Nie tylko w Indiach czy w Brazylii dzieci nie mają co jeść, w co się ubrać i do kogo się przytulić. Profesor Małgorzata Michel przejechała po Polsce rowerem setki kilometrów, żeby się o tym przekonać.
„Newsweek”: Według najnowszego raportu UNICEF Polska obok Słowenii najlepiej w Europie radzi sobie ze zwalczaniem ubóstwa dzieci.
Małgorzata Michel, dr hab. w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Jagiellońskiego: Bo nasz problem wymyka się statystykom. W mainstreamowych raportach bierze się pod uwagę dochód na rodzinę, również ten z zasiłków. Co jednak robią z tymi zasiłkami „na dzieci” ich rodzice, to inna sprawa. Raport Szlachetnej Paczki za 2022 r. obnażył rzeczywistą skalę ubóstwa w Polsce: w skrajnej biedzie żyje aż 1,8 mln Polaków, w tym ok. 400 tys. dzieci. Przerażające, prawda?
Na przykład stowarzyszenie Dom Aniołów Stróżów w Katowicach ma pod opieką ok. 600 dzieci rocznie, również w programach ulicznych. W ośmiu świetlicach, klubach malucha i klubach dla dzieci i młodzieży przebywa ok. 130 dzieci dziennie. Najmłodsze mają dwa lata. Nie nocują tam, te najmłodsze przyprowadzają matki, mogą w tym czasie ogarnąć urzędowe sprawy albo iść do pracy. Na każdym piętrze jest łazienka z umywalką, prysznicem i pralką. Dzieci mają swoje szczoteczki i pastę do zębów. Kąpią się, piorą sobie ubrania, jedzą ciepły posiłek i mogą liczyć na troskę ze strony odpowiedzialnych dorosłych.
To nie są bezdomne dzieci i sieroty.
– Najczęściej mieszkają tylko z matkami lub w układach quasi-rodzinnych – mama przyprowadza kolejnego „wujka” albo mieszka ze swoimi rodzicami. Od lat badam sytuację dzieci wykluczonych i słyszę to samo pytanie: „Tu nie Meksyk, gdzie ty w Polsce widziałaś dzieci na ulicy?”. Pojęcie „dziecko ulicy” stygmatyzuje i brzmi niefortunnie, czasami jest mylące. Ale jeszcze nikt nie wymyślił lepszej nazwy dla okradanych z dzieciństwa, których prawa są łamane.
Ich wykluczenie na tym właśnie polega, że są dla nas niewidzialne. Ale ja wiem, że istnieją.
Dlaczego te dzieci są niewidzialne?
– Ponieważ duża część społeczeństwa ich nie dostrzega. Uważa, że lepiej będzie, jeśli nie będą uczestniczyły w życiu społecznym. Ale one są: w bramach, na podwórkach, w wiatach przystankowych. W melinach i przemocowych domach. Niekoniecznie bezdomne. Czasem mieszkają w kamienicy przeznaczonej do rozbiórki, czasem na ogródkach działkowych, ewentualnie w ośrodkach interwencji kryzysowej dla ofiar przemocy domowej. Albo w jednym pokoju z ośmioosobową rodziną czy po prostu z dorosłymi, którzy nie potrafią się nimi odpowiedzialnie zająć. Dzieci ulicy rozpoznasz np. po tym, że mają lekkie buty zimą, znoszone kurtki albo chodzą w samej bluzie. Często nie dbają o higienę osobistą, ponieważ nikt ich tego nie nauczył. To na ulicy próbują zaspokoić swoje podstawowe potrzeby: bezpiecznie spędzić czas, dostać posiłek czy nawet pomoc w nauce. Rozwiązania systemowe ich nie obejmują. One są podwójnie wykluczone, bo również przez reprezentantów instytucji społecznych, teoretycznie odpowiedzialnych za opiekę nad nimi.
W szkole opiekujemy się przecież każdym – nauka jest obowiązkowa, a obiady refundowane.
