Chciałbym dziś Państwu dać odetchnąć od politycznej nawałnicy, od toksycznych szaleństw, jakie się rozgrywają w przestrzeni publicznej, proponując rozmowę o czymś, co może nie jest tak podniecające jak kolejne elukubracje Jarosława Kaczyńskiego, a nawet widowiskowy upadek Daniela Obajtka, ale o czymś, co zdaje mi się ważne: o nieuleczalnej chorobie mianowicie i o śmierci.
Nie każdy ma świadomość swojej śmiertelności, przecież większość na co dzień o tym nie myśli, a jak myśli, to w swoje odejście nie wierzy. Nie było dotąd w dziejach ludzkości kultury tak wypierającej rzeczy ostateczne, a jeśli już podejmującej ten temat, to śmierć infantylizując w brutalnych kryminałach i horrorach, w superbohaterskich blockbusterach, albo epatując tragicznymi śmierciami na portalach rozrywkowych. Reszta to instagramowo-influencerska sieczka, jeden z najobrzydliwszych wysięków współczesności, sugerujący nieszczęśnikom tym otumanionym, że młodość i piękno są dane na zawsze. Jeślibym chciał żyć sto lat, to tylko po to, by doczekać tych wiecznie młodych gwiazd jako zniedołężniałych staruszków.
Eutanazja wreszcie w polskim kinie
„Strzępy” to jest prawdziwe kino niepokoju moralnego, to jest życie w całym swym absurdalnym okrucieństwie, a nie podróbka życia wyklikana na Instagramie
Część z nas, zanim odejdzie, będzie cierpieć, przeżywać potworny ból i upokorzenie, przestanie mieć kontakt ze swoim ciałem, a niektórzy z nas także ze swoim umysłem. Z powodów demograficznych będzie nas coraz mniej, ale za to coraz bardziej schorowanych, i coraz mniej będzie ludzi mogących poświęcić czas i siły na opiekę, no chyba że pojawią się masowo empatyczne androidy opiekuńcze. Nieuchronnie jednak trzeba będzie zacząć rozmawiać o zalegalizowaniu w Polsce eutanazji. Będziemy zmuszeni przełamać to tabu nie dlatego, że jesteśmy wyznawcami „cywilizacji śmierci” i nie wierzymy w to, iż jedynie Bóg może nam życie odebrać. Godność ludzka też na tym polega, że człowiek może zadecydować, kiedy chce pożegnać się ze światem i odpocząć od dehumanizującego go cierpienia. Na razie rozmowę o takich sprawach jak nieuleczalne cierpienie, jak kompletna degrengolada ciała, jak rozpaczliwa bezradność umysłu, jak terminalny stan człowieka, pozbawionego wszelkiej nadziei z publicznej debaty relegujemy ze złością, nie chcąc o tym rozmawiać, a jeszcze chętniej udając, że temat nie istnieje.
Z tego właśnie powodu dwa nowe polskie filmy o niesugerujących łatwej rozrywki tytułach „Lęk” oraz „Strzępy” przepadły kompletnie w kinach, mało kto je obejrzał, prócz obsesyjnych kinomanów i krytyków filmowych. W końcu oglądamy najchętniej albo bezdennie durne komedie romantyczno-erotyczne, albo kryminalne rąbanki bez ładu i składu, albo bombastyczne filmy o naszej przeklętej historii. A przepadły, jak mniemam, dlatego, że „Lęk” opowiada o eutanazji, a „Strzępy” o chorobie Alzheimera. Co więcej, oba opowiadają o relacjach rodzinnych, w jednym przypadku między siostrami, a w drugim między ojcem, synem, żoną syna oraz ich córką, lecz zawsze główną rolę odgrywa nieuleczalna choroba.
No dobrze, możecie już przerwać czytanie, bo zarówno „Lęk”, jak i „Strzępy” wiekopomnymi arcydziełami nie są, na ten sam temat widziałem filmy mocniejsze i bardziej przejmujące. Ale że ktoś się w naszym kinie zajął historiami nie o umieraniu za ojczyznę, ale o tym, co zrobić, gdy sami zaczynamy umierać, to chwała ich twórcom.
