PiS postanowiło wyprzedzić wszystkich w kampanii do samorządu. Na razie w stolicy zaliczyło falstart i w zasadzie wszystko idzie nie po myśli partii. Tym bardziej że sam kandydat już na starcie wplątał się w wizerunkowe kłopoty. Niby błahe, a mogą mu poważnie zaszkodzić.

Prawo i Sprawiedliwość ruszyło do walki o samorządy z energią, na jaką tylko stać partię poobijaną po porażce. I rzeczywiście, wyprzedziło wszystkich o dobry miesiąc. Dopiero 4 marca upływa termin rejestracji list wyborczych, a 10 dni później kandydatów na prezydentów, burmistrzów i wójtów.

Politycy PiS mają być pierwsi w walce o miasta większe i mniejsze. Co tydzień będą prezentowani kandydaci do foteli prezydentów stolic dawnych województw. Na pierwszy ogień poszła Warszawa. Kandydat PiS na papierze wygląda świetnie. Młody, wysoki (co dla prawicowych portali okazało się bardzo ważne), wykształcony, a co najważniejsze kompletnie niekojarzący się z partią. W teorii ideał. Ale teoria i praktyka mają to do siebie, że lubią się rozjeżdżać.

Ledwie jednak oficjalnie padło nazwisko, okazało się, że z kampanią wszystko jest nie tak, jak być powinno. Po pierwsze nie ma elementu zaskoczenia, bo informacje o tym, że to będzie wojewoda mazowiecki, pojawiły się już w połowie zeszłego roku. Po drugie okazało się, że kandydat jednocześnie będzie problematyczny i dla wyborców PiS i – co było od początku do przewidzenia – warszawskich liberałów. Nawet tych, którzy plasują się bliżej centrum.

Zacznijmy od PiS-u. Bocheński jest problemem i dla działaczy i wyborców. Dla działaczy, bo jego największym chyba partyjnym przeciwnikiem jest Mariusz Kamiński, wieloletni szef stołecznych struktur partii. Co prawda przez jakiś czas tę funkcję sprawował Jarosław Krajewski, a od wyborów ster przeszedł w ręce Małgorzaty Gosiewskiej, ale i tak cała struktura jest złożona z ludzi byłego ministra i nadzorcy służb. Bocheński miał być jedynym wojewodą, którego szef MSWiA nie chciał zaakceptować, ale zwyczajnie musiał ustąpić prezesowi. Co nie zmienia faktu, że warszawskie struktury nie podchodzą do kandydatury Bocheńskiego z takim entuzjazmem, jakiego oczekuje partia. Z drugiej strony warszawski PiS od lat nie jest w stanie wypromować swojego kandydata na prezydenta i stąd transfery z Opola w 2018 r. czy teraz z Łodzi.

Bocheński nie jest członkiem PiS. To jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, bo partia doskonale wie, że szyld PiS szkodzi kandydatom w stolicy. Źle, bo wyborcy PiS nie mają pojęcia o istnieniu Tobiasza Bocheńskiego. Oczywiście można powiedzieć, że kandydat PiS i tak ma pulę głosów wynikających z sympatii do partyjnego szyldu. Ale tu szyldu oficjalnie nie ma, więc to, co miało być zaletą, może okazać się sporą wadą. Zwłaszcza jeśli inne prawicowe środowiska znajdą kogoś z lepszym nazwiskiem. Tutaj na korzyść PiS gra wyłącznie długa kampania wyborcza, w czasie której można pokazać kandydata.

