Barnaba z Helą przed rokiem kupili jeden z kolorowych domów we wsi leżącej pół godziny od miasta. Poznali się w kuchni, on jest z małej wsi w Beskidzie Żywieckim, a ona z Trójmiasta. Żyje im się spokojnie, musieli tylko przyzwyczaić się do lokalnych oczywistości. Zdarza się, że sąsiadki zamiast na popołudniową herbatę skrzykują się na polowania, z których wracają czasem z reniferami i patroszą je pod domami. W zimie sypnie śniegiem i żeby przejechać, trzeba robić tunele. – To kraj farmerów i rybaków, biedaków i wieśniaków, którzy stracili kontakt z dawnym życiem, kiedy odkryto ropę – uważa Barnaba.
Barnaba włóczył się po świecie, aż wylądował na podłodze poniemieckiego schronu naprzeciwko katedry w Trondheim. Polski ksiądz – też wędkarz – poczęstował go kanapką z krewetkami, pogadali o rzekach łososiowych, wzięli materac i wrzucili do bunkra. Barnaba chwilę tak pomieszkał, ale szybko zamienił schron na strych w mieszkaniu starej Filipinki, którą poznał w kościele. W mig znalazł pracę w restauracji – kończył studia kucharskie – zarobił, ile chciał, i pojechał na kilka miesięcy do Indii, a kiedy wrócił do Polski bez grosza, przypomniał sobie o Trondheim. I jego zatokach, gdzie ryb jest tyle, że mądry wędkarz będzie miał co robić przez dwa wieki. Głupi wyjałowi okolicę w dwa lata.
– Trzeba mieć świadomość zwyczajów konkretnych gatunków i presji, którą wywieramy na przyrodę – tłumaczy Barnaba 12 lat później, patrząc przez wielkie okno na unoszące się nad zatoką płatki śniegu.
W drugim oknie widać dom sąsiadów, a dokładnie ich duży pokój, bo nie powiesili zasłon. Barnaba też nie powiesił. Dobry protestant nie ma nic do ukrycia, a dobry imigrant rozumie, że łatwiej żyć, próbując wtopić się w otoczenie, poza tym zasłony zbierają kurz. – Trondheim to najbardziej konserwatywne miasto w całym kraju. Tutejsi Norwegowie słyną z tego, że są zamknięci, staromodni i egoistyczni – mówi Barnaba.
Dawna stolica kraju leży głęboko w fiordzie i pamięta czasy wikingów. Suma opadów jest tu w sam raz, da się uprawiać rolę, a to w Norwegii nie byle co, tylko 3 proc. kraju się do tego nadaje. Dookoła przemysł ciężki i spożywczy, trochę stoczni, wiele w chińskich rękach.
W tygodniu ulice pełne są tesli i pick-upów, w weekendy i święta z garaży wyjeżdżają amcary (auta z amerykańskim rodowodem). Amerykanie stacjonują po drugiej stronie fiordu, jest na nich moda, zawsze była, transfer kulturowy docierał tu bez ograniczeń od połowy XIX w., kiedy Norwegowie schodzili z pól na pokłady transatlantyków. Dziś w USA 4,5 mln osób ma norweskie korzenie, to tylko milion mniej niż wszystkich ludzi w Norwegii i dokładnie tyle, ile jest w niej rodowitych Norwegów.
Pozostały milion to imigranci, prawie co piąta osoba nie jest stąd, najwięcej przyjechało Polaków, ponad 110 tys. Wielu z nich sprowadziło się do Trondheim 15-20 lat temu, kiedy miasto rozrastało się w szybkim tempie w dużej mierze dzięki Polakom.
Życie w kolorowym domu
Barnaba z Helą przed rokiem kupili jeden z kolorowych domów we wsi leżącej pół godziny od miasta. Poznali się w kuchni, on jest z małej wsi w Beskidzie Żywieckim, a ona z Trójmiasta.
