O kontrakcie z Koreańczykami na łącznie 48 samolotów szkolno-bojowych FA-50 zrobiło się ponownie głośno pod koniec minionego tygodnia za sprawą wiceszefa MON Cezarego Tomczyka. Podczas wystąpienia przed Sejmem skrytykował on sposób, w jakie kupiło je poprzednie kierownictwo MON na czele z Mariuszem Błaszczakiem. Najszerszym echem odbiły się stwierdzenia o „samolotach szkolno-bojowych, które nie są bojowe”, problemach z zakupem amunicji do nich, oraz tego, że dalsza realizacja kontraktu jest zagrożona. Choć rząd ma chcieć go kontynuować.

Błaszczak natychmiast odpowiedział na „X” broniąc kontraktu: „Ich spin, że do FA/50 nie można dokupić uzbrojenia, to bzdura i próba wytłumaczenia własnej nieudolności.” Do tego podkreślał, że to dobry zakup, cytując między innymi pozytywną opinię Inspektora Sił Powietrznych generała Ireneusza Nowaka.

Politycy mają sprzeczne wizje, wojskowi nie narzekają

Obaj politycy w swoich wypowiedziach mają w pewnych stopniach rację. Nie jest jednak przypadkiem, że zakup FA-50 to jeden z tych bardziej kontrowersyjnych kontraktów zawartych przez poprzednie kierownictwo MON. Faktem jest bowiem na przykład to, że te 12, które już mamy, są właściwie nieuzbrojone jeśli chodzi o walkę powietrze-powietrze. Mamy jednak pewne uzbrojenie powietrze-ziemia, które do nich pasuje. Owszem, są problemy ze stworzeniem docelowej wersji samolotu, którą pośpiesznie kupiliśmy. Nie da się jednak zaprzeczyć, że decyzje o takim pośpiesznym nabyciu maszyn podejmowano w czasie, kiedy nie było takie pewne, czy niebawem nie będziemy mieli znacznie dłuższej granicy z otwarcie wrogą Rosją. Pod poziomem takiej zwyczajowej politycznej przepychanki kryją się jednak co najmniej dwa kolejne poziomy wiedzy na temat zakupu FA-50. Jeden dotyczy tego czy te maszyny są potrzebne polskiemu wojsku i co myślą o nich sami wojskowi. Drugi to, w jaki sposób zawarto kontrakt, jak jest realizowany i jakie są z nim problemy.

FA-50 to południowokoreańskie maszyny szkolno-bojowe. Takie określenie nie oznacza jednak, że są zarówno w pełni rasowymi samolotami szkoleniowymi jak i bojowymi. Pogodzenie tych obu funkcji wymagało kompromisów. Projektowanie rozpoczęto jeszcze w latach 90. we współpracy Korean Aerospace Industries oraz Lockheed Martin, jako czysto treningowych T-50. Maszyna miała być jak najbardziej podobna do południowokoreańskich F-15 oraz F-16, aby usprawnić szkolenie ich przyszłych pilotów. Potem je ulepszano i rozwijano, aż w 2011 roku w powietrze wzbiła się szkolno-bojowa wersja oznaczona już FA-50.

O sensie zakupu tych maszyn dużo w ostatnich latach mówił wspomniany generał Nowak, pełniący funkcję faktycznego szefa Sił Powietrznych. Doświadczony pilot, który większość swojej kariery spędził za sterami F-16. Od początku publicznie podkreśla przydatność koreańskich FA-50 mówiąc głównie o dwóch kwestiach: po pierwsze szkolenie, a po drugie odciążenie rasowych maszyn bojowych poprzez wykonywanie mniej wymagających misji. Takich jak naloty w rejonie frontu, oraz polowania na rakiety manewrujące wlatujące nad kraj (choć aktualnie posiadane FA-50 nie mają do tego rakiet). Do tego nie trzeba technologii stealth, wysokich osiągów i rozbudowanej elektroniki. Pozwoli to F-16 i F-35 skupić się na bardziej wymagających misjach, takich jak walka o panowanie w powietrzu, naloty na cele głęboko za linią frontu, oraz zwalczanie wrogiej obrony przeciwlotniczej.

