Staropolska codzienność niewiele ma wspólnego z idyllicznym obrazem z fraszek Jana Kochanowskiego. Polska szlachta raczej bieduje, ciężko pracuje, musi dogadać się poddanymi i jest zależna od miast, którymi gardzi.

  • Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”

Mit 1. Prawo pierwszej nocy, czyli szlachty seks z plebejami

Żyjemy w przekonaniu, że władza szlachty nad poddanymi w czasach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej była nieograniczona. I wkraczała również w najbardziej intymne sprawy. Na pewno?

Wyobraźmy sobie dziedzica jakiejś wsi, niemłodego już rębajłę, który wydając jednej z poddanek zgodę na małżeństwo z osobą spoza wsi, jako bezgraniczny feudał chce nagrody. Co by powiedziała jego żona na tak ostentacyjny seks pozamałżeński? A co Kościół? Najwięcej wiadomości o tym, co dzieje się wokół organizacji ślubu i wesela chłopskiego, przynoszą parafialne rejestry ożenków. Zachowały się setki grubych tomiszczy, nigdzie nie natknąłem się na ślad po prawie pierwszej nocy. W księgach metrykalnych najczęstsze anomalie to dyspensy biskupie związane ze zbyt bliskim pokrewieństwem między narzeczonymi.

Ówczesna wieś ma dość swobodny stosunek do seksu. Wszyscy znają arkana tego, co określają: „mieć z kimś społeczność”. Jak owa Zofia Krasoń, karczmarka ze Szczytnik i muzyk Antoni Kubicz, grający u niej w zajeździe. O ich „niepoczciwej społeczności” wiedziały nawet „małe dzieci w polu pasące”. O relacjach seksualnych mawia się również „sprawa cielesna”, „żyć z kimś cieleśnie”, „przestawać”, „sypiać” z kimś, „być w jednym łóżku”. Seks nielegalny to „nierząd”, „murwienie się” (również w odmianie tego słowa na literę „k), „grzech”, „niegodziwość”, „cudzołóstwo”, „zgorszenie”, „niegodziwa akcja”.

Co niedzielę wszyscy parafianie słuchają spływających z ambony uwag o moralności. Cóż z tego, kiedy rozpasani i podpici synowie dziedziców wpadają na wiejskie hulanki w karczmie (dla bezpieczeństwa w nie swojej wsi), przeganiają uczestników, a nawet grupowo gwałcą wybraną dziewczynę, rzucają się na zdybane za stodołą zamężne chłopki albo idące ze sprawunkami przygodne młódki. Nie łudźmy się, że to jedynie skaza na szlachcie, bo podobnie postępują plebeje.

Kiedy dochodzi do gwałtu, ofiara trafia do starszych w gromadzie albo do dworu. Szybko znajduje się doświadczone akuszerki dla dokonania obdukcji narządów rodnych i wespół z rodzicami albo z panem dóbr jadą na skargę do sądu grodzkiego. Oczywiście umyka nam sytuacja, kiedy to dziedzic jest gwałcicielem, a nad poszkodowaną rozplata się lepka sieć szantażu. Ale niemal wszystkie znane nam sprawy gwałtów dokonanych na szlachciankach, mieszczkach i chłopkach znamy stąd, że napastnikom wydano proces.

Są to jednak krzykliwe wyjątki normalnych relacji seksualnych. Rodzice nie dają ot, tak swoich córek jaśniepanom „na pożarcie”. O ile bardziej zagrożona jest chłopka pracująca na służbie we dworze, to przecież mamy też wiedzę, że intymna relacja ze szlachcicem mogła się skończyć ich małżeństwem i poprzez mezalians wejściem poddanki w stan szlachecki. Albo na odwrót. Krystyna, Anna i Katarzyna, córki pana Jana Krypskiego z Suchego Lipia założyły małżeństwo z chłopami i tak owe szlachcianki „za nierówne sobie osoby za mąż poszły, przez którą to okoliczność posag utraciły”.

W szlacheckim wyobrażeniu, opartym na podwalinach biblijnych, kreowano wizję kobiety jako służącej mężczyzny, będącą jego niedoskonałą wersją cielesną, której przeznaczeniem jest posłuszeństwo, rodzenie dzieci i opieka nad domem. Tylko że to było jedynie pobożne życzenie mężczyzn.