– One do szkoły nie chodzą albo tylko na część zajęć i tylko po to, aby zjeść ciepły posiłek refundowany przez ośrodek pomocy społecznej. Często opiekunowie są obligowani przez sąd, aby posyłać dziecko do szkoły, i tylko dlatego tam dociera. W szkole zresztą jest spychane na margines. Często słyszy od nauczycieli: „jesteś z patologii”. Wytykają mu, że nie potrafi się zachować, współpracować z rówieśnikami, nie wykonuje poleceń. Siedzi na lekcjach, ale w nich nie uczestniczy. To tak, jakby go w szkole nie było.
Ile takich dzieci spotkałaś na ulicy?
– Nie liczę, bo nawet jedno to byłoby za dużo. Każda z organizacji, które odwiedziłam, ma pod opieką około 30-40 dzieci. Spałam w tych placówkach, uczestniczyłam w działaniach streetworkerów. Wokół dzieci szkolnych zazwyczaj kręci się młodsze rodzeństwo, gdyby nie zajmowały się nimi starsze siostry czy bracia, nikt by się nimi nie zajmował. Nastolatki z kolei żyją własnym życiem – w melinach, w bramach, piwnicach. To jest charakterystyczne: w dzień na podwórkach spotykasz kilkulatków, wieczorem wychodzą nastolatki. Z alkoholem i e-papierosami. Żadna oficjalna instytucja z lokalnego systemu wsparcia do nich nie dociera, a jedynie pedagodzy ulicy i wolontariusze.
W skrajnej biedzie żyje 1,8 mln Polaków, w tym ok. 400 tys. dzieci
Kilkaset dzieci to mało na ok. pięć milionów uczniów.
– Czy po tragedii Kamilka możemy w ogóle jeszcze mówić o tym, że kilkaset dzieci doświadczających braku opieki lub przemocy w domu to niezbyt dużo?
Bywam w miejscach pobytu tych dzieci, bo nie nazwę tego domem. Znam historie dzieci, które jak Kamil uciekają z domu w piżamach i boją się tam wrócić, bo ojciec jest pijany i robi awanturę albo matka sobie sprowadziła kolejnego „wujka”. Albo mieszkają w kamienicy, gdzie jest jedna toaleta na piętrze. Albo w jednym pokoju mieszka sześcioro rodzeństwa, dwoje dorosłych i babcia. Obserwowałam, że przy 8-letnich dziewczynkach uczestniczących w podwórkowych zajęciach kręcą się jakieś maluszki. Małe, zasmarkane. Pytam: czy to wasze rodzeństwo i ile ich jest? Nie wiedzą ile. Liczymy razem na placach, one wymieniają imiona. W końcu jedna mówi: siedem, a druga na to: nie, coś ty – osiem! I mama znowu jest w ciąży. A mieszkają w familoku, w jednym pokoju.
A jeszcze doszły dzieci uchodźcze. Z ukraińskich domów dziecka, z rodzin zastępczych. W Krakowie np. są trzy organizacje, które pracują z dziećmi na ulicy, a i tak nie udaje się wszystkich objąć pomocą.
Czemu wybrałaś rower na tę podróż?
– Dzisiaj rowerem dojedziesz tam, gdzie nie dotrzesz samochodem, dlatego np. streetworkerzy w Gdańsku zmienili busa na rowery właśnie.
Ale okazało się też, że mój rower intrygował dzieci. Pytały, dlaczego, gdzie śpię, co jem. Dla nich było ważne, że przejechałam wiele kilometrów i to rowerem, bo rzadko kiedy dorośli robią coś wyłącznie dla nich. Mogłam też dzięki temu rozmawiać o ich pasjach. Każdy z was – mówiłam – może mieć marzenia i je realizować. Macie do tego prawo.
Nie mają marzeń?
– Nawet gdy mają, i tak nie mają możliwości ich realizacji, choćby ze względów finansowych. Poza tym ich nikt nie chce. Spotkałam harcerzy bawiących się z dziećmi na ulicy piłką. Pytam, czemu nie zaproszą ich na zajęcia do drużyny zuchów? Odpowiedzieli, że zuchy nie są dla „takich dzieci”. One naprawdę czasem bawią się tylko zdechłymi szczurami.
