Kiedy świeżo po studiach zaczęłam swoją pierwszą pracę w lokalnej telewizji, wydawało mi się, że podział na płeć właściwie nie ma tam większego znaczenia. I wtedy pierwszy raz usłyszałam, że nie wyglądam „wystarczająco poważnie”, by realizować temat polityczny.

– Pani posłanko, ma pani chwilę? – Posłanka opozycji zatrzymuje się na korytarzu sejmowym obok mnie i operatora kamery. Wyciągam w jej stronę mikrofon. – Mogłaby pani skomentować dzisiejsze słowa Prezesa NBP?

Zapada cisza. Posłanka zerka w telefon. – Ja nie wiem, czy jestem tu odpowiednią osobą. Może któryś z kolegów będzie wiedział lepiej…

– Pani Posłanko – przerywam jej – Czy wie pani, że jeszcze nigdy, ale to NIGDY żaden z posłów mi tak nie odpowiedział? Naprawdę.

Mogłam tak zwrócić się do posłanki, z którą rozmawiam dość często. Mogłam, bo wiedziałam, że nie poczuje się urażona. Byłam przekonana, że wątpliwości, które miała, nie wynikają z jej wyimaginowanych braków w wiedzy, lotności w formułowaniu myśli, nawet nie z tego, że słowa prezesa NBP dziś trudno w jakikolwiek sposób skomentować. O co w takim razie chodziło? O tym za chwilę, bo to nie jest taka prosta sprawa. Pozostańmy przy tym, jak z panią posłanką wybrnęłyśmy z tej sytuacji.

Zacznijmy od tego, że po moich słowach wybuchła szczerym śmiechem. Na szczęście okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła. Nie obraziła się.

– Chyba ma Pani rację. No dobrze, to może ja się przygotuję, poczytam i wtedy…

– O nie, nie, pani posłanko. Przecież wiem, że pani nie musi.

Gwoli wyjaśnienia – naprawdę uważałam, że ona nie potrzebowała żadnego przygotowania. Doskonale wiedziała, o co chodzi, znała tło sprawy, członków Rady Polityki Pieniężnej, ba – całą historię obecnego prezesa oraz podłoże kryzysu finansowego. Dodam, że ani jeden z zapytanych przeze mnie tego dnia posłów mężczyzn nie wyrażał żadnych wątpliwości w zakresie swoich kompetencji do udzielenia wypowiedzi na ten (i też na każdy inny) temat. Mało tego – każdy z nich był święcie przekonany, że jest najwłaściwszą osobą do zabrania głosu. Przepełniała ich pewność, że na zadane pytanie wiedzą absolutnie wszystko. A to, rzecz jasna, oznaczało, że nie wymaga żadnego dodatkowego przygotowania. Warto podkreślić, że pani posłanka w najmniejszy sposób nie odstawała ani wiedzą, ani inteligencją od swoich kolegów. W moim przekonaniu miała nawet nad nimi merytoryczną przewagę. Ale z jakiegoś powodu, to u niej pojawiły się wątpliwości.

– No dobrze. Może spróbujemy. Najwyżej powtórzymy.

Nie powtórzyłyśmy. Nie musiałyśmy. Wyszło bezbłędnie i chwilę później „poszło” to na antenie. Bywasz czasami taką panią posłanką? Bo ja tak. Bywam taką kobietą. Mimo że mam tytuł doktorki jednej z bardziej prestiżowych uczelni w kraju. Mimo że przeprowadziłam setki rozmów z najważniejszymi i najciekawszymi osobami w Polsce. Mimo że mam fascynującą pracę, do której dążyłam całe swoje życie. Wciąż mam wątpliwości. Nazywam je auto wątpliwościami. Czy przypadkiem ktoś tutaj czegoś nie pokręcił?

Hej, na pewno mogę tu być? Nikt mnie stąd nie wyprosi? A co, jeśli oni się zorientują, że JESTEM OSZUSTKĄ? I że byłam nią od samego początku? Nawet, teraz kiedy piszę te słowa, w mojej głowie mnożą się ogromne znaki zapytania. Bo jak to. Ja? Piszę? Książkę? Kogoś obchodzi co Małgorzata Mielcarek ma do powiedzenia? Kim ona jest? Lepiej – kim jej się wydaje, że ona jest?