Żyje im się spokojnie, musieli tylko przyzwyczaić się do lokalnych oczywistości. Zdarza się, że sąsiadki zamiast na popołudniową herbatę skrzykują się na polowania, z których wracają czasem z reniferami i patroszą je pod domami. W zimie sypnie śniegiem i żeby przejechać, trzeba robić tunele.
Hela, z wykształcenia filolożka rosyjska, od kilku miesięcy szuka pracy, Barnaba montuje urządzenia grzewcze, dużo jeździ po okolicy. – To kraj farmerów i rybaków, biedaków i wieśniaków, którzy stracili kontakt z dawnym życiem, kiedy odkryto ropę – uważa Barnaba. – Zupełnie odlecieli, świadomość nie nadążyła za zmianami na ich kontach. Postawili wielkie domy, zaparkowali na podjeździe dwie tesle, kupili trzy domki letniskowe i jacht, a dalej jedzą mielone z ziemniakami i nie wyobrażają sobie, żeby ktoś mył po nich gary albo sprzątał dom.
On natomiast nie wyobrażał sobie życia w Polsce i pracy w hotelu za 1300 miesięcznie, a takie perspektywy widział dla siebie kilkanaście lat temu, kiedy postanowił wyjechać z domu. Helę zawsze ciągnęło do skandynawskiej przyrody, miała tu siostrę, przyleciała w 2012 r. na weekend z małą walizką. Wracać nie zamierza. – Nie zniosłabym chyba w Polsce tego ciśnienia, tutaj żyje się wolniej – mówi Hela.
Barnaba nazywa Norwegię swoim domem, ale gdyby mógł cofnąć czas, to spróbowałby zamieszkać raczej w Danii. Napisał o tym niedawno znajomej, która w Polsce czuła się jak chomik w kołowrotku, dobijały ją odsetki kredytu, tęskniła za przygodą i pomyślała o emigracji.
Prosiła o rady, wyliczył kilka plusów i sporo minusów życia w Norwegii: skandalicznie drogi dostęp do towarów i usług, niestabilna waluta (minus 40 proc. w 12 lat), wściekłe zimno przez dziewięć miesięcy w roku, praca raczej dla wykwalifikowanego personelu w branżach usługowej i budowlanej, mniej w produkcyjnej czy rolniczej, brak możliwości zatrudnienia w korporacji, bo nie ma ich tu za wiele z powodu wysokich kosztów.
– Napisałem jej też, że strasznie męczą się w Norwegii ci, którzy na wskroś przesiąknęli Polską i próbują ją tu odtwarzać. Jeśli ktoś myśli się przenieść, to musi pamiętać, że lokalsi niezbyt często chcą się szczerze integrować, a przyjezdnych nie lubi się z założenia, traktuje z góry. Mamy wiele szklanych sufitów. Bajka o otwartych głowach ludzi wolnego świata na co dzień mocno zderza się z rzeczywistością imigranta – mówi Barnaba.
– Angielski znają nawet babcie. Mimo wieku słuch mają znakomity. „Przecież słyszę, że mówisz inaczej, twój język jest połamany, skąd pochodzisz?” – opowiada Hela.
I jeszcze ten norweski greenwashing. – Norwegia ma duży udział OZE w mikście, ale według rządzących wciąż za mały, więc postanowili przegrodzić tamami bezcenne rzeki, którymi migrują ryby. Znam te miejsca i nie potrafię wyobrazić sobie nadchodzącej masakry i tego, jak zmieni się przyroda, gdy wybudują tam hydroelektrownie.
Przez ostatnie 50 lat Norwegia strzegła swoich rzek, które uważano za jedne z najbardziej dzikich w Europie. Jednak miesiąc temu norweski parlament cofnął ochronę. Regulacje mają dotknąć ok. 390 rzek, wśród nich uchodzącą niedaleko Trondheim Gaulę. – Kiedy wyjeżdżałem z Polski, Trondheim kojarzyło mi się ze skokami narciarskimi i właśnie z Gaulą – mówi Barnaba.