Jak to bawią się szczurami?
– „Wczoraj wziąłem prawie nieżywego szczura i straszyłem nim dziewczyny” – mówi do mnie jeden chłopczyk. „Czemu go nie zajebałeś od razu?” – pyta drugi. Spędzam potem godziny na tłumaczeniu, że szczur to żywe stworzenie i nie należy go zabijać – staram się nie powielać wulgaryzmów, bo słyszą je na co dzień. Uczę ich języka bez przemocy, a na koniec słyszę: „Czego pani się spodziewała? My jesteśmy patusami”.
Są dzieci, które nie mają rowerów, bo rodzice nie znajdują wystarczającego powodu, żeby im je kupić, choć dostają czasami niemałe pieniądze z zasiłków. Jest nawet taka akcja w Bielsku-Białej – zbiera się części i montuje rowery dla dzieci, których nie stać. Wychowankowie zakładu poprawczego w Raciborzu również naprawiają rowery dla potrzebujących dzieci.
Spotkałam np. nastolatkę, która jeździła na rolkach jak zawodniczka w skateboardingu. Widzę, że ma znoszone ciuchy, zepsute zęby. Pytam, gdzie się nauczyła tak jeździć. Obserwując przez płot zajęcia na boisku szkolnym. Bo to zajęcia płatne, jej oczywiście nie stać.
Dlaczego nikt się tym dzieckiem nie zainteresuje, nie zrefunduje tych zajęć, nie zobliguje rodziców do opłacania zajęć z zasiłku?
– Streetworkerzy współpracują z klubami i ze szkołami. W Raciborzu np. dzieci mają za darmo zajęcia na ściance wspinaczkowej. Gdzie indziej – zajęcia plastyczne. Tak jest w Bielsku-Białej, Katowicach, Ełku i wszędzie tam, gdzie działają organizacje pozarządowe pracujące z najbardziej wykluczonymi dziećmi. To jednak ciągle za mało.
Organizacje, które pracują z dziećmi na ulicy, dostają tyle pieniędzy, że np. nie nakarmią swoich podopiecznych jak trzeba. Mogą wziąć np. po trzy tosty, inaczej nie wystarczy dla każdego – takie zdanie usłyszałam i ciągle dźwięczy mi w głowie.
Utrzymują się z grantów, z rozpisywanych przez MOPS-y konkursów. W Ustawie o wspieraniu rodziny i pieczy zastępczej jest zapis, że placówki wsparcia dziennego mogą prowadzić pracę wychowawczą typu podwórkowego. Co roku te budżety są rewidowane, a w grudniu się kończą. Wiele placówek ma teraz problem – robią mikołaja, rozdają prezenty i… kończą projekt. Dopiero gdzieś około kwietnia ruszają nowe. Polskie państwo to toleruje.
Są takie państwa, które zajmują się ubogimi dziećmi idealnie?
– Nie istnieje świat idealny, ale w wielu krajach działania oparte są na nowoczesnej wiedzy naukowej i sprawdzonych modelach, które pomagają zmniejszyć skalę ubóstwa i przemocy. Chodzi również o to, aby pomóc tym dzieciom kształtować poczucie, że mogą mieć marzenia i coś więcej w życiu osiągnąć. W Polsce streetworking nie jest nawet sformalizowany. Pedagog ulicy nie jest zawodem. Często z najbardziej potrzebującymi, wymagającymi i straumatyzowanymi dziećmi pracują przypadkowe osoby, bez pedagogicznego przygotowania. Zakładasz gabinet stomatologiczny, musisz mieć studia. Kancelarię prawną? Musisz mieć studia i jeszcze aplikację. Wróżka jest zawodem, ale na liście tej nie ma pedagoga ulicy. Tych ludzi traktuje się jak „pozytywnych świrów”, każe im się myśleć o sobie: wolontariusz. Bo malują dzieciom wesołe buźki i dmuchają z nimi balony, a tak naprawdę podejmują interwencję kryzysową, prowadzą zajęcia, zastępując szkołę, państwo i rodzinę. Oczywiście to świetnie, że tacy ludzie w ogóle się znajdują. Chodzi jednak o to, że powinniśmy jako państwo to sformalizować, włączyć w system lokalnego wsparcia.
