Z pewnością chłopom w Polsce nie było lekko, ale jeśli dziś bada się kości na cmentarzach wiejskich – gdzie leżą chłopi i drobna szlachta, to wielkich różnic we wzroście nie ma – mówi prof. Michał Kopczyński.
NEWSWEEK HISTORIA: Polska od morza do morza. Czy to miało sens?
PROF. MICHAŁ KOPCZYŃSKI: Już Józef Szujski, a potem Antoni Mączak, uważali, że I Rzeczpospolita przegrała z przestrzenią. Jako państwo szlacheckie miała ustrój, który wymagał kontaktu centrum z peryferiami. Tymczasem zbieranie podatków trwało długo z powodu rozciągniętej sieci fiskalnej. Polska nie była jedynym krajem, który nie potrafił zagospodarować przypadłych mu obszarów.
Mieliśmy dużo ziemi, mało chłopa i w dodatku słabe miasta.
– Ziemia była bogactwem, tylko zrobiono z niej nie najlepszy użytek. Uprawiano ziemię łatwą do uprawy, nie prowadzono prac melioracyjnych. Z kolei sieć miejska była gęsta, ale miasta – małe. Liczyła się Warszawa. Kraków po utracie statusu stolicy podupadł. Były jeszcze Wilno, Lwów i Gdańsk, ale ten ostatni izolował się od reszty. Miasta takie jak Poznań czy Lublin były małe. Ich znaczenie jeszcze spadło po potopie. Widać to w dokumentach podatkowych. Ubyło lokatorów wynajmujących kwatery i płacących podatki.
Na ten upadek nakładał się brak konsekwentnej i spójnej polityki gospodarczej. Rzeczpospolita Obojga Narodów była właściwie federacją sejmików, samorządów kontrolowanych przez magnatów i nieformalne układy.
Ostatnio dużo było publikacji na temat grzechów szlachty – w ramach „historii ludowej”.
– Na przeszłość możemy patrzeć dwojako. Historyk, widząc pewne procesy, ma prawo powiedzieć – to nie była wolność, lecz anarchia. Ale jest też pamięć o tym samym okresie, która buduje wspólnotę. Obie perspektywy są ważne. Nie musimy pluć na naszą przeszłość ani jej nadmiernie wychwalać. Pewne rzeczy należy docenić, a inne traktować jako przestrogę.
Czytając książki i teksty o „historii ludowej”, miałem poczucie deja vu. Chodziłem do szkoły w czasach komunizmu, gdzie wbijano nam do głowy, że szlachta była zła i uciskała chłopów. W „historii ludowej” znajduję informacje, o których już dawno czytałem w pracach choćby Celiny Bobińskiej. Moje obawy budzi także intencja pisania – nie tyle obiektywnej historii, ile oddania głosu uciśnionym. To oznacza jednostronność. W każdej nauce są paradygmaty, a w historiografii bywają nawet mody. Teraz jest moda na „historię ludową”.
W opozycji do „historii ludowej” są autorzy chwalący republikanizm I Rzeczypospolitej?
– Kiedyś za Michałem Bobrzyńskim uważałem, że to był bałagan i tyle. Dziś mam większy dystans. Nie odrzucałbym w całości wartości tamtego ustroju. Z kolei prof. Janusz Tazbir powiedział kiedyś, że wolne elekcje były, owszem, ciekawym eksperymentem, ale nie jest najlepiej, gdy się taki eksperyment przeprowadza na sobie w dobie absolutyzmu w Europie Środkowej…
Są też historycy, którzy twierdzą, że np. za czasów saskich wcale nie było tak źle, jak się powszechnie sądzi.
– Lubimy tworzyć sobie jednostronne wyobrażenia o przeszłości. Polityk jest dobry albo zły, epoka dobra albo zła. Stereotypy są sposobem na uporządkowanie wiedzy o rzeczywistości. Oczywiście za Sasów panował pokój, gospodarka się rozwijała, całkiem niezła była oświata. Niemniej bilans polityczny tego okresu wypada fatalnie.