Osobliwie „Lęk” Sławomira Fabickiego z Magdaleną Cielecką i Martą Nieradkiewicz pachnie mi mocno również przegapioną, przynajmniej w Polsce, „Euforią” z Evą Green i Alicią Vikander sprzed bodaj sześciu lat. Był to film dokładnie na ten sam temat, tyle że w „Euforii” to Green była śmiertelnie chora i poddawała się eutanazji, a u Fabickiego robi to Cielecka. Nie mówię, że Fabicki rżnął żywcem z filmu z Green i Vikander, on się mógł po prostu dogłębnie „Euforią” zainspirować, a mógł jej nawet nie widzieć. Nie rozstrzygam, wiem, że „Lęk” jedzie na tym samym, co „Euforia”: dwie siostry, jedna śmiertelnie chora na raka, druga jej towarzysząca, przybywają do kliniki eutanazyjnej, gdzie pierwsza z nich ma w komfortowych warunkach pożegnać się z życiem. W „Lęku” siostry jadą do Szwajcarii, a w „Euforii” do magicznego miejsca gdzieś w Europie Środkowej, jak się zdaje, choć akurat w naszej okolicy „zabójstwo na żądanie”, jak koszmarnie się to zwie, zamiast nazwać to elegancko „misericordią”, jest nielegalne i traktowane jako morderstwo.
Choroba niszczy całe rodziny
W „Strzępach” Beaty Dzianowicz małżeństwo bierze pod opiekę chorującego na alzheimera ojca mężczyzny, by zajmować się nim ku swojej zgubie, bo ten nie dość, że przestaje wiedzieć, kim jest, to jeszcze ma ataki agresji, a zarazem staje się bezbronny jak niemowlę. Jest to film o niosącym potworne konsekwencje wyborze, ponieważ nasze decyzje zawsze niosą ze sobą konsekwencje, o czym lubimy zapominać, przy okazji demolując wszystko wokół w narcystycznym przekonaniu o własnej wyższości moralnej czy poczuciu skrzywdzenia. Uwielbiamy być skrzywdzeni, nie rozumiejąc, że krzywdzimy wszystkich wokół. W „Strzępach” choroba jednej osoby rozpirza w drobiazgi całą rodzinę, a z małżeństwa zostają ruiny i zgliszcza. Dlatego właśnie, że syn chorego na alzheimera ojca uznał, że synowskie powinności są istotniejsze niż dobro jego żony i córki. Wielu z nas stanie kiedyś przed takimi wyborami i będą to wybory piekielne, a ich następstwa straszliwe, bo nie ma możliwości, by nikt w takiej sytuacji nie został potwornie okaleczony.
Nie jest to miażdżący film, jak miażdżący był „Ojciec” z Anthonym Hopkinsem i Olivią Colman, tam widz patrzył na świat oczami chorego, nie rozróżniając chwilami, co jest rzeczywistością, a co urojeniem zdewastowanego umysłu. I nie wiedziało się, czy niektóre postaci istnieją naprawdę, czy też są wyłącznie wynikiem halucynacji pogrążającego się w demencji człowieka, dla którego najbliższa osoba może być zagrożeniem i obiektem nienawiści. Ale „Strzępy” to jest prawdziwe kino niepokoju moralnego, nie żadne inteligenckie rozterki, to jest życie w całym swym absurdalnym okrucieństwie, a nie podróbka życia wyklikana na Instagramie. I w zasadzie nie ma znaczenia, czy „Ojciec” lepszy, czy „Strzępy” bardziej przejmujące, bo najistotniejsze są pytania, jakie te filmy przed nami stawiają.
Co z tą eutanazją?
A przede mną seans „Strzępów” postawił pytania takie: czy warto rozwalić własne życie w imię kulturowego obowiązku opieki nad rodzicem, który już nawet nie wie, że jest naszym rodzicem? Czy nasze obowiązki wobec nieodwołalnie umierających są większe niż wobec wciąż żywych? Czy pewne rzeczy robimy po to, by poczuć się lepszymi, a krzywdy czynimy najbliższym właśnie po to, by wyolbrzymić swoją szlachetność? Czy ja wreszcie chciałbym, aby ktoś bliski demolował swoje życie w imię poczucia obowiązku opieki nade mną, choć będę wyłącznie niewdzięcznym ciężarem? Czy nie lepiej byłoby, gdy nadejdą pierwsze objawy nieuchronności, uwolnić najbliższych od swej uciążliwej obecności?
Czyż nie lepiej byłoby poddać się eutanazji, nie w żadnej sterylnej szwajcarskiej klinice, ale we własnym mieszkaniu? A w czasie, gdy kroplówka będzie sączyć w moje żyły truciznę, spojrzeć jeszcze raz na miejsce, gdzie przeżyłem bezrozumne momenty szczęścia, gdzie czułem się niezasłużenie kochany, gdzie półki uginają się od książek, dzięki którym doświadczałem epifanii i gdzie stoją płyty, które kiedyś poruszyły moje serce?