Kiedy Amerykanie odejdą, Europa będzie musiała obronić się sama. Uważa się, że zastąpienie wszystkiego tego, czego będzie nam brakować w chwili porzucenia Europy przez Amerykę, zajmie nam około dekady – mówi „Newsweekowi” Keir Giles, ekspert Chatham House i doradca brytyjskiego rządu. Największym problemem wcale nie są pieniądze.
Co zmieni coraz bardziej prawdopodobny odwrót USA ze Starego Kontynentu? Na papierze wszystko wygląda dobrze. Europa ma prawie 2 mln żołnierzy i wydaje około 325 mld euro rocznie na obronę. Same liczby nie oddają jednak prawdziwego stanu rzeczy. Wielu żołnierzy służy w armiach, które po prostu nie są gotowe do walki.
„Jeśli wyciągniesz szkielet, ciało umrze”
– Amerykańskiego odwrotu można było się spodziewać od dawna. Od dziesięcioleci kolejni amerykańscy prezydenci zapowiadali, że chcą to zrobić. Dziś najważniejsze pytanie sprowadza się do jednego: czy będzie to odwrót uzgodniony z Europejczykami, czy nagły, który pozostawi nas z licznymi brakami – mówi mi Lawrence Freedman, jeden z najwybitniejszych teoretyków strategii na świecie.
Na pierwszy rzut oka najważniejszym znakiem amerykańskiej obecności w Europie są stacjonujące tu wojska. To 80 tys. żołnierzy, a gdyby doszło do wrogiej inwazji, to ich liczba miałaby sięgnąć 300 tys.
Ale to nie wszystko. NATO zostało zbudowane jako sojusz zdominowany przez Amerykanów, celowo uzależniony od amerykańskiego przywództwa. – Stany Zjednoczone są filarem Sojuszu, dzięki czemu możemy kontrolować naszych sprzymierzeńców i namawiać ich do robienia tego, czego sobie życzmy. Mówiąc bardziej obrazowo, US Army jest szkieletem NATO, więc jeśli wyciągniesz szkielet, ciało umrze – tłumaczy Ivo Daalder, były ambasador USA przy NATO i współautor głośnego raportu, jak militarnie wzmocnić Europę.
Obecna struktura dowodzenia NATO jest zarządzana przez Stany Zjednoczone. Zależność sił w Europie od amerykańskiego dowodzenia jest tak duża, że jeden ze scenariuszy zakłada pozostawienie tego dowództwa nawet po wyjściu amerykańskich wojsk z Europy. – Nie sądzę, aby NATO w Europie mogło działać bez naszych dowódców i personelu. Byłoby to niezwykle trudne – twierdzi generał dywizji USA Skip Davis, niegdyś jeden z dowódców w NATO.
– Powszechnie uważa się, że zastąpienie wszystkiego tego, czego będzie nam brakować w chwili porzucenia Europy przez Amerykę, zajmie nam około dekady. Oczywiście zakładając, że Europa zrobi to, co powinna zrobić. A to, biorąc pod uwagę wcześniejsze karygodne zaniedbania, nie jest zupełnie oczywiste – mówi „Newsweekowi” Keir Giles, ekspert Chatham House i doradca brytyjskiego rządu.
Europa nie jest bezbronna. Dysponuje dobrze wyszkolonymi żołnierzami, ale brakuje im zdolności strategicznych, struktur dowodzenia i siły ognia niezbędnej do prowadzenia długotrwałego konfliktu na własną rękę. „Aby powstrzymać hipotetyczny rosyjski atak na kraje bałtyckie, europejska armia potrzebowałaby 1400 czołgów, 2000 bojowych wozów piechoty, a także miliona pocisków kaliber 155 mm na początkowe trzy miesiące intensywnych walk. To więcej, niż mają dziś francuskie, niemieckie, włoskie i brytyjskie siły lądowe razem wzięte” – czytam w najnowszym raporcie think tanku Bruegel i Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej. – Pod wieloma względami jesteśmy dziś w najgorszym punkcie. Nie dość, że przez lata nie inwestowano w wojsko, to jeszcze niemałą część zapasów oddaliśmy Ukrainie – tłumaczy Giles.
Europie brakuje najbardziej zaawansowanej technologicznie broni, która w ogromnej większości jest dostarczana przez Stany Zjednoczone. – Główne braki dotyczą obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, pocisków dalekiego zasięgu, samolotów transportowych zarówno dla żołnierzy, jak i ciężkiego sprzętu, zaawansowanych dronów i satelitów wywiadowczych – tłumaczy mi Siergiej Radczenko, wybitny historyk zimnej wojny.
Europa jest niemal w stu procentach zależna od amerykańskiego wywiadu satelitarnego. Nadrobienie tych zaległości potrwa lata i będzie bardzo kosztowne – w wielu przypadkach przekracza możliwości poszczególnych państw. Bez tego sprzymierzone armie europejskie byłyby zdolne do pokonania Rosji w wojnie konwencjonalnej, ale koszty będą znacznie wyższe. – Nie oznacza to, że nie można nic zrobić, ale byłoby to znacznie bardziej improwizowane. I w rezultacie o wiele bardziej krwawe, z większymi stratami w ludziach i terenie – twierdzi Sven Biscop z Królewskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych Egmont w Brukseli.
Najłatwiej znaleźć pieniądze
Od 2000 r. rosyjskie wydatki na obronę wzrosły o 360 proc. (po odliczeniu inflacji), a Chin – o 596 proc. Stanów Zjednoczonych tylko o 60 proc., ale i tak są najwyższe na świecie. Europa aż do 2015 r. była wyjątkiem, bo jej militarne wydatki spadały lub pozostawały na tym samym poziomie. Trochę wzrosły po 2015 r., a skoczyły dopiero od 2022 r., gdy Putin zaatakował Ukrainę na pełną skalę. Oznacza to 50-procentowy wzrost w ciągu 25 lat.
