Dopiero po latach się orientujesz, że byłeś o krok od takiej tragedii, której nie dałoby się już odwrócić opowiadaniem o tym, wywiadem, czymkolwiek. Mógłbym już tylko zakończyć życie — mówi o swojej chorobie alkoholowej aktor Borys Szyc. Rozmowa jest częścią książki Marka Sekielskiego pt. „Polska na odwyku”.
Marek Sekielski: Bardzo się cieszę, że zgodziłeś się ze mną porozmawiać. Z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że jesteś znaną osobą, a problem, z którym obaj się mierzymy, jest bardzo poważny, bardzo trudny i w naszym kraju, myślę, nie do końca jeszcze znany. Mało jest osób tak dobrze funkcjonujących na zewnątrz, z dużymi nazwiskami, które otwarcie mówią, że są uzależnione. Co się stało, że zdecydowałeś się na taki odważny krok?
Borys Szyc: — Wiesz co, dla mnie to było naturalne, że ja muszę o tym powiedzieć. Gdzieś to było chyba takie stanięcie w prawdzie, które jest częścią terapii. Jak wiesz, uzależnienie to jest choroba emocji, ale też przede wszystkim nieustanne kłamstwo. Żyjesz w nieustannym kłamstwie, oszukujesz siebie, oszukujesz wszystkich dookoła. Najbardziej siebie, bo wydaje ci się, że inni nie widzą tego, co już dawno jest oczywiste. I alkoholik wymyśla sobie setki kłamstw, żeby najpierw się usprawiedliwić, a później zracjonalizować sobie to wszystko, co zrobił. I u mnie to racjonalizowanie trwało wiele lat. Wymyślałem sobie kolejne prawdy, żeby się usprawiedliwić i przekonać siebie, że tak naprawdę nie mam problemu. A kiedy zrobiłem te dwa najważniejsze kroki, czyli postanowiłem, że nie będę pił i że chcę się leczyć, to było dla mnie naturalne, że muszę o tym powiedzieć. Oczywiście byłem na świeczniku, pijąc, i myślę nawet, że przez wiele lat robiłem z tego jakiś swój oręż – że jestem takim buntownikiem i że takie życie mi się podoba. I nie powiem, że mi się nie podobało. Wiesz, jak byłem młodym chłopakiem i oglądałem jakieś filmy albo czytałem o różnych artystach, pragnąłem żyć w dwudziestoleciu międzywojennym w Krakowie albo w Paryżu, być tym poetą przeklętym i wyklętym. Ja do takiego życia aspirowałem. To oczywiście było kolejne kłamstwo, którym się obudowałem. A kiedy podjąłem decyzję o leczeniu, pomyślałem, że będzie mi po prostu dużo łatwiej, jak o tym głośno powiem, i te dziesiątki, setki ludzi, z którymi się bawiłem, piłem i tak dalej, w końcu dadzą mi spokój.
Odciąłeś się od środowiska, które mogło cię ciągnąć do picia.
— Które przez wiele lat ciągnęło mnie do picia, które ja sam też ciągnąłem do picia i przyciągałem do siebie. Ludzie często nie wiedzą, że alkoholik musi się mierzyć z tysiącami pytań kolegów: Ale jak to? Ze mną się nie napijesz? To już więcej nie usiądziemy? Ja bardzo często słyszę: To już tak do końca życia? Albo: Nadal nie pijesz? A do kiedy nie pijesz? Dla wielu ludzi to jest niepojęte, że można podjąć taką decyzję.
Im się wydaje, że nie da się żyć bez alkoholu, nie?
— Oczywiście. Mnie też się tak wydawało. Tobie pewnie też.
Ja się bałem. Nie wiedziałem, co będę robił w życiu, jak nie będę mógł pić. Bo ja sobie na początku mówiłem, że nie będę mógł. Nie, że chcę.
— Jak żyć bez alkoholu? Jak rozmawiać z ludźmi, jak być na imprezie, jak się w ogóle socjalizować.
Zwłaszcza w Polsce, gdzie kultura picia ma się tak dobrze.