Dla wyborców PiS problemem może natomiast być to, co w tej chwili wydaje się dość błahe – zaangażowanie kibicowskie kandydata. Śmieszne? Jasne. Tyle że środowiska kibicowskie w Warszawie są dla PiS-u sporym rezerwuarem wyborców. Kibice Legii wspierają PiS w czasie różnych demonstracji czy partyjnych akcji, jak choćby przy okazji obrony kościołów przed protestującymi kobietami. Na Żylecie regularnie pojawia się oprawa o charakterze politycznym uderzająca w Platformę, media liberalne a ostatnio nowego ministra sportu. To nie jest środowisko, które PiS może zignorować. I gdyby Bocheński był z Elbląga, Sosnowca czy Opola, nie byłoby sprawy. Jest z Łodzi i gorzej chyba być nie mogło. Łódzki Widzew w kibicach Legii budzi tylko negatywne emocje. Stąd niezwykle nerwowa reakcja kandydata, który zaczął straszyć pozwami media, ośmielające się przypominać, że jego dawne aktywności sugerują kibicowanie RTS-owi.

To, że stołeczni wyborcy opozycji będą mieli problem z kandydatem PiS, jest oczywiste. Sam kandydat próbował jednak przedstawiać się jako progresywne skrzydło partii. To miałoby zachęcić wyborców Trzeciej Drogi do rozważenia jego kandydatury. Tylko tu zabrakło politycznej analizy i realizmu.

Po pierwsze doskonały wynik Trzeciej Drogi w Warszawie wcale nie jest skutkiem nagłej miłości stołecznych wyborców do Hołowni i Kosiniaka-Kamysza. Jest za to z jednej strony efektem nawoływań Tuska z kampanii, żeby przyszłych koalicjantów wesprzeć. Z drugiej – indywidualny rezultat Ryszarda Petru, który dał liście Trzeciej Drogi trzeci mandat w okręgu.

Poza tym Tobiasz Bocheński zdaje się zapominać o swoich epizodach z Ordo Iuris i wsparciem dla wyjątkowo głupich opinii o społeczności LGBT. W czasach kiedy Bocheński był wojewodą łódzkim, tamtejszy kurator oświaty użył określenia „wirus LGBT”. Wojewoda najpierw go zdymisjonował, ale potem na pytanie, czy by się pod tym określeniem podpisał, ochoczo odpowiedział „tak”. Teraz tłumaczy, że było to dawno, był młody i dał się złapać na konferencji prasowej. Tyle że to nie polityczna prehistoria, a wydarzenia sprzed trzech lat. Boheński był też prelegentem Akademii Ordo Iuris. Warszawa to nie jest po prostu wielkie, liberalne miasto. To jest najbardziej liberalne miasto w Polsce i czy się to komuś podoba, czy nie zdecydowana większość wyborców w stolicy wspiera społeczność LGBT, w tym parady równości i ma bardzo duży dystans do katolickich radykałów. Bocheński już na starcie traci punkty, których nie odzyska ani tytułem doktora, ani wzrostem.

To, że Tobiasz Bocheński nie jest warszawiakiem ani z urodzenia, ani z dziada pradziada to w ogóle nie jest problem. Problemem nie jest nawet to, że mieszkając tu zaledwie 10 miesięcy, nie ma zapewne pojęcia, ani jak dojechać z Białołęki na Grochów, ani dlaczego Bródno to nie brudno, ani gdzie jest za mało a gdzie za dużo szkół i dlaczego. Warszawa to piękne, otwarte miasto, które kochać może każdy i każdy może chcieć być warszawiakiem. Tyle że Tobiasz Bocheński nigdy nie chciał nim być. I to jest problem. Przyjechał tu w teczce Jarosława Kaczyńskiego wyłącznie dlatego, że wyobraził sobie, że wybory w stolicy będą dla niego trampoliną do wielkiej polityki. Przeprowadził polityczną kalkulację, w której Warszawa to wyłącznie etap. PiS będzie próbowało w kampanii grać kartą tymczasowości „o patrzcie, Trzaskowski wygra, a za rok znowu będzie chciał porzucić ratusz dla Pałacu”. Tak, to prawda. Ale kandydat PiS zrobi dokładnie to samo, bo Warszawa kompletnie go nie interesuje.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version