„Kto po cichu włada Polską, a zaczyna się na ż?” — pada pytanie w serialu „1670”. Dryfując po rękopisach archiwalnych, można zaryzykować odpowiedź: żony. Kiedy popatrzymy na szlachcianki pod ką tem życia codziennego, to w większości są to kobiety zaradne i pewne swego, umiejące władać szablą, cepem, gusłami i językiem. Wychowywane jako córeczki tatusiów, zaradne gospodynie i zarządczynie są równie krewkie co pierwszy w powiecie sarmata. Przed twardymi szlachciankami mężczyźni nie czują się pewnie. Jan Władysław Kretkowski, kasztelan chełmiński, zeznaje bez ogródek w testamencie: „Żegnam najprzód żonę moją, od której [chociaż] przez te kilka lat znaczny [uszczerbek] zdrowia i ukrócenie życia w spólnym pożyciu odniosłem, […] wszystkie zgryzy […] moje odpuszczam, które ilem mógł przed światem [ukrywałem]”. Jak się ma takie zeznanie do forsowanego nam w literaturze patriarchalizmu?

Im uboższa szlachcianka, tym lepiej widać jej walkę o kawałek chleba. Osierociała Marianna Osianka z mazowieckiego Ołowa mówi do nas w zapiskach sprzed trzech wieków: „Służyłam w Kiełpińcu u poddanego waszmości pana starosty drohickiego za piastunkę. Potem w tejże wsi Ołowskich służyłam za pasterkę. Potem w Murawskich, u jejmości pani Kazimierzowej Grodzkiej za dziewczaka półtora roku”.

Przeciętna szlachcianka, podobnie jak jej mąż ledwo się podpisze, a i to prędzej krzyżykiem, ale za to świetnie liczy pieniądze, handluje i prowadzi wszelakie negocjacje, rekrutuje i nadzoruje pracowników folwarcznych, zwłaszcza podległe sobie kobiety. Aktywność swą elastycznie dopasowuje do stanu zdrowia, którego największym obciążeniem jest ciąża. Czas zbliżającego się porodu zwalniał ją nawet z cięższych prac. Obawa nieumyślnego poronienia zbyt blisko była podejrzeń o dzieciobójstwo. Ale kośba śmierci jednak stanu społecznego nie wybiera. Tak samo kładła w ziemię cmentarną położnice z herbem, jak i bez. Połowa porodzonych dzieci nie dożywała dorosłości, a jedna na kilkanaście kobiet przypłacała poród śmiercią.

Wyobrażamy sobie szlachciurę z sumiastym wąsem, który wydąwszy pękaty brzuch, skrywany pod długim i barwnym kontuszem, władczo dogląda pracy swych poddanych. Takie satyryczne ryciny z epoki mają z rzeczywistością tyle wspólnego, co koń z koniakiem.

Gdybyśmy zapytali szlachtę dawną o to, czy pracuje, większość pań sióstr i panów braci zaczęłaby wodzić oczami po gontach nieswojego dworku, chować za pazuchę zrogowaciałe od kontaktu z ziemią i wodą ręce, drapać się wstydliwie za uchem. Szlachta oczywiście nie nazwie orki pracą, bo to domena chłopów, zwanych formalnie „pracowitymi” albo „robotnymi”. Ona rolnictwem, rzemiosłem czy handlem się „bawi”. Zabawą też nazwie udział w wojnach czy administrowanie wsią. Czasem odsłoni się przed nami prawdziwa natura minionego świata, jak to jest w przypadku pana Antoniego Franciszka Gostkowskiego z Cergowej, który gorzkie słowa składa do testamentu: „Ja ani z ojca, ani z matki i z żon żadnej fortuny nie miałem i nie mam, tylko z jednej krwawej pracy mojej”.

W rzeczywistości wielu szlachcicom nie są obce zajęcia plebejuszy. Zwłaszcza jak się ma jednego poddanego albo wcale. Ówczesna klasa średnia to dominująca w Polsce drobna szlachta jedno-, dwuwioskowa, która pracuje ciężko i uczciwie. Tak właśnie widzą ją obcokrajowcy: „Cała polska szlachta pracuje bez chwili wytchnienia, dlatego nie potrafi, jak się to dzieje w innych krajach, zwłaszcza u arystokratycznych posiadaczy, przespać w błogim spokoju większej części swego życia”. Nie mają czasu i pieniędzy ani na łzawe skargi, ani na rozwlekłe procesy o gruszkę na granicy. Zobaczymy ich w miastach, jak gonią za groszem. Do Krakowa dostarcza dwa wozy żyta na handel pan Jan Zaborski z Ujazdowic, pokonawszy ze swymi pomocnikami 100 km. W tym czasie w jego wsi gospodarstwa dogląda żona.