Kwestia szkoleniowa też ma dwa wątki. Po pierwsze w ubiegłym roku oddaliśmy Ukrainie jedną eskadrę MiG-29. W tym roku zostaną ze służby ostatecznie wycofane ostatnie Su-22, co oznacza kolejną eskadrę bez maszyn. W 2026 roku mają ostatecznie skończyć latać MiG-29, co będzie oznaczało trzecią eskadrę bez skrzydeł. Razem kilkuset cennych pilotów oraz techników. W tym samym czasie dopiero zaczniemy dostawać pierwsze z 32 zamówionych F-35, stanowiących wyposażenie dwóch przyszłych eskadr. Żeby nie stracić doświadczonych ludzi dotychczas służących na radzieckich maszynach, trzeba ich jakoś zagospodarować. Ci, którzy jako pierwsi stracili swoje MiG-29 na rzecz Ukraińców, już służą na pierwszych dostarczonych 12 FA-50. Ci z Su-22, którzy zostali zakwalifikowani, w tym roku trafią na szkolenia w Korei Południowej celem przejścia na dostarczane w drugiej fazie 36 FA-50. Dołączą do nich potem ci z ostatnich MiG-29. Część z nich, ci najbardziej perspektywiczni, trafili/trafią na szkolenie na F-35. Jednocześnie mówi się o konieczności zakupu kolejnych dwóch eskadr rasowych maszyn bojowych. Wszystko to oznacza konieczność znacznego zwiększenia wydajności całego naszego systemu szkolenia. Jak gen. Nowak mówił w wywiadzie dla kanału „Wolski o Wojnie”, aktualnie dostarcza on rocznie około 10 młodych pilotów odrzutowców, a w najbliższych latach potrzeby będą na poziomie 30.

Kto by planował, lepiej kupować na wczoraj

Z racjami lotnika tak doświadczonego jak gen. Nowak trudno polemizować. Z jego wojskowego punktu widzenia zdecydowanie lepiej jest mieć FA-50, niż ich nie mieć. Kontrowersje dotyczą głównie tego jak zorganizowano ich zakup i jak przedstawiają go politycy. I to jest ten drugi poziom. Wystarczy przeczytać wstęp notki informacyjnej ze strony MON z września 2022 roku, kiedy zawarto kontrakt z Koreą Południową. FA-50 są tam określane jako „lekkie samoloty bojowe”. Powtarza się to w całym komunikacie. Nie ma słowa o tym, że to maszyny szkolno-bojowe. Padają też stwierdzenia o „kompatybilności” z F-16 i F-35, oraz o „szerokiej gamie” uzbrojenia. W podobnym tonie była cała późniejsza narracja MON za rządów PiS, dogodnie pomijająca bardzo ograniczone możliwości pierwszej partii FA-50, oraz to jakim wyzwaniem będzie stworzenie zmodyfikowanego wariantu odpowiadającego wymaganiom wojska.

Owe pierwsze 12 południowokoreańskich maszyn jest oznaczonych formalnie skrótem FA-50GF od „Gap Filler”, co można przełożyć delikatniej na „rozwiązanie pomostowe”, a bardziej dosadnie „zapchajdziura”. Kupiliśmy je prosto z produkcji dla wojska Korei Południowej. Nie posiadamy w Polsce żadnego używanego przez nie uzbrojenia powietrze-powietrze. Owszem używają one amerykańskich pocisków AIM-9 Sidewinder jak F-16, ale politycy poprzedniej władzy pomijają fakt, że my posiadamy tylko najnowszą wersję AIM-9X, a FA-50GF mogą używać tylko starszych AIM-9L/M, które już nie są produkowane, których nie mamy i nie udało się nam na razie od nikogo odkupić. To, czego realnie mogą teraz użyć nasze „lekkie samoloty bojowe” to rakiety powietrze-ziemia Maverick, bomby JDAM, oraz najprostsze niekierowane bomby i rakiety. No i zabudowane działko. Do prostych nalotów wystarczy, ale w powietrzu maszyny są niemal bezbronne.

