Przypadek Joanny jest jedną z wielu – liczonych w dziesiątkach tysięcy – opowieści o poszukiwaniu akceptacji siebie. Bo z własną powierzchownością jesteśmy na dobre i na złe, bez względu na to, czy i jak nam się ona podoba i umiemy ją zaakceptować.
Joanna jest szczupłą ciemnowłosą kobietą o klasycznych rysach twarzy, które wielu określiłoby po prostu jako piękne. Krząta się po dużym, gustownie urządzonym domu. Wymarzonym i wyczekanym, bo przeprowadzka była zaledwie kilkanaście miesięcy temu, po tułaczce w wynajmowanych na czas budowy mieszkaniach. Zresztą wciąż jest tam jeszcze sporo do zrobienia.
Tylko że ona ma już na to odrobinę mniej czasu, bo wreszcie, po wielu latach opiekowania się dwójką dzieci, mogła wrócić do pracy. Czekała na tę odmianę, czuła, że da jej to mnóstwo satysfakcji i oddech wolności. Jednak znacznie dłużej czekała na to, co w końcu zmieniła we własnym ciele. Zmieniła tym całą siebie.
W 2019 roku miała niemal trzydzieści dziewięć lat, starszy z chłopców był w podstawówce, młodszy jeszcze w przedszkolu. Gospodyni domowa na pełen etat właśnie wtedy, dzięki wsparciu męża, podjęła decyzję, którą nosiła w sobie od dawna.
– Od czasu, gdy byłam nastolatką. To chodziło za mną zawsze i wewnętrznie czułam taką potrzebę. Chciałam to zrobić – opowiada.
Przyczyna była dla niej prosta.
– Brak akceptacji siebie – dodaje.
Jej zmorą stały się zbyt duże, a z czasem opadające piersi.
– W szkole niemal wszystkie dziewczyny opowiadały, że chciałyby mieć większe piersi, że kiedy dorosną, to uzbierają i je sobie powiększą. Ja nie miałam z tym problemu, bo mój biust od młodych lat był obfity. I wśród koleżanek, chociażby w liceum, czułam się inna – przywołuje początki szkoły średniej. – Im to się podobało, być może nawet trochę mi zazdrościły. Bo oczywiście chłopcy na takie rzeczy bardzo mocno reagowali. Pojawiały się docinki, spojrzenia. Niektórym to odpowiadało, uśmiechały się pobłażliwie. Ja nie lubiłam i nie lubię być w centrum uwagi, nie podobały mi się takie reakcje. Moje piersi i wzrok, który się na nich zatrzymywał, stały się dla mnie sygnalizacją alarmową. W mojej głowie pojawiło się przeświadczenie, że w przeciwieństwie do tych, które marzą o powiększeniu piersi, chcę zrobić coś wręcz przeciwnego.
Joanna już wtedy zaczęła szukać sposobu, by sobie pomóc.
– Sprawdzałam ceny, robiłam rozpiski, ile i jak długo musiałabym oszczędzać. Kiedy kończyłam szkołę średnią, w telewizji był program, w którym doktor Sankowski przeprowadzał zabiegi, a pacjenci, za zgodę na pokazanie się, nie musieli za to płacić. Byłam zdesperowana do tego stopnia, że napisałam tam i wysłałam swoje zdjęcie. Miałam nadzieję, że uda mi się dostać do tego programu. Oczywiście nic z tego nie wyszło.
Gdy poznała Jacka, swego męża, jak wspomina, na chwilę zapomniała o tym problemie. Wielkość piersi nieoczekiwanie przestała jej przeszkadzać. Jego czułość i adoracja jej kobiecości wyzwoliły spokój. Ale porody i karmienie dzieci wywołały lawinę.
– Mam fajną skórę, jędrną, plastyczną, dobrze się rozciąga, dzięki czemu nie mam rozstępów. W trakcie ciąży brzuch szybko mi urósł, ale równie szybko wrócił do normy. Natomiast piersi po tym, jak jeszcze po ciąży urosły… A do tego grawitacja! Stały się obwisłe. Przeszkadzało mi to jeszcze bardziej. Czułam się niekobieco, źle, niesmacznie…
Ze zdwojoną siłą odżyła potrzeba zmiany. Tym razem była jednak bardziej realna. – Zrobiłaś to dla męża?