Wracając do doli chłopów – jak było naprawdę?
– Oczywiście, że nie było dobrze. Aby system gospodarczy sprzyjał rozwojowi państwa, musi być sprawiedliwy dla uczestników rynku i dawać im gwarancje prawne. Tymczasem w I Rzeczypospolitej gwarancje wywalczyła sobie tylko jedna warstwa, odsuwając inne. Zablokowano drogi awansu.
W XVI w. chłopom chyba jeszcze nie było źle. Co się zepsuło?
– Jeden z moich mistrzów, Andrzej Wyczański, wybitny historyk XVI w., badał rachunki z Nowego Korczyna. Wynikało z nich, że w XVI w. chłopi nawet dzierżawili dodatkową ziemię. Brali ją, nie dlatego, że lubili sobie w ziemi pogrzebać, ale dlatego, że mogli płody z niej sprzedawać na lokalnym rynku, czyli w Krakowie. A skoro sprzedawali, to znaczy, że mieli pieniądze i siłę nabywczą. Niestety w XVII w. sytuacja zaczyna się pogarszać.
Potop?
– Tak, ale nie tylko. Najazd szwedzki zrujnował miasta. W wielu z nich największym cechem był cech św. Izydora – a to przecież patron rolników. Jeśli w miastach nie było pieniędzy, to chłopi nie mieli rynku zbytu, a w wyniku tego nie sprzedawali tam i nie kupowali nic – choćby narzędzi. Miasta, nie mając dopływu gotówki, nie odbudowywały się.
Błędne koło.
– Co gorsza, szlachta także cierpiała z powodu słabej koniunktury, więc starała się z chłopa wyciągnąć jak najwięcej. Dlatego osiedlano w folwarku kowala, któremu dzierżawiono lokum i u którego chłopi musieli się zaopatrywać, zamiast iść do miasta. Egzekwowano coraz skrupulatniej obowiązki propinacyjne, czyli przymus kupna w karczmie alkoholu. A gdy się go już kupiło, to trzeba było wypić, aby w ten sposób chociaż odzyskać pieniądze. I jeszcze pańszczyzna, a więc praca przymusowa oraz poddaństwo osobiste i sądowe. W sporach między chłopem a panem sędzią był ten drugi. Oczywiście, nie było tak, że chłop za dnia pracował u pana, a w nocy, jeśli miał siłę, mógł uprawiać swoje pole. Jego koszt polegał na wysłaniu parobków.
Foto: NAC / Newsweek
Ale chłop był przywiązany do ziemi.
– Statut piotrkowski [z 1496 r. – przyp. red.] stanowił też, że rocznie tylko jeden chłop mógł opuścić wieś, a z rodziny tylko jeden syn mógł zmienić zawód i iść np. do miasta. Jeśli jednak chłop umierał, pan mógł wezwać syna do objęcia po nim roli. Nie miał jednak narzędzi, by go siłą sprowadzić, jeśli ten nie był zainteresowany przejęciem schedy po ojcu. Czasem szlachcic po prostu szukał zmiennika – było szybciej i taniej. Po gościńcach chodzili ludzie gotowi przyjąć poddaństwo – także kryminaliści, którzy w ten sposób ratowali się od kary gardła. Dostawali żonę, wódkę na wesele i drewno na budowę domu. Były też zwolnienia z poddaństwa – zwłaszcza jeśli idzie o kobiety wychodzące za mąż. W księgach sądowych takich przypadków jest bardzo dużo, ale mało kto je bada.
Naszej wizji o przekleństwie pańszczyzny to by nie odmieniło?
– Mogłoby ją jednak skorygować. Okazałoby się bowiem, że społeczeństwo nie było takie zupełnie statyczne. Na początku XVIII w. Warszawę dotknęła dżuma płucna. Miasto się wyludniło, ale wkrótce znów miało sporo mieszkańców. To znaczy, że system poddaństwa nie mógł być totalny, skoro napłynęli do Warszawy chłopi.