— Śmiesznie nazwać to kulturą. Raczej powiedziałbym, że u nas istnieje brak kultury picia. Zresztą nie tylko u nas, to jest może taki wschodni rys naszej natury.
Ciekawe jest to, co powiedziałeś, że to było dla ciebie naturalne, żeby od razu powiedzieć o tym, że jesteś uzależniony i idziesz się leczyć.
— To był też jakiś rodzaj samoobrony.
To jest wyjątkowo trudne. Zdecydowana większość osób, które znam i które już przeszły terapię albo są w trakcie terapii, wstydzi się o tym powiedzieć. Bo cały czas u nas funkcjonuje takie skojarzenie, że alkoholik to jest żul, który prosi o dwa złote na piwo przed sklepem albo leży pijany na ławce. A to nie jest tak, to jakieś końcowe stadium.
— Nawet alkoholikom tak się alkoholicy kojarzą, wiesz? Dlatego często sobie tłumaczymy, że ja jeszcze nie mam problemu, bo nie leżę na ulicy. Chociaż mnie się zdarzało leżeć na ulicy. Albo wiesz, że nie straciłem domu. Chociaż według mnie byłem blisko. W ogóle byłem blisko śmierci parę razy. Mam niezłego farta, że miałem wytrzymały organizm. I to wszystko przeżyłem.
Co takiego najcięższego się stało?
— Wiesz, to są lata picia, nie było takiej jednej rzeczy.
Ale mówi się, wiem to też po sobie, że żeby zacząć się leczyć, trzeba spaść na samo dno. I każdy ma to dno w innym miejscu.
— I ja to dno przesuwałem. Jak już myślałem, że upadłem na dno, to się okazywało, że jest coś jeszcze niżej. Także parę takich uderzeń miałem. Ja też długo podchodziłem do leczenia, bo ostatecznie pięć lat już nie piję, a cztery lata temu rozpocząłem terapię w Akmedzie, czyli u słynnego doktora Woronowicza, który nie chrzani się z alkoholikami. Ja u niego byłem pierwszy raz tuż po narodzinach Soni. Ale wtedy przyszedłem na takiej zasadzie „Niech pan sprawdzi, czy to, co mówią, to jest prawda. Czy ja faktycznie mam jakiś problem”. Przyszedłem tam taki dumny, miałem dwadzieścia parę lat, byłem w rozkwicie kariery. Ja wtedy nawet sobie nie wyobrażałem, żeby inaczej żyć. Czułem, że moje życie dopiero się zaczyna, ten cały niesamowity świat, ze wszystkimi jego atrakcjami, stoi przede mną otworem. I absolutnie nie mieściło mi się w głowie, że to wszystko miałoby się odbywać bez alkoholu, bez szampana, bez wina – bo to też jest dosyć charakterystyczne dla alkoholików, że wymyślają sobie coraz to nowe trunki. I tłumaczą sobie, że on to tylko winko. Zdrabnianie też jest typowe, nie wiem, czy to zauważyłeś?
Tak, tak. Napijemy się wódeczki.
— Nie że wóda, nie że na piwsko idziemy… No więc pierwszy raz byłem u Woronowicza te naście lat temu i on od razu wychwycił, że jeszcze nie jestem gotowy. Mówi: „Pan jest chory? Panu się wydaje, że pan jest chory?”. „Właśnie, chyba nie jestem”… „To po co pan do mnie przychodzi? Pan idzie się nachleje. Pan najwyżej zdechnie na ulicy”. Pomyślałem, że to jakiś cham, jak on się może w ogóle tak odzywać? Wiesz, do wielkiej gwiazdy, jak on śmie tak się odezwać?
Pana Borysa urażona duma, tak?