Jaśniepani Krystyna Twarowska z Twaróg, by wyżyć, musiała od dzieciństwa służyć za pasterkę po dworach w okolicy miasta Nur, a nawet u poddanego we wsi Szepietów Żaki. Dostawała za to wikt i opierunek, a nadwyżkę pracy stanowiła koszula, chustka i gorset. Po ślubie z takim samym ubożuchnym szlachcicem jak ona sama Twarowska pozostaje z dwójką dzieci na utrzymaniu: „Żyjąc w ciężkim sieroctwie moim, czasem na polu wzięłam zboża snop jeden i drugi. […] żyjąc na świecie mizernie, niczego złego [nie zrobiłam]” — tłumaczy się przed sądem. Okazało się jednak, że okradała swoich pracodawców, głównie z odzieży: granatowego kontusza, pasa i żupana kitajkowego.

Większość szlachty polskiej nie czuje znanego z „Trylogii” Sienkiewicza splendoru dworków ani nie korzysta ze szpalerów służby w liberii. Dumę rodową musi schować do kieszeni, żyje na miarę tego, co posiada i co jest w stanie wyprodukować własnymi rękoma. Spotkamy ją w każdym regionie ziem polskich. Nieobcy jest jej przednówkowy głód. Nie liczy na pochówek pod podłogą kościoła parafialnego.

Wyobrażamy sobie ludzi podporządkowanych szlachcie jako pozbawionych wolności i zmuszanych całe życie do bezpłatnej, darmowej pracy, nad którymi śwista bat dziedzica. Przekazujących kolejnym pokoleniom dziedzictwo nędzy i głodu. Nic jednak w Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, poza powietrzem, za darmo nie było.

W „Chłopach” Władysława Reymonta pada celna uwaga, że miłość przychodzi i odchodzi, a ziemia zostaje. Otóż aby kmieć pańszczyźniany miał ziemię, dwór wydziela mu jej tyle, by się z niej utrzymał. To podstawa do świadczenia pracy na folwarku, czyli w największym gospodarstwie we wsi. Ale już stosunek pracy niewynikający z przekazanej kmieciowi w wieczystą dzierżawę ziemi wymagał zatrudnienia za wynagrodzeniem. Tak powstał system pańszczyźniano-najemniczy.

Samo wejście w poddaństwo mogło wynikać z racjonalności. Większość wolała zostać poddanymi, bo nieprzewidywalność koniunktury sprawiała, że trudno było prowadzić swoje gospodarstwo. Poddaństwo oznaczało stałe zamieszkanie, dostęp do dóbr lokalnych czy przywilej korzystania z dworskiego wsparcia. Zarówno w postaci zboża, umorzenia długów, jak i wsparcia prawnego oraz asysty pańskiej w sądzie.

Wieś pańszczyźniana nie może obyć się też bez najemników. Przynajmniej połowa poddanych chłopów zatrudnia własnych pracowników, którym musi dać wynagrodzenie, świadczone w żywności, odzieży, zakwaterowaniu i gotówce. Tych samych, których dwór zatrudniał do pracy w folwarku i do opieki nad zwierzętami. Istniała tu zatem pewna konkurencyjność. Kiedy okolica się wyludniała po przejściu epidemii czy działań wojennych, a o pracownika najemnego było trudno, dwór nadprogramowe prace dla poddanych był zmuszony wynagradzać ekstra, w gotówce. W gospodarce staropolskiej musiało być zatem coś więcej niż niewolnictwo i ucisk, forsowane w nauce i podręcznikach szkolnych w Polsce Ludowej poszukującej zero-jedynkowej historii.

Harmonogram i nakład roboty pańszczyźnianej podlegał negocjacjom między dworem a gromadą chłopską. Każdy chciał mieć wolne w niedzielę, święto albo dni, kiedy w okolicznych miastach organizowano targi. Gdzie indziej nowo przybyli chłopi mówią: „podjęliśmy się pańszczyzny […] na lat trzy”. W zależności od warunków lokalnych poddani chcieli mieć grafik ustalony pod własne prace polowe, do których zresztą pierwej się garnęli, kopcąc namiętnie fajkę, że pól folwarcznych diabeł nie porwie. Do pól własnych wstawali rączo skoro świt, na pole pańskie szli z mentalnością pracowników niektórych państwowych gospodarstw rolnych czasów PRL. Czy pańszczyzna w ogóle była potrzebna? Mówi się, że stanowiła ekwiwalent niedoboru pieniądza kruszcowego, tak jak poddaństwo było mechanizmem regulacji mobilności pracowniczej.

