– Organizacja czterech dni pracy, żeby ludzie faktycznie mieli to, co im się wydaje, że będą mieli, nie jest wcale taka oczywista. Przeprowadzane do tej pory na świecie eksperymenty nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Wszyscy myślą, że dostaną wolny piątek, ale to jest fizycznie niemożliwe, bo co ze szkołami, szpitalami, sklepami, kinami i kanalizacją – mówi prof. Joanna Tyrowicz, członkini RPP i Rady Ekonomicznej „Newsweeka”.

Prof. Joanna Tyrowicz: To dane z badań ankietowych. W Polsce mało kto pracuje na część etatu. Urzędy statystyczne pytają ludzi o liczbę przeciętną godzin pracy w tygodniu, a oni najczęściej odpowiadają tyle, ile wynosi nominalnie ich etat. Polak powie 40, Niemiec 38, a Francuz – 35. To najczęściej nie jest odpowiedź na żadne interesujące pytanie, bo chcielibyśmy wiedzieć, ile z życia zabrała nam praca, razem z dojazdami, ew. przygotowaniem itp.

— Oczywiście można patrzeć w jakimś jednym roku, ale tu ważniejsze są trendy. W Europie średni czas przepracowany spadł w ciągu ostatnich 15 lat o godzinę. W Polsce podobnie. Od początku transformacji liczba godzin przepracowanych spadła u nas już o ponad 2 godziny.

Jeszcze ważniejsze jest to, czy rynek pracy daje nam możliwość przepracować tyle czasu, ile chcemy lub ile potrzebujemy na utrzymanie rodziny. W Polsce rynek pracy przypomina smutną wersję starej reklamy Forda: można pracować dowolnie, byle był to pełen etat i to w godzinach dogodnych dla pracodawcy. Dla wielu osób taka praca jest niemożliwa z uwagi na własne zdrowie albo funkcje rodzinne czy opiekuńcze. Dla innych w wielu sytuacjach taka sztywność jest zbędną uciążliwością, bo trudno ją pogodzić z planami na życie, rolami opiekuńczymi i aspiracjami, albo zmieniającymi się warunkami dojazdu do pracy.

— Każdy kiedyś kogoś takiego znał, ale takie barwne przypadki rodem z Barei to jest szczęśliwie rzadkie zjawisko na naszym rynku pracy. Mamy za to zjawisko dojeżdżania do metropolii bez dostępu do transportu publicznego i oczywiście wszyscy muszą być w pracy na trzy-cztery o tej samej godzinie, bo ktoś tak kiedyś urządził świat i nikt nie śmie tego uświęconego tradycją porządku naruszyć. Gdy ktoś próbuje negocjować, słyszy „jak tobie pozwolę, to wszystkim będę musiał pozwolić” albo coś równie absurdalnego. Z uwagi na niską jakość dialogu w pracy, rozmowy pracownik-szef brzmią, jak jakieś ćwiczenia z hartowania młodzieńczego ducha w harcerstwie. Musisz i już. Więc pracownicy mają poczucie krzywdy, bo nie są w stanie wyjść z pracy przed 17, podczas gdy dzieci trzeba odebrać do 17.15 w innej części miasta. Innym zabrania się wcześniej pracę zaczynać i wcześniej kończyć, żeby nie stać godzinami w korkach. A dla jakości życia i satysfakcji z pracy to są turbo ważne sprawy, bo w pracy bardziej niż sama liczba godzin uciążliwe jest to, w jakim stopniu można je dopasować do życiowych potrzeb lub zrealizować poza miejscem pracy.

Do tego w Polsce mamy relatywnie wysoki odsetek miejsc pracy, w których przenoszenie zadań poza miejsce pracy jest niemożliwe lub możliwe w niewielkim stopniu. To wynika ze struktury zawodów i branż, a nie pracowników per se, ale przekłada się na ich życia. Nawet podczas pandemii, gdy znaczna część dyskusji dotyczyła szału na pracę z domu, dane wskazywały, że około 50 proc. ludzi z domu swojej pracy nie miałoby w ogóle jak wykonywać. Są kraje, gdzie ten odsetek jest znacznie niższy.

— To przeświadczenie wynika z historii i jest podyktowane dwiema kwestiami. Pierwszą był relatywnie wysoki odsetek osób, które musiały mieć więcej niż jedną pracę, bo płace były niskie, a do tego wysoka pozostawałą stopa bezrobocia: w wielu rodzinach pracę miała tylko jedna osoba, utrzymując pozostałych dorosłych i dzieci.

Po drugie, w Polsce na tle innych krajów UE bardzo wysoki jest odsetek osób prowadzących działalność gospodarczą. Takie osoby generalnie pracują więcej niż pracownicy etatowi.