— I to jest kolejna rzecz charakterystyczna w alkoholizmie, to znaczy poczucie wyższości – ale i po czucie niższości w tym samym momencie. Z jednej strony czujesz się lepszy od innych, bo ty na pewno nie jesteś jeszcze chory, a później, kiedy przychodzisz taki zmarnowany, czujesz się najgorszy na świecie. W tej chorobie nieustannie żyjesz z poczuciem winy. To jest właściwie najgorsze. W ogóle poczucie winy jest chyba jedną z najbardziej autodestrukcyjnych sił. A ono w tej chorobie jest permanentne. Więc permanentnie czułem, że niszczę sam siebie i to się zapętla. Dlatego ja tych den miałem kilka. Już w liceum tak się uchlałem, że zasnąłem pod stołem na imprezie. Wszyscy się bawili, a ja już byłem nieprzytomny. Albo przespałem kilka sylwestrów. Byłem z kobietą na przykład, a obudziłem się o trzeciej, nieprzytomny, okazało się, że ona siedzi sama, wszyscy się bawią, a Borysek niestety jakby nie zauważył dwunastej. Później zaniedbujesz pracę, zaniedbujesz bliskich, zaczynasz robić rzeczy, które kompletnie nie mieszczą się ani w jakichś granicach moralnych, ani w zdroworozsądkowych. Zostałem zatrzymany, jak po pijaku prowadziłem auto. Zabrali mi prawo jazdy. Wiesz, to już powinno być takie otrząśnięcie. W ogóle fart, że nikomu nic nie zrobiłem. To jest jakieś szczęście w nieszczęściu. Ale nadal mnie to nie otrzeźwiło. Pomyślałem: A, no to w takim razie nie powinienem jeździć. Kupiłem auto, wynająłem kierowcę, zrobiłem sobie z tyłu barek i jeździłem z kierowcą.
To się nazywa stworzyć sobie komfort picia.
— Tak. Kolejny raz stworzyłem sobie komfort picia. A później był etap już taki chorobowy, czyli budzisz się i musisz zacząć dzień od alkoholu. To jest to, co różni normalne picie od picia chorego – obsesja. Nie możesz już o niczym innym myśleć.
Miałeś coś takiego? Kładziesz się spać, mocno znieczulony, rano się budzisz, czujesz się jak ostatnia szmata… Pierwsza myśl: dzisiaj już nie mogę, muszę przestać.
— Oczywiście. Po czym wstajesz i od razu bierzesz łyk.
I nagle co się dzieje?
— Wiesz, jak jesteś w tak zwanym cugu, to jest jakby samonakręcająca się spirala. Dlatego zawsze mówię, że zanim pójdziesz na terapię, najpierw musisz wytrzeźwieć i się odtruć. Bo jak ktoś jest w ciągu alkoholowym, trudno do niego dotrzeć. Oczywiście jemu się wydaje, że on wszystko kontroluje, ale tak naprawdę nie może myśleć o niczym innym, tylko o alkoholu – czy już się napił, czy się napije, czy ktoś widzi, że on się napił, czy ktoś zobaczy, jak wypije jeszcze więcej. Wszystko się kręci wokół tego i to jest bardzo trudne do zatrzymania. Człowiek musi znaleźć w sobie naprawdę gigantyczną siłę albo pójść na odtrucie, albo zatrzymać się jakimś nadludzkim wysiłkiem woli. Ale sam wiesz, jak to jest z tą silną wolą…
Słaba silna wola, tak się mówi.
— No więc naprawdę trzeba chyba coś ważnego stracić, przeżyć… Moją główną myślą była chęć odzyskania szacunku do siebie. I taki strach, żeby moje dziecko już nigdy nie zobaczyło pijanego ojca. Oczywiście to, że ja nie byłem wtedy z moją partnerką i Sonia wychowywała się osobno, też ułatwiało mi picie. To znaczy jak miałem się z Sonią spotkać, doprowadzałem się do porządku. Ale czasami się nie doprowadzałem. Czasami byłem tak wczorajszy, że nie spędzałem czasu z nią, tylko myślałem o tym, kiedy wreszcie będzie można się napić, albo… piłem przy dziecku. To było dla mnie najgorsze upodlenie. Wiesz, woziłem ją autem na kacu. Dopiero po latach się orientujesz, że byłeś o krok od takiej tragedii, której nie dałoby się już odwrócić opowiadaniem o tym, wywiadem, czymkolwiek. Mógłbym już tylko zakończyć życie.
Fragment książki „Polska na odwyku” Marka Sekielskiego wydanej przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Foto: Prószyński i S-ka