To jasne, że cierpię na syndrom oszustki. Nie chcę Cię szczególnie martwić, ale jeśli jesteś kobietą, to Ty prawdopodobnie też. Nie jest to koniec świata. To w ogóle nie jest koniec. Teraz kiedy już zdajemy sobie z tego sprawę, to może być początek fascynującej drogi po swojej ścieżce rozumowania. Naszej ścieżce.

Bo wiesz co? Jest nas zdecydowanie więcej. Te mnożące się w naszych głowach pytania i wątpliwości nie są naszym wymysłem czy wytworem wyobraźni. Ktoś je w nas zasiał, przez lata podlewał i teraz my musimy się z nimi zmierzyć. I spokojnie, zrobimy to razem. Powoli, krok po kroku.

No dobrze, ale co za różnica, czy jestem kobietą, czy mężczyzną?

Chciałabym dostawać złotówkę za każdym razem, kiedy słyszę to pytanie od swoich kolegów, przyjaciół czy męskich członków rodziny (jakoś kobiety rzadziej wpadają na ten trop). – No weź, Gośka, po co to rozdzielać? Ja przecież też czasami mógłbym powiedzieć, że mam syndrom oszusta. Też wątpię w swoje możliwości. Zresztą my, faceci, dzisiaj również nie mamy łatwo.

Jasne, Panowie. Jest w tym trochę racji. Nie mówię, że wasza ścieżka zawsze pachnie fiołkami i płynem po goleniu. Kto wie, być może odnajdziecie tutaj też siebie. Być może i Wam ta książka i te historie pomogą. Śmiem jednak twierdzić, że my – babki – na co dzień mierzymy się z zupełnie innymi wyzwaniami. Poczynając od tego, w jaki sposób postrzega się nasze ciała. Przyznaj kolego, kiedy jakaś kobieta sprawiła, że czułeś się niekomfortowo, gdy po prostu szedłeś ulicą, wykonywałeś swoją pracę, stałeś w sklepie w kolejce? Nam zdarza się to regularnie ze strony mężczyzn. Kończąc na tym, jak my same postrzegamy swoje możliwości. Bo widzimy je zupełnie inaczej niż wy.

Kiedy świeżo po studiach zaczęłam swoją pierwszą pracę w lokalnej telewizji, wydawało mi się, że podział na płeć właściwie nie ma tam większego znaczenia. W redakcji były i kobiety, i mężczyźni. Każdy miał do wykonania swoje zadania. Tyle w teorii. Pierwszy raz, gdy usłyszałam, że nie wyglądam „wystarczająco poważnie”, by realizować temat polityczny, puściłam to mimo uszu. Uznałam, że przecież rzeczywiście jestem młoda, nie wiem jeszcze wystarczająco dużo, więc lepiej, żebym zajęła się tematami społecznymi czy tak zwanymi tematami „lekkimi”. Przecież i tak miałam szczęście, że w ogóle dostałam się do tej redakcji. Wszak byłam jeszcze malutką, nic niewiedzącą kobietką! Naprawdę tak myślałam. Minęło jednak trochę czasu i zaczęłam zauważać, że koledzy w moim wieku (i młodsi) zajmują się tematami, które wydawały mi się atrakcyjne, ale wciąż – z jakiegoś powodu – nie były mi przypisywane. Zaświeciła mi się wtedy czerwona lampka, a wraz z nią myśl, że coś tu jest nie tak. I to nie tylko dlatego, że inni (okej, mój szef) mogli postrzegać ich jako lepiej przygotowanych czy bardziej kompetentnych. Najbardziej wtedy uderzyło mnie to, że oni sami nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Ba, nawet ja nie miałam! Byli przebojowi, przystojni, pewni siebie. Kto by podważał fakt, że nadają się do pracy w telewizji?

Wtedy w ręce wpadła mi pewna niepozorna książka, która mocno przemeblowała przekonania w mojej głowie. I nie była to żadna feministyczna biblia, ale poradnikowa książka biznesowa, Lean in, włącz się do gry Sheryl Sandberg, wówczas jeszcze CEO Facebooka. Ja sama z biznesem nie miałam nic wspólnego. Nieszczególnie interesowały mnie kwestie dotyczące przywództwa czy zarabiania pieniędzy. Chodziło o przestawienie pewnego magicznego pstryczka w głowie. Właściwie o wykształcenie umiejętności zadawania w odpowiednich sytuacjach pewnego jednego, kluczowego dla mnie pytania: Co na moim miejscu zrobiłby Paweł, Darek czy Michał, czyli – MĘŻCZYZNA.