Ale kiedy chłopu się we wsi nie spodoba, to nikt go w niej nie zatrzyma. Chłop ze wsi Biskupice pod Inowrocławiem odmówił dzierżawcy pracy pańszczyźnianej, następnie go pobił i zbiegł, stał się wolnym od pańszczyzny panem własnego losu. Na przednówku ciałami takich pomarłych z głodu i wycieńczenia półpanków były usłane drogi polskie. Człowiek musiał się dobrze zastanowić, czy lepiej panować w piekle, czy być sługą w niebie.

Nosimy w sobie wyobrażenia o chłopach pańszczyźnianych skutych w dyby, sieczonych u pręgierza albo w inny sposób doświadczających nierówności stanowej. Przeciwwagą nierówności urodzenia była jednak masowa przewaga plebejów nad szlachtą. W kupie siła!

Hinduska sentencja „karma wraca” albo nasze nadwiślańskie „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie” to najlepsze podsumowanie relacji międzystanowej przemocy w dawnej Polsce. Bezpieczeństwo szlachcica to wypadkowa jego aktywności politycznej i ekonomicznej, jak również dobrych relacji z poddanymi. Niejeden musiał przygryźć wąsa i cierpliwie znosić publiczne inwektywy i żarty z siebie, próbując z rozzuchwalonymi poddanymi jakoś się ułożyć.

Bicie w dawnej Polsce to forma komunikacji, zarówno ludzi na równym sobie poziomie, jak i w zgodzie z porządkiem feudalnym. Ale — na co zważano — musi to być bicie sprawiedliwe. Z reguły wynika ono z układu hierarchicznego: od najmożniejszego do najnędzniejszego człowieka. Jednak od czasu do czasu ma miejsce przesilenie — to szlachcic zostaje pobity przez plebeja. Takie okoliczności rodzi przede wszystkim relacja dzierżawcy wsi do poddanych otrzymanych „na chwilę”. Kiedy chłopi nie są zadowoleni z aktualnego zwierzchnika, biada mu: traci zęby zdzielony cepem, kiedy stojąc nad pracownikami nazbyt sumiennie wymaga robocizn w polu, jest zrzucany z konia, grozi mu się pistoletem przystawionym do głowy, bije się go pod karczmą do nieprzytomności. W ziemi chełmskiej chłopi przechwalali się w karczmie, że dziedzic im tak powiedział o dzierżawcy osady: „jak wy zechcecie, to będzie u was, a jak nie, to zaraz inszego przyślę”. Takie słowa przypominają gaszenie ogniska benzyną.

Przez całe wieki relacje między szlacheckimi, duchownymi i królewskimi jedno-, dwuwioskowymi mikropaństwami przypominały stosunki międzynarodowe, tyle że w mniejszej skali. Skoro walczą ze sobą Rzeczypospolita, Imperium Osmańskie czy Szwecja, to pomiędzy wsiami również będzie dochodzić do napięć dyplomatycznych. Z tym że zwykle chodzi o stratowanie bydłem upraw albo pobicie nastoletnich parobków z sąsiedztwa. A to wymaga zemsty, bo honor chłopski szlacheckiemu nie ustępuje. Chłopi sami umieją się zorganizować względem zarówno obcych, jak i własnych zwierzchników. Są uzbrojeni i niebezpieczni. Bardzo źle skończyła się dla weterana wojsk pancernych Franciszka Razowskiego próba pacyfikacji poddanych z duchownych osad Szczytniki i Świątniki koło Krakowa. Żołnierza wysłał zawiadujący tymi ziemiami ksiądz kustosz na czele 20 zbrojnych. Chłopi tymczasem, uprzednio bezskutecznie potraktowani przez swego pana w sutannie ekskomuniką, stawili się licznie na placu boju: „Całe poddaństwo przyszło, dwieście chłopów gwałtu zawoławszy, stanęło do boju […] z orężem śmiertelnym na zabój przygotowanym, to jest kosami nasadzonymi [na sztorc], widłami żelaznymi cepami impetem uderzyli […] wołając: Bij, zabij [skurwysynów]”. Bitwa szlachecko-chłopska była krótka jak z bicza trzasnął. Oddział pana Razowskiego został rozbity, a on sam zginął od uderzeń cepa.

