Ale takich słów nie znano. Musiałem więc zadawać podczas każdej wizyty dużo pytań, świadomie stosując medyczną terminologię: penis, pochwa, macica…
Ludzie wstydzili się poruszać ten temat?
– Ze wstydem musiałem walczyć od pierwszego dnia mojej pracy. Bywało, że w gabinecie ludzie po raz pierwszy rozmawiali o seksie. Kiedy prosiłem mężczyznę, żeby rozebrał się do badania, widziałem w oczach strach. Jak to? Ostatni raz jego narządy płciowe widział pewnie pediatra. Z kobietami było łatwiej, bo regularnie odwiedzają ginekologa.
W latach 60. ciasnota mieszkań dawała się we znaki. Na jedną izbę przeciętnie przypadały dwie osoby. W mieszkaniach często stłoczone były trzypokoleniowe rodziny. Jaki miało to wpływ na seks?
– Jak dwoje ludzi czuje do siebie pociąg, to znajdzie sposobność do miłości w każdych warunkach. Ludzie radzili sobie w różny sposób. Istniał zwyczaj udostępniania mieszkań na randki. Pary, które nie miały warunków u siebie, pożyczały klucze od kogoś, kto wyjeżdża, idzie do pracy, szkoły i zostawia wolną chatę. Przychodziły tam na seks. To była norma.
Żarty o młodych szukających schronienia w parkowych zaroślach stanowiły dyżurny temat dla ówczesnych satyryków. I nie bez powodu. Jak robiło się ciepło, pary uciekały na łono natury. W zatłoczonych mieszkaniach kochano się po cichu, po kryjomu, szybko, bo ktoś usłyszy, dzieci wrócą ze spaceru, teściowie z pracy. Żadnej gry wstępnej, budowania atmosfery, mało romantyzmu…
Michalina Wisłocka w którejś z książek dawała rady, jak urozmaicić życie erotyczne w takich warunkach: kiedy w pokoju śpią dzieci i teściowie, w łazience można rozłożyć kocyk, zapalić świeczkę i zrobić tam dodatkowy pokój na randki.
– Współżycie w łazience było normą: pacjentki opowiadały o seksie na sedesie, brzegu wanny, co bardziej wysublimowane pary kochały się podczas kąpieli, bo przecież pryszniców nie było. Stąd pytania, czy podczas seksu w wodzie można w ogóle zajść w ciążę… To nie były warunki do uprawiania sztuki miłości. Może na świecie trwała rewolucja seksualna, ale w 1968 roku polski seks był przaśny i szybki. Ale z drugiej strony Polacy wtedy kochali się częściej niż teraz.
Dlaczego?
– Bo mieli mniej pracy i więcej czasu. Nie było tyle rozrywek zabierających uwagę. Seks był jedną z podstawowych form spędzania wolnego czasu.
A jednak ludzie wtedy mieli mniej czasu na szukanie partnera i swobodne życie erotyczne.
– Mówiono, że kobieta pierwsze dziecko musi urodzić do 25. roku życia, po drodze powinna wyjść za mąż. A więc życie „panieńskie”, „kawalerskie” trwało zaledwie kilka lat. Tak naprawdę jakaś swoboda obyczajowa panowała wyłącznie w okresie studenckim, w akademikach. Po studiach gdzie można było znaleźć partnera? Na dancing szło się już w parach… Stąd wielki strach, kiedy kończyły się studia i nie miało się męża czy żony.
Zostawały wakacje na słynnym Funduszu Wczasów Pracowniczych, o których śpiewał tak prawdziwie Wojciech Młynarski. To dlatego wieczorki zapoznawcze odbywały się już pierwszego dnia, żeby szybciej można było łączyć się w pary.
Kobiety seks traktowały jak obowiązek?
– W małżeństwie absolutnie. Prowadzone wówczas badania nie pozostawiają wątpliwości – 40 proc. deklarowało, że uprawia seks z poczucia małżeńskiego obowiązku (dzisiaj to 5 proc.). Ale tak wyglądała polska obyczajowość, podtrzymywana zresztą przez Kościół. Pacjentki, które trafiały do mnie i opowiadały, że seks z mężem nie przynosi im przyjemności, wiąże się z bólem, napięciem, skarżyły się, że kiedy zwierzały się z tego księdzu na spowiedzi, dostawały od nich jasny komunikat: trzeba to robić dla męża.
A pan co mówił?
– Prosiłem, żeby przyprowadziły partnera. Kiedy napotykałem opór, edukowałem, jak się masturbować, żeby przygotować się do stosunku, pobudzić wyobraźnię. Żeby ten obowiązek zamienić jednak na coś przyjemniejszego. Więcej nie mogłem pomóc.