Czy gdybym była mężczyzną, miałabym wątpliwości, czy jestem odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu? Czy pozwoliłabym sobie tak po prostu zabrać ten temat, sądząc, że nie jestem wystarczająco mądra? Czy potulnie schyliłabym głowę i powiedziała „dobrze, wiem, że nie jestem gotowa”? Czy gdybym była mężczyzną, czekałabym na to, aż nadarzy się okazja, czy wręcz przeciwnie – upomniałabym się, by zrobić to, czego chcę od dawna?

Pewnego dnia, po kolegium redakcyjnym, poszłam do mojego szefa i powiedziałam, że chcę zacząć robić tematy dnia. Przedstawiłam mu listę potencjalnych problemów do poruszenia. Zaznaczyłam, że czas najwyższy, żebym spróbowała. Ku mojemu zaskoczeniu nie oponował. – Skoro tak, to zobaczymy – odpowiedział. Zobaczyliśmy. Okazałam się w tym bardzo dobra. Krótko potem zajmowałam się już głównie polityką. Z czasem zaczęłam też robić więcej tematów dotyczących kobiet, równości płci i feminizmu. Niedługo później, z całkiem pokaźnym portfolio, przeszłam do największej stacji informacyjnej w kraju.

Co na moim miejscu zrobiłby mężczyzna? To pytanie zadaję sobie często do dziś, nawet przy mało istotnych decyzjach. Ono zwykle ratuje mnie w sytuacji, kiedy zaczynają się rodzić wątpliwości we własne kompetencje i umiejętności. Pojawia się też przy innych kobietach, kiedy zaczynam zauważać ich niepewność we własne siły. Nie tylko przy wspomnianej pani posłance.

Bo tak, jestem przekonana, że w moim byciu oszustką, bycie kobietą ma ogromne znaczenie. Kluczowe. Być może wpływ na to ma fakt, że wciąż w przestrzeni publicznej widzimy zdecydowanie mniej kobiet – i na kierowniczych stanowiskach, i w debacie publicznej. Polska zresztą i tak wypada całkiem nieźle na tle reszty Europy. W naszym kraju kobiety zajmują niespełna połowę stanowisk menedżerskich (jesteśmy na trzecim miejscu za Łotwą i Estonią). Wydawałoby się, że całkiem nieźle, prawda? Ale nie ma co zadzierać nosa i otwierać szampana. Wciąż w gremiach na najwyższych szczeblach zarządzania (w zarządach i radach nadzorczych) odsetek kobiet w żadnym z krajów nie osiąga nawet 30 procent. Jak mamy w tej sytuacji wierzyć, że jest dla nas miejsce przy stole? I pytanie za sto punktów: czy aby to zmienić, wystarczy, że przestaniemy uważać się za niekompetentne i niewarte uwagi? Absolutnie nie. To bardzo niebezpieczne, by tak sądzić. Bo to nie w nas tkwi źródło problemu.

Uwaga! Napiszę teraz bardzo niepopularne i uważane w wielu kręgach za okropne i problematyczne słowo: patriarchat. Tak, drogie Panie (i Panowie też!). Cały system zbudowany wokół mężczyzn i ich potrzeb po prostu nie może działać na naszą, kobiecą, ale i ogólnie – ludzką korzyść. I warto zdać sobie z tego sprawę, zamiast się o to dodatkowo obwiniać. Otwarcie nazywam się feministką, bo chcę pełnej równości szans, płac czy dostępu do debaty publicznej. Jako dziennikarka usilnie staram się o to, by w moich materiałach i relacjach wypowiadały się kobiety. Nie bez powodu używam tu słowa „usilnie” – nie jest to bowiem takie proste. W polskich programach informacyjnych udział kobiet wciąż szacowany jest na 28 procent. Bardzo mnie to od dawna drażni. Na tyle mocno, że stwierdziłam – nie ma co czekać na zmianę od góry. Będę robić tyle, ile sama obecnie mogę. Stworzyłam zatem cykl rozmów „Kobiecy Punkt Widzenia”, do którego postanowiłam zapraszać wyłącznie kobiety. To one i tylko one mają tam przestrzeń do wypowiedzi. Żeby było jasne – to nie było proste. Nie tylko dlatego, że nie wszyscy rozumieli ten zamysł i moją determinację. Największą przeszkodą, którą do dziś trudno mi zaakceptować, jest ta, która istnieje w nas samych. Ta wewnętrzna przeciwniczka, która z uporem maniaka podpowiada często moim rozmówczyniom, że nie jesteśmy wystarczająco kompetentne, oczytane, mądre czy błyskotliwe. Nie było bowiem łatwo przekonać niektóre z nich do wywiadu. A co tydzień, przez ostatni rok, gościłam u siebie inną kobietę. Ich wątpliwości nie różniły się szczególnie od tych wyrażanych przez przywołaną wcześniej posłankę opozycji: „ale ja nie wiem na ten temat wystarczająco dużo”, „ale kolega lepiej potrafi się wypowiedzieć”, „ale ja nie mam tu odpowiedniego doświadczenia”. Te zdania słyszę od kobiet REGULARNIE.