„Przejeżdżaliśmy obok dworu pewnego szlachcica. Otoczony był podwójną fosą wypełnioną wodą, a na blankach stały armaty — zwróci uwagę zagraniczny podróżnik. — Mój towarzysz podróży opowiedział mi, że dwór ten często atakowany był przez przeciwników politycznych gospodarza. Właściciel natychmiast ściągał wszystkich swoich chłopów i inwentarz do otoczonego fosą dworu i miał to szczęście, że udawało mu się odeprzeć swoich wrogów”.

Mamy przed oczami bajecznie kolorowe stroje szlachty, murowane pałace magnatów i szare łachy okrywające wychudzonych plebejów. Tymczasem te rzadkie wyjątki poświadczają siermiężną rzeczywistość nadwiślańskiej szlachty.

Na ziemiach polskich standardowy jaśniepan ma zaledwie jedną czy dwie wsie i do kilkudziesięciu poddanych. Tych osiadłych z dziada pradziada zna imiennie, niektórych z nich trzymał do chrztu. Musi liczyć się z groszem i z głosem podległej gromady. Kiedy grosza mu braknie, musi przeprosić się ze swoją dumą rodową i zapożyczyć się u dzianego chłopa, na przykład zawieszając pańszczyznę, wydając w dzierżawę część folwarku albo dać wierzycielowi zwolnienie z poddaństwa (o ile zechce). W roku 1623 Jan Koniecpolski, dziedzic wsi Czernice koło Wielunia, zwolnił w ten sposób jednego ze swych chłopów za pożyczkę: „Pozwolona jest wolność ode mnie na dziesięć lat Maciejowi Liberakowi i potomkom jego w Czernicach, majętności mojej, mieszkającemu, względem sumy siedemdziesięciu sześciu złotych […]. Czynię go wolnym od wszelakich robót, stróży i innych podatków do dworu i do tego jeszcze czynsz, który dawał po złotych pięć”.

Zresztą chłop bogatszy od szlachcica nie był rzadkością. Widzimy jak Wach Zmyślak ze Strzeszkowa pod Gnieznem, dorobiwszy się niezłej fortuny, zaczął głośno wymawiać, że jemu całe to poddaństwo się w ogóle nie widzi i zamyśla przeprowadzkę do innego pana, „sposobił się na niezwyczajne jemu szaty albo suknie z falendyszu przedniego oraz na wóz warowny i w kilka sztuk strzelby, w konie świeże gotowe w drogę, i w kilka połci mięsa wieprzowego”. Tacy jak on dorobkiewicze idą środkiem drogi przez wieś i miasto, wystrojeni w kolorowe żupany, pstrokate kabaty i naszywane regionalnymi wzorkami kapoty. Błyskają okiem ku dzierlatkom, trzymając dłoń na pękatej sakwie z pieniędzmi. Takim zapamiętały stare księgi chłopa Wojciecha Golka spod Miechowa, okradzionego z drogiego „żupana zielonego” przez innego plebeja.

Całe mrowie polskiej szlachty bieduje, żyje na kredycie, a nawet ima się jałmużny, kradzieży albo rozboju, byle tylko zapchać ssący głód w żołądku. Nie posiada nic poza herbem: nie ma swojego dachu nad głową, nie posiada ziem przodków, ma problemy z opisem własnej genealogii. Pozostawała praca rąk własnych, póki jeszcze było zdrowie. Na starość zaś rola służącego w cudzym dworze (jak klucznik z „pana Tadeusza”) albo dziada w przytułku parafialnym. Takowi szlachcice żyją za pan brat z plebejami. Biedne szlachcianki rodzą nieślubne potomstwo, popełniają mezalianse małżeńskie, pieniądze nie śmierdzą, chociażby zalatywały oborą i kiszonką. Pod podłogami świątyń grzebani są najzamożniejsi plebeje, a w tym czy owym przytułku parafialnym podłogę zamiata dziad szlachciura. Jego ciało spocznie gdzieś pod płotem.

Wydawać by się mogło, że wszyscy feudałowie byli sprzymierzeni przeciw drenowanym przez siebie plebejuszom miast i wsi. Duchowna suknia skrywała niejednego sarmatę, który częstokroć różaniec zamieniał na armatę nie przeciwko zarobionym plebejom, ale by chronić ich przed takim samym jaśniepanem jak on sam.