— O to lepiej pytać psychologów, bo ekonomiści nie mają tutaj aparatu naukowego.

Istotne jest pytanie, do czego służy praca. Mamy dwa ekstrema: jedni pracują, żeby żyć a drudzy żyją, żeby pracować. Dla tych pierwszych praca nie jest czymś, co ma istotny wymiar psychologiczny, idą sobie swoim własnym rytmem, chcą być dobrze traktowani po drodze i mieć poprawne relacje w pracy. Natomiast dla ludzi, którzy czerpią dużą część swojego poczucia własnej wartości z wykonywanej pracy – niezależnie jakiej – ona jest pewnym obciążeniem emocjonalnym i jakaś forma niespełnienia aspiracji może się przekładać na spadek satysfakcji z życia lub zniechęcenie. Ale to jeszcze nie wyczerpuje znamion wypalenia zawodowego, bo ono w sensie psychologicznym oznacza bardzo konkretne zjawiska: wysoki poziom dyskomfortu psychicznego najczęściej potrzebę jakiejś formy wsparcia.

Nie chcę trywializować, że ludzie przesadzają, ale język potoczny czasem nadużywa pojęć psychologicznych. A ludzie w Polsce ogólnie cenią sobie swobodę narzekania.

Powiedzmy też wprost, że mają na co narzekać. Mamy koszmarnie niesprawne pośrednictwo pracy: zatrudnienia szuka się długo, z wieloma niepowodzeniami po drodze. Kiedy już jakąś pracę mamy, to trzymamy się jej kurczowo, cierpiąc liczne niedogodności i odreagowując przez narzekanie. Najgorsze jest to, że to, co dla jednego jest niedogodnością, dla drugiego w ogóle nie weszłoby na radar. Innymi słowy, ta praca mogłaby być idealna dla kogoś innego, ale jest uciążliwa dla tej danej osoby. Gdybyśmy mieli lepsze pośrednictwo, można byłoby naprawdę znacząco podnieść wszystkim poziom szczęścia poprzez lepsze dopasowanie ludzi do miejsc, zespołów, kultury organizacyjnej, godzin pracy, standardów wynagradzania itp. Ale ponieważ pracy szuka się koszmarnie długo, a pracownika szuka się drogo, to trwamy kompulsywnie w często zupełnie niedopasowanych relacjach pracodawca-pracownik, bo znalezienie lepszego dopasowania wydaje się albo niemożliwe, albo zbyt drogie.

Kluczem do obniżenia tak potocznie wyrażanego wypalenia jest sprawne i dostępne pośrednictwo pracy dla wszystkich, ale przez trzydzieści lat transformacji nie udało nam się go dorobić.

— Lęk przed tym, że jak będzie czterodniowy tydzień pracy, to dostanę 80 proc. swojego wynagrodzenia, jest równie częsty, jak lęk przed tym, że jak przyjmiemy euro, to zamiast zarabiać 6000 zł zacznę zarabiać 1500 zł. Nosi znamiona irracjonalności, ale jest w tym sensie łatwy do zaopiekowania, że pomagają przykłady i spokojne edukowanie.

— Organizacja ćwiczenia pod nazwą jak zrobić czterodniowy tydzień pracy, żeby ludzie faktycznie mieli to, co im się wydaje, że będą mieli, nie jest wcale taka oczywista. Warto więc pogimnastykować szare komórki, by o nim pomyśleć. Przeprowadzane do tej pory na świecie eksperymenty nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Wszyscy myślą, że dostaną wolny piątek, ale to jest fizycznie niemożliwe, bo co ze szkołami, szpitalami, sklepami, kinami i kanalizacją. Nikt przecież nie mówi o dwuipółdniowym weekendzie ani o wolnym pół-piątku na prawach wolnej soboty. Bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem są godziny do odebrania w postaci dodatkowego urlopu (czyli model francuski) lub któryś wolny dzień, ale nie ten sam dla wszystkich.

Żeby ten wolny dzień faktycznie nas uszczęśliwił, musimy móc robić to, co podnosi naszą jakość życia. Tu dużo zależy od naszej fazy cyklu życia. Dla osób z rodzinami badania wykorzystania czasu wskazują, że większość polskich rodzin funkcjonuje w trybie pięć dni w tygodniu pracy, szósty dzień na rozmaitą logistykę, a siódmy na odpoczynek. Logistyka spada na soboty, bo w tygodniu ludzie poświęcają czas – poza pracą – także na dojazdy, więc wielu spraw nie da się ogarnąć w tygodniu. Powiedzmy, że jeden dorosły w takiej rodzinie ma wolną środę, drugi piątek, a dzieci chodzą do szkoły całe pięć dni w tygodniu. No i dochody z pracy takie same, więc nie ma więcej niż dotąd środków w budżecie rodzinnym na usługi rozwojowe, zdrowotne czy rozrywkowe. Czy taki czterodniowy tydzień pracy da duży przyrost szczęścia?