Autorzy prac o „historii ludowej” często wzywają na świadków podróżnych z Zachodu.
– Opisy takich krajów jak Polska były w XVIII w. tworzone na jedną modłę – sami wygłodzeni i nieruchliwi chłopi. Ich autorzy raczej potwierdzali stereotyp, niż oddawali prawdę. Thomas Malthus, gdy odwiedził Norwegię, uznał, że tam prawo ludności nie działa, bo chłopi mają twarze rumiane i łydki pełne… Takie były metody badawcze.
Z pewnością chłopom w Polsce nie było lekko, ale jeśli dziś bada się kości na cmentarzach wiejskich – gdzie leżą chłopi i drobna szlachta, to wielkich różnic we wzroście nie ma. W 2020 r. w Petersburgu ukazał się słownik biograficzny konfederatów barskich. Rosyjskie badaczki Anna Krich, Swietłana Mulina oraz Polak Adam Danilczyk badali zesłanych na Syberię konfederatów. Zesłańców – wyjąwszy tych wywodzących się ze znaczniejszej szlachty – zmierzono. Próbka była spora, bo ponad 1,2 tys. osób. Okazało się, że wszyscy – drobna szlachta, mieszczanie chłopi – mieli ok. 164 cm wzrostu, czyli że odżywiali się podobnie.
Pan badał wzrost poborowych w XIX w. Co pokazały wyniki?
– Że pierwsza połowa XIX w. była dla ludności Królestwa Polskiego trudna. W zaborze rosyjskim ludzie maleli. W 1831 r. były fatalne zbiory i epidemia cholery. Dekadę później z kolei Europę dotknęła zaraza ziemniaczana, która spowodowała wzrost cen żywności, za czym poszły większa śmiertelność, ujemny przyrost naturalny i zmniejszenie się wzrostu. Poborowi w połowie stulecia w Królestwie mieli średnio około 163 cm, a w Galicji 161 cm. To kilka centymetrów mniej niż w krajach europejskich, nie licząc południa. Dopiero w następnej dekadzie średni wzrost się zwiększa, to znaczy, że ludzie jedzą więcej i lepiej. Zmniejsza się też umieralność. W kolejnych dekadach jest jeszcze lepiej, zwłaszcza w Galicji.
Ale właśnie wtedy Stanisław Szczepanowski pisał o nędzy galicyjskiej.
– Opisał to, co było wcześniej. Gdy w 1888 r. ogłosił swoją pracę, poborowi byli już centymetr wyżsi niż w Kongresówce. W ostatnich dekadach państwa Habsburgów ludzie w Galicji byli co dziesięć lat średnio o półtora centymetra wyżsi. Proces ten zatrzymał się w czasie I wojny światowej, gdy panował okropny głód. Jak się okazuje, nie tylko okres płodowy i dwa pierwsze lata przesądzają o budowie ciała, ale także odżywianie się w okresie dojrzewania. Gdy przyglądam się poborowym, którzy dojrzewali w okresie I wojny światowej, widzę, że są niżsi.
Z pana badań wynika, że ludzie w Warszawie byli wyżsi niż na prowincji. Wydawałoby się, że to na wsi życie jest zdrowsze.
– W mieście oczywiście była gorsza woda, było więcej chorób, ale na te wyniki wpływała głównie migracja. Bo kto wyrusza do miasta? Wyżsi, lepiej odżywieni, bardziej przedsiębiorczy. Tak samo było z emigracją do Ameryki. Śmiałkowie wybierający się za ocean byli wyżsi od tych, którzy zostawali. Było nawet takie powiedzenie: „Ameryka jest dla byka, Europa dla zwykłego chłopa”.
Badałem także trzy roczniki krakowskich poborowych urodzonych w latach 1904-1906, a mierzonych w latach 1925-1927. Widać różnice między elitą a plebejuszami. Studenci, synowie krakowskich profesorów z reguły byli wyżsi od synów murarzy. Ale nawet studenci ze wsi byli wyżsi od rówieśników, którzy zostali na wsi – to znowu pokazuje, że do miasta na studia szli chłopcy wyżsi. Wyższy wzrost jest zapowiedzią awansu społecznego.