Kiedy śledzimy staropolską codzienność, familiarny obraz z fraszek Jana Kochanowskiego ustępuje nieujarzmionemu światu, w którym rządzą szabla i cep, a przemoc wygrywa z prawem. Dobre relacje i miłowanie bliźniego wiszą na cienkiej nici racjonalności. Niejeden pleban wiejski pochodzący ze szlacheckiej rodziny jeszcze za młodu pobierał pod okiem ojca naukę fechtunku, tak jak pochodzący z chłopstwa wikary dobrze umiał robić cepem. Przemoc fizyczna obca księdzu więc nie była.

Duchowni są nie tylko pasterzami swych parafian, ale i przedsiębiorcami prowadzącymi własne folwarki, muszą odpierać szlacheckie najazdy z sąsiedztwa, stosując również starotestamentowe porzekadło: „oko za oko”. Sami nieraz napadają na czele swych chłopów na leżące w pobliżu osady, z których właścicielami weszli w konflikt, zwykle o dochody.

Przykłady na krewkość duchownych sypią się jak z rękawa. Pleban z małopolskiego Niegardowa najechał ze swymi poddanymi wieś Czechy, należącą do pani Zofii Czeskiej, i pobił kmiecia Stanisława Grabaja, bo ten nie wymłócił mu zboża wyznaczonego jako dziesięcina. Tymczasem Grabaj nie podjął się tego z rozkazu swej dziedziczki. Ta nie podarowała jednak księdzu krzywdy swego chłopa i wstąpiła na drogę sądową. Z kolei w Radziemicach sługa nasłany przez pana Kaspra Glińskiego wpadł do świątyni podczas niedzielnej mszy i wyciągnął na przykościelny cmentarz chłopa Szymona Fudela z Gruszowa, co oburzyło plebana Macieja Olbrychtowica, który sprawę zgłosił w sądzie. A w Gołaszewie pod Płockiem obrywa sam pleban Damian Kępieński. Poszło o prawo do korzystania z lasu. Kiedy nadeszła niedziela odpustowa pani Ługowska wraz z dworakami „z wielkim ferworem do kościoła wpadłszy, różne hałasy czyniąc, zakazując śpiewania i lżąc wszystkich tam będącym słowy nieprzyzwoitemi”. Jeden z jej sług zaatakował chroniącego się w zakrystii duchownego i „dwa razy […] w gębę uderzył i znacznie […] suknię krwią zbroczył, z szablą gonił i bardzo liczne pokrzykiwania czynił”.

Między szlachtę i duchowieństwo wkracza zgodnie z utworem Mikołaja Reja trzeci gracz: plebeje. Kiedy służba kościelna odwoziła z Osieczan do spichlerza plebańskiego plony wybrane z kop zboża leżących na polach, kilkoro miejscowych chłopów zastąpiło im drogę i pobiło, a zboże zabrało do siebie. Przybyłą kolejnego dnia służbę poddani znów pobili i nie wpuścili na swe pola. Księdzu pozostawały siły nadprzyrodzone w postaci ekskomuniki. Ale zza pleców poddanych już wyłaniał się ich patron najbliższy — dziedzic z szablą w ręku. Koło feudalizmu domykało się. Jak mądrze napisał Rej: „Gdy też kto z miary wykroczy, nie źle by mu rzec prawdę i w oczy”.

W tradycyjnej wizji stanowej przeszłości Polski chłopi mieli zabezpieczać żywność, mieszczanie zajmować się handlem, szlachta bronić granic i porządku państwa… A duchowni modlić się za nich wszystkich. Z tą walecznością szlachty różnie bywało.

W bitwie pod wielkopolskim Ujściem na początku potopu szwedzkiego chłopska piechota łanowa przez kilka godzin dawała odpór zaprawionym w wojnie trzydziestoletniej weteranom zza Bałtyku. Dopiero popłoch pośród szlachty z pospolitego ruszenia skończył się kapitulacją. Od feralnej bitwy mija półtora wieku, kiedy pod Racławicami spanikowana kawaleria narodowa (szlachecka) rozpierzcha się przed Moskalami, a niektórzy docierają aż do Krakowa, głosząc klęskę. Na placu boju pozostają znów chłopi, kosynierzy i piechota. Bronią się do końca. I nie chodzi tu jedynie o to, że piechurzy nie mają koni, więc nie mogą szybko uciekać.