Decyzja została podjęta przy szczątkowych konsultacjach społecznych, bez solidnych raportów o oddziaływaniu na środowisko i debaty o jej długoterminowych skutkach. A także mimo podpisu, który rząd Norwegii złożył dwa lata temu pod porozumieniem Kunming-Montreal, obligującym ten kraj do ochrony 30 proc. powierzchni ziemi i wód. Niewystarczający okazał się również fakt, że stawki za prąd w Norwegii są jednymi z niższych w Europie.
Poprawność polityczna i PR
– Norwegowie są mistrzami PR i poprawności politycznej. Reklamują się jako zielony kraj, ale bogacą dzięki ropie – Filip robi krok w bok, przepuszczając faceta zjeżdżającego z dużą prędkością na biegówkach. – Norweski Oljefondet to największy fundusz inwestycyjny na świecie. Skupuje ziemię w Afryce pod uprawy soi, czym wszczyna wojny, bo jedno plemię traci miejsce dla bydła, a inne dostęp do świeżej wody. Niedługo nie będę mógł wjechać swoim starym dieslem do centrum Trondheim, a Norwegia jak gdyby nigdy nic wydobywa sobie ropę, którą smrodzi cały świat – dodaje.
Wystarczy pół godziny jazdy samochodem, by z 200-tysięcznego Trondheim przenieść się w góry pełne tras do narciarstwa biegowego. Zbliża się wieczór i mała śnieżyca, ale co chwilę zza zakrętu pojawiają się kolejni narciarze.
Filip często przyjeżdża tu z córką i znajomymi z Polski. Biorą namiot i wędrują przez kilka dni, rozbijając się w dowolnym miejscu, byle 150 m od zabudowań. – Przyroda jest według Norwegów dobrem narodowym i nie można ograniczać do niej dostępu – mówi Filip i dodaje, że to jedna z niewielu rzeczy, które jeszcze lubi w tym kraju.
Skończył turystykę i rekreację, studiował prawo, wyjechał na etapie absolutorium, w Trondheim miał znajomego, a korona norweska – dobry kurs. Był koniec kwietnia, zamierzał zostać do września, 12 lat temu. Za śmieszne pieniądze wynajął pokój, robił sushi, po pracy imprezował z resztą obsługi, dwa pierwsze lata zapamiętał jako niekończące się wakacje. Poznał dziewczynę, kupili mieszkanie na przedmieściach, rata wynosiła tyle, co wynajem, urodziła im się córka. – Moja partnerka rozmyśliła się i odeszła. Zostałem tu wyłącznie dla dziecka. Przez lata nie mogłem przeżyć, że mimo dwóch kierunków studiów jestem zwykłym robolem – opowiada Filip.
Na papierze wszystko wygląda dobrze – 82 proc. Norwegów uważa, że imigranci wnoszą istotny wkład w życie kraju, a 84 proc. nie miałoby problemu, gdyby ich dzieci chciały poślubić przyjezdnych. To deklaracje. Bo już z eksperymentu przeprowadzonego między 2016 a 2018 r. wynikało, że ludzie z obco brzmiącym nazwiskiem mają w Norwegii o 25 proc. mniej szans, aby ktoś zaprosił ich na rozmowę o pracę. Niedawno ci sami badacze sprawdzili, które mniejszości są najbardziej dyskryminowane. Rozesłali prawie 3 tys. CV, w których wymyślony kandydat miał ukończoną szkołę i doświadczenie w pracy w Norwegii. Podania różniło tylko nazwisko. Wysyłali je do prywatnych firm oferujących pracę m.in.: recepcjonisty, elektryka, hydraulika, stolarza, fryzjera czy pracownika biurowego.
Kiedy nazwisko kandydata brzmiało jak z Europy Wschodniej, szanse na zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną spadały o 20 proc. Jeszcze gorzej wypadały nazwiska z Bliskiego Wschodu, Azji Południowej i Afryki – szanse spadały o 50 proc., a najgorzej mieli ci, którym badacze dopisali w CV wolontariat w szkole muzułmańskiej – odpowiadano im na ogłoszenia 65 proc. rzadziej niż ludziom z norweskimi nazwiskami.