Zbieranie tych wszystkich danych jest chyba dość nużące i tylko dla wytrwałych badaczy?
– Przeciwnie! Frustrujące, owszem, jest zbieranie danych i wpisywanie ich do komputera. To zabiera dużo czasu, ale potem dane te można kilkoma kliknięciami obrabiać dowolnie, a wynik jest gotowy w sekundę. Kiedyś znana francuska demografka, Antoinette Fauve-Chamoux, opowiadała mi, że pracując nad doktoratem, chodziła do archiwum, czytała tam akta i nagrywała na dyktafon, potem przesłuchiwała nagrania, spisywała je, a następnie wprowadzała dane na karty perforowane. Wspominała to jako koszmar. Wziąłem sobie jej opowieść do serca. Porzuciłem demografię historyczną i zająłem się wysokością ciała jako odzwierciedleniem standardu życia. Szybko okazało się, że wpadłem z deszczu pod rynnę. Trudno, nie wszyscy mają w życiu szczęście, ale przyzwyczaiłem się. Doskwiera mi jedynie to, że na końcu nie ma człowieka – są tylko statystyka, tabelki i wykres.
No właśnie – a w historii królów, generałów i innych bohaterów człowiek jest. Czy nie ma napięcia między tymi dwoma rodzajami opisywania przeszłości: liczby versus jednostka?
– Napięcie, o które pan pyta, pojawiło się na chwilę w XX w., kiedy Fernand Braudel stwierdził, że historia polityczna to tylko brudna piana historii, przykrywająca prawdziwie istotne procesy dziejowe. W odpowiedzi jego rówieśnik Roland Mousnier napisał dwutomowe dzieło o zabójstwie Henryka IV w 1610 r. – była to książka na wskroś faktograficzna. Historycy wybierają sobie specjalizacje w zależności od temperamentu.
Dlaczego wybrał pan zawód historyka?
– W dzieciństwie jeden z moich wujów miał sporą bibliotekę – głównie książki historyczne, i to poświęcone wojnom na morzu. Czytałem je całymi dniami. Na studia historyczne poszedłem wbrew ojcu.
Był pan uczniem profesora Antoniego Mączaka. Jaki on był?
– Wielki erudyta. Miał potężny księgozbiór oraz niezliczone ksera artykułów z zachodnich pism historycznych – co w tamtym czasie było na wagę złota. Potrafił dzielić się ze studentami nie tylko wiedzą, ale właśnie tekstami. Był zawsze dostępny i chętny, by coś doradzić. Chodzić na seminarium do niego, to jak złapać Pana Boga za nogi.
Cechowały go szerokie horyzonty: Hiszpania, Niderlandy, Anglia, Skandynawia… Zdołał mimo żelaznej kurtyny utrzymywać kontakt ze światem nauki. Gdy pojechałem do Szwecji pod koniec lat 80. XX w., jego nazwisko otwierało mi wszystkie drzwi.
Kogo ze studiów pan profesor jeszcze dobrze wspomina?
– Prof. Henryka Samsonowicza. Na początku studiów mieliśmy z nim wykład, na którym opowiadał o wczesnośredniowiecznych kościołach i mozaikach we włoskiej Rawennie. Pamiętam, że mówiąc o tamtejszej bazylice, dodał: jak tam będziecie, sami zobaczycie. Ogarnął nas pusty śmiech. Akurat był stan wojenny i nikt z nas nie wierzył, że kiedykolwiek zobaczy Rawennę!
Największe wrażenie zrobił na mnie, gdy prowadził wykłady o urbanizacji. Odbywały się w piątki o 16.45. Pora wybitnie niesprzyjająca uczeniu się, a że prof. Samsonowicz miał sporo wykładów, to studenci ten najwyraźniej sobie odpuścili. Dość powiedzieć, że byłem jedynym słuchaczem, ale profesor dał wspaniały wykład. Tydzień później dołączył do mnie kolega i prof. Samsonowicz, były rektor i sława naukowa, dla nas, żółtodziobów, poświęcał czas. To mnie przekonało, że chcę pozostać w tym środowisku.