Lud nie tylko podziwiał kulturę szlachecką, ubiory i szermowanie łaciną niczym staropolskim językiem angielskim. Uczył się też od swych panów wojaczki. Kiedy pod Kazimierzę Wielką w ziemi krakowskiej nadciągnął szukający noclegu oddział, chłopi już czekali pośród zaśnieżonych pól. Najpierw stanęli względem siebie dowódcy obu grup. Stojący na czele chłopów panowie Krzykawski i Szczawiński dobitnie wyrzekli chorążemu Krakowskiemu, że oddział jego nie znajdzie we wsi niczego dla siebie. Wojsko zresztą skarżyło się potem w sądzie grodzkim, że chłopi „gwałtownie nieprzyjacielskim sposobem […] okrutnie, tyrańsko jednych poranili, drugich porozganiali”. Szlachta potraciła broń i żywność. Dostało się nawet małżonce podchorążego Jana Bryndzy: „żonę jego stłukli, katankę i suknię skarbową z niej zdjąwszy”.

Bo kiedy gra idzie o najwyższą stawkę, o ochronę swych kobiet przed gwałtami, o spichlerze czy skarbonki, plebeje, powołani do zabezpieczania żywności, mogli nucić pod nosem fragment utworu „Scyzoryk” Liroya :

„Zbierzcie się w grupę, nie dajcie się zastraszyć / A to, co wywalczycie zostanie w duszach waszych”.

Szlachty polskiej liberum veto, szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie i złota wolność…

Wszystko pięknie, tyle że złota wolność działa jedynie w granicach dziedzicznej wsi. Poza jej granicami zaczyna się już złota wolność innego sarmaty. Gdyby szlachcic był bezkarny, nie miałbym żadnych materiałów źródłowych do pracy badawczej. Jednak pamiątką po „granicach” złotej wolności są kilometry tomisk akt grodzkich i ziemskich.

Dziedzic regularnie stawia się w sądzie, bo albo jego poddani coś przeskrobali i on jako „ojciec” gromady musi za nich świecić oczami. Albo sam drze koty z uciążliwym sarmatą z sąsiedniej wsi, gnębi jego chłopów, a młyny sądowe mielą powoli jak krowa trawę na łące. Wreszcie herbowy pan przecina przemocą gordyjski supeł procesu sądowego, a potem musi kluczyć po opłotkach, bo wisi na nimi wyrok banity albo ekskomunika. Niejeden udaje się wtedy niczym Andrzej Kmicic, tyle że na Dzikie Pola, a nie do Częstochowy, byle zmyć hańbę krwią pohańców. Bo banitę można tak, ot zabić. A wtedy wesoło już nie jest.

Powiedziałby nam coś o byciu dziedzicem właściciel wsi Kwilin. Ponieważ nie wyegzekwował od swych poddanych odpowiedzialności za unikanie przez 16 lat płacenia dziesięciny dla plebana z pobliskich Miłowic, jego opieszałość skończyła się wymierzeniem nań kary w wysokości tysiąca sześciuset złotych polskich. Z kolei poranienie biskupiego kmiecia spod Pułtuska skończyło się dla niejakiego pana Zielińskiego karą 300 złotych. Ale że nie było go stać na jej opłacenie, sąd grodzki zagroził mu zamknięciem w wieży, „czego Zieliński się bojąc, z domu swojego uciekł i tuła się indziej, opuściwszy wszystko”.

Pomimo wielu przywilejów bezkarność szlachty jest pozorna. Strzeże pana pańskie oko zza miedzy, strzeże pewna swego poddańcza gromada, a także Kościół. Mają w rękach narzędzia prawa niczym sieć pajęczą. Dlatego posłuchajmy jeszcze raz z uwagą słów, jakie Mikołaj Rej wkłada w usta pana, który tak oto rzecze do chłopa: „Powiedasz o swej niewoli, wszak słuchając głowa boli. A co ty nasz więcej myślić? Zrobiwszy dzień, czynsz zapłacić. Nie myślisz o żadnej sprawie, ni o wojnie, ni o prawie. Jako pies na piecu tyjesz, siedząc w karczmie gębę myjesz, bo pan musi strzec twej krzywdy […]. Ale pana nikt nie strzeże”.