Nie jest to wyłącznie moje doświadczenie. To casus, z którym w wielu redakcjach, zajmujących się różną tematyką, spotykamy się na co dzień. A co tu dużo mówić – w mediach lubimy być wygodni. Lubimy mieć odpowiedź na już. Nie czekamy, nie dzwonimy drugi raz. Zwyczajnie nie ma na to czasu. Media przyzwyczajają się do sprawdzonych rozwiązań. Jeśli ktoś pojawił się na antenie i było okej, będzie tam ponownie. Nie ma tu wielkiej filozofii. Jeśli ktoś odmawia raz, drugi, to po sprawie. Choć oczywiście to jedynie część odpowiedzi na pytanie, dlaczego w mediach pojawia się tak mało kobiet. Ani trochę tym nas nie tłumaczę.

Warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że same niekiedy stajemy się swoimi największymi przeciwniczkami.

Można też zadać tu inne pytanie: co wynika z czego? Czy nasze, wspomniane wcześniej autowątpliwości wynikają z tego, jakie miejsce i role przypisuje się kobietom. Czy to właśnie te autowątpliwości nie pozwalają nam z tych ról wyjść? A może to błędne koło?

Ta książka nie jest typowym poradnikiem. Nie powiem Ci, jak żyć, żeby żyć dobrze. Wiesz, co Ci powiem? Że nie jesteś sama. Że jest nas więcej. Czujemy, że nie zasługujemy na uznanie jako matki, córki, szefowe, pracownice, właścicielki biznesów, studentki, żony, naukowczynie czy… autorki książek. Niezależnie od stanu konta, pozycji w życiu, stanu cywilnego czy orientacji seksualnej. Każdą z nas dopadają wątpliwości. Każdą z nas co jakiś czas nachodzi jedno pytanie – czy oni widzą to, że udaję, oszukuję, nie zasługuję na to, gdzie jestem? Znajdę jednak jeszcze lepsze:

Odpowiedzi na to pytanie szukam u Marii Rotkiel, ekspertki – psycholożki, terapeutki poznawczo-behawioralnej, autorki poradników, wykładowczyni, która sama przyznaje, że… syndrom oszustki także jej samej nie jest obcy:

Z mojego doświadczenia wynika, że trudno spotkać kobietę, która na jakimś etapie rozwoju zawodowego by się tak nie poczuła. Uważam, że to dotyczy praktycznie każdej kobiety. Jesteśmy uczone czegoś, co jest potocznie nazywane skromnością. Kiedy patrzę na trening społeczny, czyli na wychowanie dziewczynek, to widzę, jak jest to fatalne w konsekwencjach. Skoro jesteśmy szkolone, by się nie chwalić, nie wywyższać, nie podkreślać że jesteśmy w czymś dobre, to bardzo łatwo przyswajamy sobie postawę, że wcale nie jestem taka dobra. Ale każda z nas taka chce być, rozwijać się. W efekcie myślimy, że oszukujemy innych, udajemy, że jesteśmy w czymś dobre. To jest taki efekt połowicznego sukcesu. Jesteśmy w połowie drogi. Każda chce pokazać: jestem w czymś dobra, chcę coś robić, chcę w to wierzyć, ale robiąc to, mam bardzo dużo ambiwalencji w sobie. Tak naprawdę zastanawiam się, czy nie oszukuję innych.

Na szczęście, jeśli jesteśmy uparte, zdeterminowane i pracujemy nad sobą, to moje doświadczenie jest tu bardzo pozytywne – kobiety mniej więcej po czterdziestce pozbywają się takiego sposobu myślenia. Uwalniamy się, bo już tyle przeszłyśmy, już na tyle się z tym światem naboksowałyśmy, że czujemy, że nie ma większego sensu tak o sobie myśleć.