Od końca 2025 roku do Polski powinny jednak trafiać zmodyfikowane podług naszych potrzeb FA-50PL. Już z nowym radarem, uzbrojeniem, oraz systemem tankowania w powietrzu. Te można by rzeczywiście nazwać „lekkimi samolotami bojowymi” zdolnymi odciążyć F-16 oraz F-35. Można, bo jest mało realne, aby rzeczywiście za rok się pojawiły w deklarowanej formie. Kwestia zintegrowania ich z nowym radarem oraz AIM-9X Sidewinder ma postępować ogólnie zgodnie z planem. Problemem ma być przystosowanie ich do rakiet powietrze-powietrze średniego zasięgu AIM-120 AMRAAM. Według samych Koreańczyków dokonanie tylko studium wykonalności ma zająć jeszcze 2-3 lata (choć dostawa pierwszych maszyn niby za rok). Polska jako pierwsza chce takiej możliwości, więc trzeba dokonać uzgodnień z Amerykanami, uzyskać ich zgodę, przeprowadzić prace techniczne oraz testy. No i to Polska będzie musiała ponieść większość ich kosztów. Teoretycznie w razie problemów z kierunkiem amerykańskim Koreańczycy mają umowę o współpracy z europejskim koncernem MBDA oferującym podobną rakietę Meteor, ale to też coś nowego dla FA-50, co będzie najpewniej wymagało lat prac. Faktycznie nie ma więc ciągle, dwa lata po podpisaniu umowy, nic pewnego odnośnie najważniejszego elementu uzbrojenia powietrze-powietrze dla docelowej wersji polskich FA-50.

Taki brak to głównie efekt pośpiechu. Umowę podpisywano w trybie na wczoraj, bo wojna i bo kończą się MiG-29 oraz Su-22. Koreańczycy zaoferowali oddanie maszyn z produkcji dla swojego wojska. Podobnie jak z czołgami K2 i armatohaubicami K9. Byli w kwestii czasu bezkonkurencyjni, więc dostali kontrakty. Przełożyło się to jednak na to, że Polska najpierw zobowiązała się do zakupów, przyjęła dostawy pierwszego sprzętu, a teraz stara się negocjować takie detale jak stworzenie wariantów podług naszych potrzeb, produkcję w kraju czy integrację z pożądanym uzbrojeniem. W idealnym świecie nie powinno być tak, że zakupów broni na wiele miliardów złotych dokonuje się w trybie „ojej, wojna, może jednak zajmiemy się na poważnie potrzebami wojska, bierzemy co się da na wczoraj”. O „kończeniu się” MiG-29 oraz Su-22 i konieczności dokupienia większej ilości samolotów bojowych wiadomo było od ponad dekady. Nie stworzono jednak kompleksowego rozwiązania tego problemu, bo 32 F-35 sprawę załatwiło w połowie. Tak samo od lat wiadomo o niewydolności systemu szkolenia pilotów.

W efekcie będziemy mieli za kilka lat ciągle nowoczesne samoloty szkolne M-346 (kupione w przetargu w 2014 roku, wygrały między innymi z T-50), szkolne i nieco bojowe FA-50GF, lekkie bojowe FA-50PL, F-16, F-35 oraz być może trzeci typ pełnowartościowego samolotu bojowego (nieoficjalnie mowa o F-15X lub Eurofighter 2000, które mają być dostępne szybciej niż F-16/F-35). Tym samym stajemy się mistrzem NATO jeśli chodzi o różnorodność sprzętu w kolejnej kategorii. Mamy już 4 typy czołgów podstawowych (PT-91, Leopard 2, K2, Abrams) i 3 typy średnich śmigłowców (Mi-8/17, S-70i, AW-149). Zamiast redukować kosztowną różnorodność i stawiać na standaryzację, a co za tym idzie obniżenie kosztów, idziemy w odwrotnym kierunku. Wszystko w wyniku braku długofalowego planowania i impulsywnego działania.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version