Spotykałaś tylko te grzeczne dzieci?
– Nie znoszę tego określenia. Nie ma grzecznych czy niegrzecznych. Dziecko reaguje na sytuację, w jakiej się znalazło. Jeśli sobie z nią nie radzi, bywa, że reaguje agresją. Wtedy zastanawiam się, co zaszło w jego życiu, że jest tak pokaleczone? Co np. dzieje się u siedmioletniej dziewczynki, która mi mówi, że nie chce się umówić z chłopakiem, bo on będzie ją gwałcił?
Siedmiolatka mówi o gwałcie na randce?
– Takie ma wyobrażenie o relacjach intymnych. Wie, że dzieci mogą wziąć się z gwałtu, a nie wie, że mogą z miłości. Z tymi dziećmi mało kto rozmawia, a jeśli już, to językiem pełnym wulgaryzmów i przemocy. Jak rodzice przeklinają, to widocznie tak musi być. Jak starszy kolega w bramie powie: „będę ją gwałcił i zrobię jej dziecko”, to widocznie tak musi być.
Zapytałam tę dziewczynkę, czy wie, że na randce, zwłaszcza w jej wieku, wystarczy trzymać się za ręce? Można też rozmawiać. Ale dla niej to nie istnieje – jak się spotyka dziewczyna z chłopakiem, to on ją gwałci.
To jeden z dowodów na to, jak wysoki jest poziom przemocy werbalnej. Zaniedbanie to również przemoc. Inny chłopiec mi powiedział po zajęciach plastycznych, że nie może wrócić do domu z brudnymi rękami, bo go matka zabije. I ta matka może coś mu zrobić naprawdę, bo często na przekleństwach się nie kończy. Szukaliśmy więc pompy czy kranu, żeby sobie ręce umył.
Co zrobić z wandalami czy dziećmi agresywnymi?
– Bywa tak, że jak zrobisz im plac zabaw, nie potrafią z niego korzystać, tylko niszczą. Czasem brak im pomysłu na działanie, nie mają już przestrzeni na kreatywność. Nie zawsze mają jednak złe intencje. Dobrze, gdy jest z nimi odpowiedzialny dorosły, który podpowie: to jest twoje, twoich kolegów i koleżanek z podwórka. Jeśli będziesz o to dbać, dłużej będziesz mógł z tego korzystać.
Niedawno w jednej z organizacji rozdawałam dzieciom prezenty mikołajkowe – sprzęt do cyrku i żonglerki. Ćwiczyły żonglerkę ponad rok. Kiedy dostały sprzęt, myślały, że będą musiały go zwrócić.
One nie chcą zrobić światu na złość, ale ciągle słyszą: „bandziory, przestępcy”, zamiast dostać wsparcie i akceptację.
Znasz sytuacje, kiedy dziecko udaje się z takiego wykluczenia wyciągnąć?
– Pojedyncze historie. Jest Adam [imię zmienione – red.], który był najpierw wychowankiem podwórkowej organizacji pomocowej, potem został jej wolontariuszem, wreszcie skończył pedagogikę resocjalizacyjną, napisał pracę magisterską ze streetworkingu, a teraz jako pracownik socjalny prowadzi klub młodzieżowy. Zna życie ulicy od podszewki, jego nikt nie nabierze.
Kiedy Adam mówi do dzieci, one go bezwarunkowo słuchają. Przychodzą do niego po radę ich matki.
To wyjątkowy przykład, ale wystarczy, jeśli udaje się dziecko wyprowadzić tak, aby legalnie zaspokajało swoje potrzeby, funkcjonowało społecznie. To jednak wymaga wielu lat pracy z konkretnym dzieckiem.