‒ Zanim się jednak uwolnimy, to jakie ślady zdąży to w nas zostawić?

‒ Bardzo dużo to nas kosztuje. W czystej postaci tego syndromu, sposobu myślenia teoretycznie nie widać. Po kobiecie, która ma w sobie taki konflikt, tego nie da się z zewnątrz rozpoznać. Tym bardziej, że syndrom ma bardzo wiele tych kobiet, które są sprawcze, samodzielne, niezależne, bardzo kompetentne i profesjonalne. One wiele w siebie inwestują. Początek tego syndromu wygląda tak, że kobieta, chcąc podjąć pewne działania, wybierając ścieżkę rozwoju czy kariery, bardzo dużo w siebie inwestuje. Dlatego często mamy dużo lepsze wykształcenie od mężczyzn. Widzę to też w swoim zawodzie. Moje koleżanki po fachu to kobiety, które mogłyby wytapetować ściany swoimi dyplomami. Wiele inwestujemy zatem w swoje wykształcenie i kompetencje, mamy potrzebę dobrego przygotowania się do tego, co mamy robić. Mamy tyle dyplomów, doświadczenia i kwalifikacji, że syndromu nie da się na pierwszy rzut oka dostrzec. Płacimy tu jednak cenę wewnętrzną. Ten konflikt jest związany z bardzo wysokim poziomem napięcia i stresu. Boimy się, że zostaniemy przyłapane na tym, że wcale nie jesteśmy takie dobre, działamy w niepokoju, przy ogromnym wysiłku wewnętrznym. Jest to okupione dużym wydatkiem energii psychofizycznej. Tę cenę płacimy samopoczuciem – jesteśmy wykończone i w efekcie niekiedy płacimy też zdrowiem.

‒ Mówimy o tym, że to kobiet syndrom dotyczy częściej, ale nie omija też mężczyzn. Jakie jednak Pani by tu dostrzegała różnice?

‒ Dużo rzadziej spotykam mężczyzn, którzy powątpiewają w swoje kompetencje. Częściej spotykam mężczyzn przekonanych o swojej niezwykłości, choć oczywiście tu też są wyjątki. Kobiety za to są bardziej uważne na swoje słabe obszary. To można by było uznać jako zaletę. Kobiety mogłyby bowiem po prostu dobrze identyfikować te sfery, które wymagają jakiejś inwestycji. Tylko w tym przypadku chodzi o dużo więcej. Ja sobie te słabości wynajduję, na ich podstawie buduję swoją samoocenę i zaczynam mieć taki niepokój, że tak naprawdę moje kompetencje i kariera są zbudowane na czymś, co jest nieprawdziwe i nie do końca wiarygodne. W tym syndromie często są kobiety, które idą bardzo daleko w taki tok rozumowania. One naprawdę w pewnym momencie uważają, że mało potrafią. To też może wynikać z tego, że z natury są bardziej refleksyjne i wnikliwe. W pewnym momencie rozwoju zawodowego konfrontujemy się z tym, że jest jeszcze bardzo wiele do nauczenia się, że znamy tylko część zagadnień. Gdybyśmy mogły, poświęciłybyśmy cały czas rozwojowi i nauce, ale nie chodzi o to, ile nie wiemy, tylko ile już wiemy. A kobieta ma tendencje do koncentrowania się na tym, czego jeszcze nie potrafi, czego jeszcze nie wie. Oczywiście jest to imperatywem do rozwoju, natomiast jest też trucizną, która zatruwa naszą samoocenę, samorozwój i naszą pewność siebie. ‒

Kluczem jest to, by zdać sobie z tego sprawę?

‒ Myślę, że między 40. a 50. rokiem życia przechodzimy pewnego rodzaju rewolucję. Zdajemy sobie z tego sprawę, idąc dwiema drogami. Pierwsza jest wtedy, gdy od życia dostajemy już tak bardzo w kość, że w pewnym momencie mówimy: „basta, dosyć tego, jestem naprawdę dobra w tym, co robię i mam dość ciągłego porównywania się, martwienia, stresowania, denerwowania”. Zaczynamy oceniać się przez pryzmat samych siebie: „uważam, że jestem dobra w tym, co robię i nie muszę wiedzieć wszystkiego, by się tak czuć”. Ewentualne uwagi czy krytykę zaczynamy wtedy oceniać bardzo racjonalnie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że dużo wiemy i dużo osiągnęłyśmy, nie ma zatem sensu zadręczanie się tym, że czegoś nie wiemy.