– Nie! Wyłącznie dla siebie. On nigdy mi nie powiedział, że cokolwiek jest ze mną nie tak, wręcz przeciwnie. Tu chodziło tylko o mnie. Jeszcze przed ślubem, kiedy przyznałam mu się do tego, że coś mi w sobie nie pasuje, nie do końca to chyba rozumiał, ale już wówczas powiedział, że jak najbardziej mnie w tym wesprze i mi pomoże. Czasem się dziwię, jak on ze mną wytrzymywał, bo wracałam do tego co jakiś czas. Był cierpliwy i wyrozumiały. I tak naprawdę to, że miałam ten zabieg, stało się dzięki niemu. On to ogarnął, załatwił, no i na to zarobił, bo to przecież nie są małe pieniądze. Sama pewnie bym się nie odważyła – uważałam, że to coś wielkiego, potrzebowałam tego, ale nie umiałam pójść dalej, podjąć decyzji. Mam taki charakter, że siebie stawiam na końcu, dlatego pewnie bym czekała na to w nieskończoność. Przyszedł do mnie pewnego dnia i powiedział: „Słuchaj, byłem w klinice, rozmawiałem z lekarzem, jeśli jesteś zdecydowana…”. Zrobił to dla mnie, bo sam, jak wiele razy powtarzał, tego nie chciał i nie potrzebował.
– Bałaś się?
– To była tak wielka chęć i potrzeba zmiany, że nie myślałam o tym. Przed samym zabiegiem, gdy jechałam na salę operacyjną, oczywiście pojawił się niepokój i stres. Byłam jednak po dwóch cięciach cesarskich, wiedziałam, co to jest narkoza. Zresztą gdy doczekałam momentu, że mogę to zrobić, czułam tak wielką ekscytację, że przesłaniała dosłownie wszystko.
– Bardzo czekałaś na efekt, gdy byłaś już po zabiegu?
– Tak! Przez pewien czas trzeba nosić potem specjalny stanik, a robiłam to w czerwcu i to był akurat średni czas na taką operację – upały szczególnie dawały się we znaki. I nie zapomnę momentu, gdy po dwóch tygodniach poszłam i… kupiłam sobie kostium kąpielowy. Mąż zrobił mi niespodziankę i zabrał mnie na kilka dni do Barcelony. Patrzyłam na wodę, wiedziałam, że jestem po wydarzeniu, które w głowie planowałam dziesiątki razy. Docierało do mnie, że wreszcie się to spełniło. Nie mogłam się oprzeć. I choć musiałam bardzo uważać jeszcze na szwy pooperacyjne, na piasek na plaży, zdjęłam ten ochronny stanik i założyłam kostium. To było… takie uskrzydlające. Spełnienie marzeń po wielu latach…
Minęło kilka tygodni od naszego spotkania. Joanna, by podtrzymać efekt poprzedniego zabiegu i zapobiec ponownemu obniżaniu się piersi, zdecydowała się na kolejną, podobną do tej pierwszej operację…
Przypadek Joanny jest jedną z wielu – liczonych w dziesiątkach tysięcy – opowieści o poszukiwaniu akceptacji siebie. Bo z własną powierzchownością jesteśmy na dobre i na złe, bez względu na to, czy i jak nam się ona podoba i umiemy ją zaakceptować. Jak bardzo się nią przejmujemy?
– Bardzo. I za bardzo – odpowiada nam Monika Lewandowska, psycholog, która wyciągnęła z ciężkich depresji dziesiątki osób zmagających się z brakiem samoakceptacji. – Po prostu, tak do końca, to się nam nie opłaca, bo ogromnie nas obciąża. Są badania, które potwierdzają, że gdy widzimy kogoś, kto w naszej ocenie jest ładny, myślimy od razu, że jest też mądry. Myślimy o takiej osobie znacznie lepiej niż o tej, którą uznajemy za brzydszą. Jeśli jesteśmy, nazwijmy to, mało wnikliwymi ludźmi, to na etapie tego pierwszego wrażenia możemy zostać. Gdy jednak dokładnie to rozważymy, zrozumiemy, że nie ma żadnej korelacji pomiędzy wyglądem a intelektem. Można powiedzieć, że nasze zafiksowanie na wyglądzie jest efektem błędu poznawczego, funkcjonowania naszej głowy, choć przecież cała historia ludzkości to opowieść o upiększaniu się. Z mojej praktyki w pracy wynika, że wiele z tych kobiet, które można uznać, w zgodzie z jakimś kanonem, za piękne, jest w środku bardzo niepewnych siebie i nieszczęśliwych.
Czy zatem można powiedzieć, że czasem to dążenie do wizerunku ciężko wypracowanego na sali ćwiczeń oraz wspomaganego ingerencją medycyny estetycznej czy chirurgii plastycznej jest niejako mechanizmem obronnym?
– Tak, to swego rodzaju zbroja, którą się zakłada, by nas chroniła. Jestem ładna, więc jestem bezpieczna. Bo my nie mamy potrzeby bycia ładnym, mamy potrzebę czuć się ze sobą i myśleć o sobie dobrze – przyznaje Lewandowska. – Niektórzy ludzie mają więc taki pomysł, że jeśli będę ładny, zaspokoję swoją potrzebę – będę myśleć o sobie, że jestem w porządku. A to jest pudło, to nie działa! Nie jest to sposób na zabezpieczenie potrzeby samoakceptacji.
Fragment książki: „Wstrzyknę ci młodość. Cała prawda o chirurgii plastycznej”.
Foto: Materiały promocyjne