Pisząc o wynalazkach, przez kilka godzin oglądał pan XIX-wieczną maszynę przędzalniczą – właściwie po co?
– Zabierając się do pisania o historii techniki, postanowiłem spersonalizować opowieść po to, by mieć kontakt z człowiekiem. Dałem jej twarz wielkich przedsiębiorców i wynalazców. A gdy się pisze o wynalazkach przemysłowych, trzeba widzieć, jak działają, aby zrozumieć ludzi, którzy je wymyślili i potem obsługiwali. Stąd podglądanie maszyn. Dla humanisty to trudna sprawa, bo w naszej ścieżce edukacyjnej techniki zupełnie nie ma. Jak pisał angielski uczony C.P. Snow, jeśli ktoś nie wie, kim był Szekspir, to towarzystwo weźmie go za idiotę, ale jak ktoś nie ma pojęcia, czym jest prawo ciążenia – nikt nic nie powie. Oglądając tę maszynę, nadrabiałem moje braki w edukacji.
Czy da się opowiedzieć historię poprzez przedmioty?
– Da się, ale trzeba uważać, aby nie popaść w determinizm techniczny. Przyjemnie jest znaleźć jakiś artefakt i użyć go niczym wytrycha do zrozumienia przeszłości. Ale wytrych to nie klucz.
Mediewista Lynn White jr twierdził, że wynalezienie strzemienia doprowadziło do feudalizmu… Strzemię pozwoliło jeźdźcowi mocniej się zaprzeć, zatem mógł włócznię zastąpić kopią. Ponieważ przeciwnik też miał kopię, to jeździec potrzebował już zbroi, dobrego konia i giermków. W efekcie jednego rycerza obsługiwało tyle osób, ile liczy załoga czołgu. Wszystko to kosztowało ogromnie dużo, więc rycerzowi, aby się utrzymał, trzeba było nadać ziemię – i proszę, tak się zrodził system lenny. Brzmi ładnie i oczywiście strzemię miało swoją rolę w dziejach, ale przecież nie można twierdzić, że bez niego nie byłoby feudalizmu.
A czołgu bez drutu kolczastego?
– Łącząc wynalezienie drutu kolczastego z czołgiem, chciałem pokazać, jak drut kolczasty wpłynął na hodowlę bydła w Ameryce, spowodował koniec świata kowbojów i wpłynął na rozwój przemysłu mięsnego. Patrząc ze strony europejskiej, amerykańskie wynalazki, tzn. drut kolczasty i karabin maszynowy, spowodowały, że front zachodni stał się statyczny. Aby przełamać zasieki, zaczęto budować czołgi.
W pana pracy historycznej coraz bardziej przesuwa się pan w stronę historii najnowszej.
– Życie zawodowe zaczynałem w epoce transformacji gospodarczej. Dość mocno ją odczułem, więc zacząłem zastanawiać się, jak na wielkie rewolucje gospodarcze reagowali ludzie np. w XVIII i XIX-wiecznej Anglii albo na ziemiach polskich w XIX w. Badając pewne procesy, doszedłem aż do XX w. Można więc powiedzieć, że jestem upadłym nowożytnikiem…
Prof. Michał Kopczyński pracuje na Wydziale Historii UW. Redaktor naczelny magazynu historycznego „Mówią Wieki”. Specjalizuje się w historii gospodarczej, demografii historycznej i historii techniki. Wydał m.in. „Studia nad rodziną chłopską w Koronie w XVII-XVIII wieku”, (Warszawa 1998); „Ludzie i technika. Szkice z dziejów cywilizacji przemysłowej”, (Warszawa 2009); oraz „Historia gospodarcza ciała. Studia z dziejów biologicznego standardu życia na ziemiach polskich”, (Warszawa 2018)