Druga droga to praca nad sobą, czyli samorozwój. Jest przyjemniejsza, łatwiejsza, ale trochę dłuższa. Czytamy, rozwijamy się, pomocna jest tu psychologia i dostępna literatura. To pozwala nam budować swoją samoocenę przez pryzmat realnego postrzegania rzeczywistości. Taka droga samorozwoju bardzo pomaga. Dzięki temu mogą to przezwyciężyć młodsze kobiety, które nie muszą mieć czterdziestu paru lat, a za sobą kilkunastu lat pracy zawodowej. Dzięki pracy nad sobą, autorefleksji, uważności na siebie zbudowały pewność siebie pozwalającą im czuć się spokojniej i pewniej w obszarze swoich kwalifikacji zawodowych. Ale też dotyczy to rozumienia siebie jako matki czy partnerki. Że może nie jestem tak dobra, jak bym chciała, żeby inni mnie postrzegali, ale przecież to, jak inni mnie postrzegają jest wypadkową wielu czynników. Tak naprawdę chodzi o to, jak sami się ze sobą czujemy. Ale mało jest takich szczęściar, które stosunkowo szybko to odkrywają.

‒ Dlatego warto zauważyć, że nie jesteśmy w tym same.

‒ Pomaga w ogóle solidarność i poczucie wsparcia kobiecego. W tym niestety nie jesteśmy najlepsze. Pomaga orientowanie się, że nasze bolączki i konflikty wewnętrzne, dylematy nie są obce innym kobietom. Że jest to droga wielu z nas. Pomagają świadectwa tych, które już tę drogę przeszły. Mówią nie tylko, że to jest bez sensu, ale inaczej – „Rozumiem, że tak masz. Ja też tak miałam, rozumiem, z czego to się bierze i to nie jest twój wybór. Natomiast mogę ci podpowiedzieć różne pomocne zachowania i postawy względem siebie samej, które pomogą ci się z tego wydostać, uwolnić się od tego myślenia”.

Zatrzymajmy się chwilę przy tej solidarności. Chciałabym bowiem (i wierzę, że Ty też), żebyśmy były w tym coraz lepsze – we wzajemnym, kobiecym wsparciu.

O syndromie oszustki, o momentach zwątpienia w siebie same, o chwilach, kiedy wydaje nam się, że świat dookoła może być przytłaczający, a przeszkody rzucane nam pod nogi sprawiają, że same wydajemy się niewystarczające – o tym wszystkim rozmawiam z kobietami, które mniej lub bardziej odczuły to na własnej skórze. Niektóre mówią, że oszustkami czują się całe życie. Inne – że nigdy tego nie poznały (taka perspektywa też jest niezwykle cenna!). Wszystkie mają jednak jedną wspólną cechę – zdają sobie sprawę z tego, że zmiana jest potrzebna. I na zewnątrz, w systemie, ale też w nas samych. Ważne jest bowiem to, żebyśmy mogły czerpać jak najwięcej korzyści z własnej, ciężkiej pracy. A jak możemy się tym cieszyć, świętować nasz sukces wejścia na każdy kolejny szczebelek na tej koślawej drabince, kiedy wydaje nam się, że weszłyśmy na nią przez przypadek?

Wszystkie kobiety, z którymi rozmawiałam o tym, co siedzi w naszych głowach, w chwili kiedy zaczynamy w siebie wątpić, uważam za bohaterki. Dlaczego? Bo każdego dnia, niezależnie od tego, jaki tytuł mają przed nazwiskiem, czy są artystkami, naukowczyniami, sportowczyniami, prawniczkami, przedsiębiorczyniami, lekarkami czy modelkami, matkami, córkami, partnerkami, przyjaciółkami, jakie mają doświadczenia, czy mówią o tym otwarcie, czy nie – wszystkie toczą swoją osobistą – większą lub mniejszą walkę. Z mniejszymi lub większymi wiatrakami.

Połączmy zatem nasze siły, drogie Panie.

(Panowie, śmiało – Was też zapraszam w tę drogę).

Fragment książki „Jesteś oszustką. Syndrom, który cię niszczy” Małgorzaty Mielcarek wydanej przez Kompanię Mediową. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version