– Nie jestem u siebie i nigdy nie będę – mówi Filip. – Do szału doprowadza mnie, że ze względu na moje pochodzenie z góry patrzy na mnie każdy norweski burak.
Szef usłyszał ostatnio, że rozmawia w pracy po polsku, i zakazał mu tego. – Jesteśmy tu tanią siłą roboczą, mamy się zamknąć i pracować. Musiałbym chyba zmienić nazwisko, ale pomogłoby to tylko, gdybym się nie odzywał. Mówię dobrze po norwesku, ale zdradza mnie akcent – przyznaje Filip i dodaje, że zna też inną odsłonę polskiej emigracji, za wszelką cenę próbującą wtopić się w otoczenie. – Kolega mieszka obok Polaków, którzy sami nie mówią biegle po norwesku, ale w domu posługują się wyłącznie tym językiem i nie uczą dzieci polskiego.
Chętnie wróciłby do Polski, ale jego była partnerka nie chce. – Siedzi sobie na socjalu i jest jej dobrze – Filip opowiada, że wśród jego znajomych trudniej znaleźć kogoś, kto pracuje, niż korzystającego ze świadczeń od państwa. – Idziesz do lekarza, mówisz, że wypaliłeś się zawodowo, i dostajesz zwolnienie. Po paru latach możesz pomyśleć o przekwalifikowaniu się, za które zapłaci ci państwo. Mój kolega już trzeci rok siedzi na socjalu, państwo daje mu pieniądze na życie i płaci za szkoły – opowiada Filip.
Na koniec 2023 r. z systemu świadczeń socjalnych korzystało w Norwegii ponad 150 tys. osób (wzrost o 14 proc. do 2022 r.). Prawie połowa to migranci. 55 tys. osób deklarowało, że to ich główne źródło dochodu. Średnia kwota pomocy wynosiła 12 tys. koron (ok. 4400 zł).
– Przy całym tym narzekaniu na Norwegię zauważam pozytywy – przyznaje Filip. – Jestem w stanie spłacać kredyt. Zauważamy jednak wszyscy, że przez ostatnie lata ceny poszły mocno do góry.
Kolejny plus – nikomu się tu nie śpieszy, w piątki ludzie głównie życzą sobie miłego weekendu. – Dlaczego sobie kogoś nie znajdę? Norweska dziewczyna nie umówi się z Polakiem – mówi Filip.
Norwegia to już nie jest raj obiecany
– Po prostu trzeba się trochę postarać, ale przyznam, że moja żona jest mało norweska – Adam dorzuca do rosołu marchewkę, a jego syn bawi się w kuchni klockami Lego.
Kilka lat temu kupili z żoną 100-metrowy dom na przedmieściach Trondheim. Na początku płacili 11 tys. koron kredytu, dziś prawie dwa razy tyle. Ona pracuje w banku, on jest współwłaścicielem dwóch restauracji, ale na rachunki zarabia, gotując u kogoś innego. – Ogłaszamy właśnie upadłość, bo koszty ubezpieczenia za pracowników są tak wysokie, że ledwo nam starcza, a konkurencja w Trondheim ogromna. Trafiliśmy na stare budynki, pojawiły się szczury, nie stać nas na porządny remont – tłumaczy Adam, dodając, że Norwegia to już nie jest raj obiecany. – Gdybym dziś wyjeżdżał, to bardziej opłacałoby mi się chyba do Niemiec – mówi.
Jednak mimo problemów, kontynuuje Adam, i tak co miesiąc ludzi stać na nowy telewizor i telefon, i to nawet jeśli w pracy jest kiepsko. – Nikt cię nie zwolni, bo takie prawo, musiałby chyba przyłapać cię na kradzieży, nawet jak pijany przyjdziesz, dostaniesz tylko reprymendę – opowiada Adam.