— Poza modelem francuskim, heroicznym wydaje mi się na razie założenie, że możliwy jest taki pilotaż. Za mało pomyślunku włożyliśmy w zrozumienie, co konkretnie chcemy osiągnąć i rozkminienie potencjalnych przeszkód. Z istniejących badań wiemy, czego nie robić. Jeśli nie jest to model „wolna sobota dla wszystkich” – czyli synchroniczna zmiana pracy, szkoły, i całej organizacji społecznej naszego życia – to praktycznie nie poprawia dobrostanu pracowników, bo mało kto lubi spędzać czas samemu. Dlatego tak popularny jest model francuski, czyli tydzień pracy jest nominalnie krótszy, ale większość osób i tak pracuje 5 dni po 8 godzin i nadpracowany czas odbiera w postaci dodatkowego urlopu. Urlop łatwiej zsynchronizować, niż poszczególne tygodnie.

W dyskusji ciągle pomijamy, że możliwość załatwienia spraw, umówienia się do lekrza, odebrania na czas dziecka z przedszkola czy ograniczanie godzin dojazdów w znacznie większym stopniu wpływają na nasz komfort życia niż to, czy na koniec piątku liczba godzin w zakładzie zsumuje nam się do 32, 35 czy 40.

— Wiem, że o liczbach rozmawia się łatwiej, ale celem nie są liczby tylko zadowolenie z życia. Dlatego nie ekscytuje mnie spór o liczbę godzin, bo on pomija kluczową kwestię: potrzebujemy więcej satysfakcjonujących godzin, a nie godzin per se. Żebyśmy byli szczęśliwsi powinniśmy dogadać się – pracownicy z pracodawcami – na lepsza organizację.

— Nawet po skróceniu tygodnia z 48 do 40 godzin cały czas znaczna część pracowników pracowała w trybie sześciodniowym, potem co któraś sobota była pracująca. Wprowadzony do kodeksu pracy przepis, że za jakąkolwiek pracę w sobotę należy się cały dzień wolny, bez precyzowania liczby godzin, wynikał z tego, że jeśli ktoś pracował w sobotę to i tak całą zmianę. W tym samym czasie zmieniała się organizacja życia społecznego, skracany był tydzień szkolny, powstawały kina w ośrodkach kultury i zakładowe ośrodki wypoczynkowe.

Teraz też skrócenie tygodnia nie wydarzy się na pstryknięcie palcami, konieczna będzie jakaś faza przejściowa. Iluzją jest wizja, że będziemy od zaraz spędzać dodatkowy dzień na uprawianiu wszystkich możliwych przyjemności świata.

— Gdyby każde z nas zastanowiło się, co zmienić w pracy, żeby podwyższyć swój komfort życia, to większość z naszych spraw nie przeszkadzałoby naszym pracodawcom, w każdym razie po spokojnym ich przemyśleniu. Kłopot w tym, że nie mamy umiejętności rozmawiania o zmianie i rozładowywania potencjalnych napięć. A nawet gdybyśmy byli się w stanie dogadać, to ktoś z działu prawnego albo z działu HR i powie, że kodeks pracy na to nie pozwala – i zaskakująco często będzie miał racje.

— Po najważniejsze, mamy turbo anachroniczny Kodeks Pracy, który strasznie dużo kwestii reguluje urbi et orbi, zamiast zostawić je w gestii poszczególnych zakładów pracy do uregulowania w porozumieniu zbiorowym. Pełna urawniłowka. A nawet jeśli kodeks czegoś nie wymaga, działa uświęcony tradycją zwyczaj.

Sztywny i lekceważony kodeks pracy skutkuje tym, że pracownicy go nie znają, pracodawcom zdarza się go nadużywać, a przepisy stają się martwe. Ewidencja czasu pracy jest tak karkołomna, że zdaniem wielu nie ma możliwości prowadzić w pełni zgodnie z kodeksem. Prawo pracy pilnuje przestarzałych form ochrony pracowników, zamiast tworzyć rozwiązania, które byłyby zgodne ze zmieniającym się światem.

— Jest jeszcze gorzej: w polskim kodeksie pracy ustalona liczba płatnych dni wolnych jest minimum praw pracownika, a nie jego maksimum. Nie ma więc żadnego prawnego ograniczenia, by już dziś nie wynegocjować na poziomie zakładu pracy więcej wolnego: czy to będzie wolne pół piątku, czy wolny co drugi piątek w miesiącu, czy każdy wtorek, czy dodatkowe dni urlopu.