Wsi spokojna, wsi wesoła… — „Pieśń świętojańska o sobótce” Jana Kochanowskiego, traktująca o bukolicznym spędzaniu nadmiaru wolnego czasu przez sarmatów na łonie przyrody, jest jedynie mrzonką.

Miasto staropolskie nie jest zjawiskiem rzadkim, ale nie jest ono duże i jego przeznaczeniem jest rola usługowa względem okolicznych wsi, w których mieszka ok. 80 proc. ludności w dawnej Polsce. Tam się zwozi żywność i surowce, przetwarza je i handluje. Do niektórych z miast, mających prawo miecza, czyli ferowania i wykonywania wyroków śmierci, odwozi się ludzi podejrzanych w sprawach o najcięższe przestępstwa, gdzie trafiają w ręce kata jako specjalisty od tortur. W takim Żywcu zwłoki skazańców wiszą na szubienicy miejskiej, aż w końcu odpadną.

Szlachta, podobnie jak chłopi, przenika do miast, ima się handlu, a najzamożniejsi wykupują od zubożałego mieszczaństwa kamienice przyrynkowe i łączą je w efektowne pałace albo wznoszą je gdzieś na przedmieściu, jak to widać w Krakowie. Chcą być bliżej państwowych urzędów, godności i szerokiego świata, przypraw zamorskich, wina węgierskiego i nowinek. Najubożsi szlachcice, co na wsi mają niewiele lub zgoła nic, przeprosiwszy się z rodową dumą, ciągną tam, szukając pracy w handlu i rzemiośle, a nawet na służbie. Sami obywatele miast pozostają w Rzeczypospolitej obywatelami drugiej kategorii.

Czy szlachcic zatem gardzi miastem? Chciałby, ale nie może obyć się bez niego, bo tam czekają pieniądze. Dziedzic Adam Lipski ze wsi Jastrząbka. Przebył całe 100 km, by w Kazimierzu sprzedać 20 misek z masłem za ponad 300 złotych. Niewiele mniej od niego zarobił chłop Grygier Jarczak z Milówki, który dostał 252 złote za 14 kop sera. Za te pieniądze można było wtedy kupić kilka wołów (czyli staropolskie traktory) lub chociażby eleganckie żółte buty.

Szlachcic próbuje pokazać mieszczanom rzecz jasna, co myśli o takowych kombinatorach dorabiających się na handlu efektami cudzej pracy. Mieszczanie brzescy protestowali w sądzie grodzkim przeciw Maksymilianowi Sczycińskiemu, który znieważył burmistrza. Dodali, że często stawali się ofiarami przemocy, pobicia ze strony szlachty, bo nie chcieli sarmatom dawać towaru na kredyt. A jednak w mieście szlachcic już nie może być tak sobą jak na wsi, choćby się tłumaczył że „Polak od pola rzeczon”. W mieście sądy są srogie, kat, więzienie w grodzkiej wieży albo w podziemiu ratuszowym.

Od początku nowożytności polska szlachta ziemiańska przejmuje na swe barki wiele kompetencji państwa. Pan w folwarku może być bardziej absolutystyczny niż polski król, wciąż ograniczany uprzywilejowaną, złotą wolnością szlachty. Król stał się jak środek tortu, na który dajemy szklankę, by poobcinać boki i rozdać gościom. Ale za to w dół na dobra ziemskie przepływają kompetencje państwowe: odpowiedzialność sądowa za poddanych, pobór podatków, reperowanie dróg przebiegających przez wieś. Dwór nie jest w stanie zawiadywać wszystkim, więc część kompetencji sądów cywilnych zostaje przekazana gromadzie chłopskiej. W ten sposób dziedzic odciąża się od bezpośrednich konfliktów z poddanymi. W każdej z tysięcy polskich wsi chłopi mówią, że są jej obywatelami. Podobnie mówią o swym mieście torunianie czy warszawiacy. Tam posiadają nieruchomości, rolny, rzemieślniczy albo handlowy warsztat pracy, płacą podatki i nieufnym wzrokiem patrzą na nowych przybyszy. Tylko szlachta stara się widzieć dalej niż plebeje, szukać obywatelstwa nie tylko w powiecie, ale i być obywatelem całej Rzeczypospolitej.

Dr hab. Mateusz Wyżga (rocznik 1981) historyk, wykładowca Uniwersytetu Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie. Autor książek „Chłopstwo. Historia bez krawata” (2022) i „Polska sarmacka. Historia zwykłych ludzi” (2025)

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version