„Trudno nie wierzyć w nic”, śpiewał Adam Nowak z zespołem Raz, Dwa, Trzy i pewnie miał sporo racji, bo niewiara może człowieka eksponować na doświadczenie horror vacui, czyli lęku przed pustką, przed tym, że nic oprócz naszej marności nas już nie czeka.
Z drugiej strony, filozofowie od tysiącleci zwracali uwagę na to, że istnieje również coś takiego, co Jean-Paul Sartre nazwał złą wiarą, która jest odbieraniem sobie wolności decydowania i sprawczości w przestrzeni dokonywania wyborów moralnych. Jest ona zamydlaniem sobie albo może wręcz zamykaniem oczu na to, co ważne.
Można by było powiedzieć, że lepiej nie wierzyć w nic, niż montować sobie w głowie zasieki złej wiary, przez które nie ma szansy się przedrzeć prawda o świecie, innych ludziach, nas samych. Bo jak się je sobie raz zamontuje, to strasznie trudno je usunąć. Człowiek się przyzwyczaja do posłuszeństwa tym narzuconym z góry ograniczeniom, które są o tyle wygodne, że chociaż odbierają wolność, to zdejmują również z barków brzemię odpowiedzialności, które potrafi ciążyć, zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi się nam mierzyć z wyzwaniem nieco większego niż zwykle kalibru.
„W sprawie ministra Romanowskiego uważam nic”, powiedział ostatnio „obywatelski” kandydat na prezydenta Karol Nawrocki, sprawiając, że mi się i ta pieśń, i Sartre’owska myśl przypomniały. Powie ktoś może, że nie warto aż tak wysoko strzelać, kiedy w grę wchodzi jakiś dość w sumie żenujący rodzaj oportunizmu, ale wierzę, że warto rzucać perły, zwłaszcza że pole rozważań filozoficznych otworzyło się przede mną szerokie. Co by było, gdyby tę myśl godną cymbałów brzmiących albo miedzi dźwięczącej jednak poddać analizie? Co to właściwie znaczy, że się „uważa nic”? Można byłoby przecież powiedzieć, że się „nic nie uważa”, bo po polsku wolno nam używać podwójnego przeczenia bez odwracania jego sensu.
Czy z punktu widzenia metafizyki i logiki da się „uważać nic”? Edmund Husserl, wielki filozof, twórca nauki zwanej fenomenologią, twierdził, że świadomość jest jako taka intencjonalna, czyli w konkretny sposób ukierunkowana, mająca w swoich operacjach cel. Nie ma świadomości pustej, wolnej od sensu, niby czekające na wodę przy studni ocynkowane wiadro. Właśnie dlatego podmiot, pozostający w relacji ze światem, musi wciąż na nowo dokonywać redukcji, będącej – w dużym uproszczeniu – radykalnym skupieniem uwagi na przedmiocie, który chcemy poznać. Husserl opisywał je jako epochè, branie w nawias, odcinanie tak świata wokół poznawanej rzeczy, jak i wszystkiego, co mamy w świadomości: co wcześniej wiedzieliśmy, wydawało nam się czy gdzieś usłyszeliśmy. Dopiero dzięki takiej operacji możemy się skoncentrować i rzeczywiście zobaczyć rzecz.
Z kolei Sokrates uważał, że wie, że nic nie wie. Jednakże świadomość własnej niewiedzy jest o wiele kroków dalej niż „uważanie nic”. Przede wszystkim dlatego, że zakłada dążenie do poznawania, nie jest spoczęciem na laurach, lecz etycznym wręcz wezwaniem do rozmowy i do tego, by pomimo trudności wytrwale dążyć do najwyższej, świecącej niczym słońce w świecie widzialnym Idei, czyli Prawdy, która współistnieje z Dobrem i Pięknem. Świadomość własnej niewiedzy ma w sobie wielką szlachetność i imponujący potencjał rozwoju. Oznacza otwartość, której „uważaniu nic” zdecydowanie brakuje. Anachronicznie podążając dalej tropem wielkich maksym – aż lęk mnie obleciał, kiedy przypomniało mi się w tym kontekście kartezjańskie „myślę, więc jestem”. Ojciec filozofii nowożytnej w myśleniu odnalazł archimedesowy punkt swojej filozofii. Po okresie metodycznego zwątpienia, które kazało mu odrzucić po kolei wszystko, co do czego można było mieć, choć cień podejrzenia, iż mogłoby być złudzeniem, dociera (za piecem, w ciepełku) do momentu, w którym zostaje odarty bądź – doceniając sprawczość – sam siebie odziera ze wszystkiego prócz właśnie myślenia, dającego możliwość popadania w niejasność, robienia trudności. Nie twierdzę, że konsekwencje odkrycia cogito nie były trudne, lecz jedno jest pewne: skoro coś uważam, to nie może być „nic”, bo samo uważanie zawiera w sobie nieusuwalne, faktyczne, zasadnicze „coś”.
Na koniec chciałabym jeszcze przywołać Parmenidesa, który w brawurowy sposób sformułował moją absolutnie ukochaną ontologiczną zasadę tożsamości: „byt jest, a niebytu nie ma”. To znaczy, że albo jest coś, albo nic. Nie ma między nimi żadnego przejścia, żadnego styku. Nie mogę uważać nic, chociaż mogę nic nie uważać. Mogę w nic wierzyć i działać wbrew wartościom, ale to już całkiem inna historia.