Tylko żyjemy z klapkami na oczach, a kadry gonią własny ogon pomiędzy ewidencją uprawnień do urlopu, ewidencją czasu pracy, planami urlopowymi, medycyną pracy i szkoleniami z BHP. Można się umówić na absolutnie dowolną liczbę niższą niż 40, bo w tej jednej sprawie jak raz kodeks pracy sztywny nie jest.

Pan się śmieje?

— Indywidualnie będzie trudno, jeśli nie mają rad pracowniczych lub nie związków zawodowych. Jeśli mają, mogą negocjować na poziomie zakładu liczbę dni urlopu, liczbę godzin spędzanych w miejscu pracy czy, wliczanie czasu dojazdu do godzin pracy. Jak pracodawca miał fantazję, żeby postawić zakład czy biurowiec w u czorta na kuliczkach, bo tam była tania ziemia, to dlaczego czas dojazdu nie liczy się do godzin pracy? Skoro pracodawca zoptymalizował sobie inne koszty, dlaczego to pracownicy mają je ponosić? Gdybyśmy mieli dojrzały sposób rozmawiania o rynku pracy, to takie sprawy byłyby uzgadniane.

Osadzamy się w narzekaniu i oczekiwaniu, że ktoś przyjdzie i z góry wprowadzi, jak śpiewało Lao Che, „siedem niedziel w tygodniu, ale płatnych, i to na umowę”. Ani sami nie walczymy o sprawy dla nas ważne, ani pracodawcy nie umieją się wyrwać z oków owocowych czwartków i karty na sport rodem z lat 90. Pewnie łatwiej nam jest jak gdzieś na „górze” politycy się pokłócą o 35 godzin. Bohatersko wygląda zgłaszanie ambitnych projektów skrócenia tygodnia pracy i walka o nie do ostatniej kropli wody na mównicy. Ale na poziomie praktycznego życia każdego z nas rozwiązania realnie poprawiające byt często mogą być na wyciągnięcie ręki. Musimy się poważnie zastanawiać nad tym, dlaczego dzisiaj praca dla wielu osób jest bardziej utrudnieniem w życiu niż sposobem do realizacji aspiracji – zawodowych czy rodzinnych. Wynagrodzenie i liczba godzin to tylko dwa atrybuty zatrudnienia. Praca nie musi być uciążliwa w swoich licznych pozostałych atrybutach.

Uczniów na lekcjach podstaw przedsiębiorczości uczy się zakładać firmę, jakby każdy nosił buławę w plecaku, ale absolutnie nie uczy się praw pracowniczych. Czasy „dwustu innych czeka na Twoje miejsce” minęły. Lada moment połowa siły roboczej to będą ludzie w wyższym wykształceniem. Naprawdę czas się zastanowić, jak się zorganizować wokół sensownego i przyjaznego uregulowania stosunków pracy, zamiast nieustającego podsycania konfliktów, bo w nich wszyscy przegrywają.

— Nie ma jednego modelu danego na zawsze. Coś co świetnie działało z czasem przestaje i to jest cecha charakterystyczna rynku pracy. Są mistrzostwie elastycznej pracy na część etatu. Tylko to przychodzi z kosztem, że kobiety — bo to one najczęściej pracują na część etatu — mimo równej liczby lat kariery zawodowej są na gorszych stanowiskach niż koledzy, bo możliwości awansu je omijały. Po kilku dekadach zadowolenia, narasta frustracja.

Są mistrzowie przejścia z edukacji na poziomie średnim do zatrudnienia i to blisko miejsca zamieszkania. Ale miejsca pracy znikają na peryferiach, zwiekszają się w metropoliach – i niepostrzeżenie pracownicy w zawodach technicznych i usługowych niewymagających wyższego wykształcenia muszą dojeżdżać i to coraz dłużej.

Są mistrzowie tworzenia korzystnych warunków w zawodach o wysokiej wartości społecznej jak kierowca karetki, pielęgniarka, inne funkcje opiekuńcze. Ten model rynku pracy, plus rozsądna polityka migracyjna może sprawiać, że wszyscy są raczej happy, ale wzrostu produktywności się nie uświadczy.

Żaden kraj nie ma modelu rynku pracy, który dałoby się utrzymać na zawsze, bo to „zawsze” to przesuwająca się z każdym rocznikiem perspektywa średnio 40 następnych lat. Gdy popatrzymy na dowolną branżę – od górnictwa i motoryzacji po turystykę – to w cztery dekady przechodzi przez przynajmniej dwie rewolucje. To jak można chcieć, by nasza praca od pierwszej do ostatniej niewiele się zmieniła?

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version