Teściowe od razu go zaakceptowali, ale mieszkają w Bergen, tam podobno ludzie są ufniejsi niż w Trondheim. Mieli wcześniej sąsiadów Polaków i chwalili ich za pracowitość.
Niedługo czas się pakować. Adam popłynie z synem na Lofoty, bilety stawia babcia, która ma już prawie 90 lat i mieszka w domu pomocy społecznej. Trzeba posprzątać jej trzypiętrowy dom i wystawić na sprzedaż.
Na wakacje mieli lecieć na Gran Canarię, ale żona nie chciała, powiedziała, że za dużo tam Norwegów. – Nie lubi swoich za mentalność. Kiedy wsiada się tu z wózkiem do autobusu, nikt nie ustąpi miejsca. Brakuje życzliwości – uważa Adam.
Norwegowie nie narzekają
Julien S. Bourrelle w książce „The Social Guidebook to Norway” porównał Norwegów do dzikich kotów. – Musisz podchodzić do nich bardzo powoli, ostrożnie wyciągając rękę, inaczej się spłoszą – Stefan nalewa sobie kawy.
Wychowuje w Trondheim trójkę dzieci, poznał się z norweskimi rodzicami ich kolegów, często rozmawiają w szkole, ale kiedy pyta, czy może umówiliby się w weekend na obiad, skonsternowani Norwegowie nagle zmieniają temat. – Zbliżanie się potrafi trwać latami. Są bardzo oszczędni w przyjaźni. My szybko zaczynamy się kumplować, ale potem zaniedbujemy relacje. Sam nie wiem, co lepsze – zastanawia się Stefan.
Po studiach przez sześć lat mieszkał w Irlandii, ale miał dość pogody. Odłożył pieniądze i ruszył w roczną podróż dookoła świata – zwiedził Amerykę Południową, Azję, Nepal, Nową Zelandię. Przez pół roku uczył angielskiego w Tajlandii, w końcu wrócił do Polski. Próbował organizować studentom rejsy po Mazurach, a z ówczesną partnerką otworzyli dwie restauracje. – Przez trzy lata pracowałem po 25 godzin na dobę przez osiem dni w tygodniu, wkładałem w to nerwy i energię, czego nie było widać po zarobkach. Kiedy urodziło nam się drugie dziecko, stwierdziliśmy, że sprzedajemy biznes i wyjeżdżamy – wspomina, że najlepiej rokowały wtedy: Kanada, Australia i Norwegia. – Wybraliśmy kraj leżący najbliższej.
Dziś jest szefem kuchni w restauracji w centrum Trondheim. Ceni sobie norweską przyrodę, codzienne życie pozbawione cech wyścigu oraz opiekę, którą państwo roztacza nad mieszkańcami. – Żyje się tu całkiem bezstresowo, a w Polsce walczyło się od pierwszego do pierwszego. A tu nieważne, czy jesteś sprzątaczką, czy pracujesz na zmywaku, wszystko się jakoś spina – dodaje Stefan.
Podoba mu się, że Norwegowie nie narzekają na swój kraj, ale nie ma przekonania, że spędzi tu emeryturę. – Pielęgnuję znajomości z dzieciństwa i studiów. Jeszcze nie znalazłem paczki norweskich znajomych. Gdybym w Polsce miał podobne warunki do życia, prawdopodobnie już bym wrócił – mówi.
Emerytury w Trondheim nie wyobraża sobie Filip. – Niby mogą mi ją wysyłać do Polski w złotówkach, ale po złodziejskim przeliczniku. Żeby dostawać przelewy w koronach, trzeba tu mieszkać przynajmniej pół roku i dwa dni. Dlatego kempingi pod Trondheim zapełniają się w ciepłych miesiącach. Norwegowie przyjeżdżają po swoje pieniądze, a kiedy robi się ciemno i zimno, wracają w ciepłe kraje – opowiada Filip.