Znalezienie pieniędzy będzie stosunkowo najłatwiejsze ze wszystkiego. Zarówno na zbrojenia własne, jak i zastąpienie amerykańskiej pomocy dla Ukrainy. Od lutego 2022 r. amerykańskie wsparcie wojskowe dla Kijowa wyniosło 64 mld euro, europejskie (z Wielką Brytanią) – 62 mld euro. Aby uzupełnić dziurę po USA, UE musiałaby wydać około 3 promili swojego PKB.
Znacznie trudniejsze będzie nadrobienie strat bez dostępu do amerykańskiej bazy wojskowo-przemysłowej. 63 proc. zakupów militarnych Europa robi w firmach spoza UE, głównie amerykańskich. Wymagałoby to zdecydowanie lepszej koordynacji między krajami, aby wspólnie inwestować i dokonywać zakupów. – Opracowywanie nowych systemów broni jest niezwykle kosztowne. Większości krajów nie stać na to w pojedynkę. Znacznie lepszym pomysłem byłoby połączenie sił – podkreśla Radczenko.
Na razie to 27 osobnych sił zbrojnych i 27 instytucji zamawiających. Dlatego Europejczycy mają dziś 17 różnych typów czołgów – Stany Zjednoczone mają jeden. I 20 typów samolotów bojowych wobec sześciu amerykańskich. – Potrzebujemy wspólnych standardów, pieniędzy, skalowania i ujednolicenia procesów produkcyjnych – mówi Susanne Wiegand, była szefowa niemieckiego koncernu Renk.
Kolejnym problemem jest po prostu znalezienie chętnych do walki. Np. mimo najnowszych wysiłków armii niemieckiej do osiągnięcia minimalnej gotowości potrzeba jeszcze 20 tys. żołnierzy. I niemal wszystkie kraje europejskie mają ten problem. Wynagrodzenia wojskowych są stosunkowo niskie, a utrzymanie wykwalifikowanych żołnierzy trudne. Na rynku pracy siły zbrojne konkurują z sektorem prywatnym o rekrutów, ale są w bardzo niekorzystnej sytuacji.
– Ze względu na niską jakość życia, relokacje, misje za granicą, niepewność i możliwość śmierci, trzeba byłoby żołnierzom płacić bardzo wysokie pensje. A ponieważ nie są wysokie, młodzi Europejczycy oczywiście wolą pracę w sektorze cywilnym. W rezultacie większość armii europejskich jest w „trybie paniki”, starając się znaleźć nowych rekrutów w obliczu zwiększonego zagrożenia ze strony Moskwy – podkreśla politolog Vincenzo Bove. W niejednym kraju zachodniej Europy armie zmniejszyły się od zakończenia zimnej wojny o połowę – np. francuska liczyła w 1989 r. ponad 550 tys., dziś ma niewiele ponad 300 tys. I będzie to zmienić bardzo trudno, ponieważ populacja kontynentu starzeje się i kurczy.
Mit europejskiej armii
W obliczu sowieckiego zagrożenia idea wspólnej europejskiej armii była nieustannie dyskutowana od wczesnych dni zimnej wojny. Administracji prezydenta Eisenhowera udało się nawet nakłonić europejskich przywódców do zgody na utworzenie wspólnej armii, złożonej z sił zbrojnych Belgii, Francji, Włoch, Luksemburga, Holandii i RFN. Te państwa zawarły nawet traktat w 1952 r., ale nie został on ratyfikowany w 1954 r. przez francuski parlament, który obawiał się utraty suwerenności narodowej.
Od tego czasu idea wspólnej armii powracała wielokrotnie, ale zazwyczaj na krótko. Dziś wraca znowu. W połowie lutego prezydent Ukrainy wezwał UE do stworzenia „europejskich sił zbrojnych – armii, która będzie w stanie reagować na niebie, na wodzie, na lądzie, za pomocą dronów i sztucznej inteligencji itp. w przypadku niesprowokowanej wojny ze strony Rosji”.
Istnieją dobre powody, dla których idea wspólnej armii wydaje się atrakcyjna na pierwszy rzut oka. Obronność Europy jest niewystarczająca. Dokonując wspólnych zakupów, dostalibyśmy znacznie więcej za te same pieniądze. Stworzenie europejskiej armii stanowiłoby też potężny sygnał polityczny i wielki krok ku jedności.
Jest jednak bardzo mało prawdopodobne, aby ta propozycja została zrealizowana. Lista „ale” jest bowiem znacznie dłuższa. Interesy narodowe i głębokie przywiązanie do suwerenności prawdopodobnie zawsze zwyciężą – podobnie jak w 1954 r., gdy Francuzi powiedzieli „nie” (pogłoski o tym, że Bruksela zamierza stworzyć wspólną armię, były jednym z głównych argumentów na rzecz brexitu).
Nie wiadomo, kto miałby taką armią dowodzić. Wymagałoby to długiej i żmudnej zmiany traktatów unijnych, które dziś definiują obronę terytorium jako obowiązek państw członkowskich. Co się stanie, jeśli nie będzie jednomyślności? Jeśli jedna grupa państw będzie chciała rozmieszczenia u siebie oddziałów tej armii, a inna grupa tego nie zechce? Niektóre kraje UE – Austria, Irlandia, Malta – nie mogłyby uczestniczyć w europejskiej armii ze względu na swoją neutralność. A co z tymi, które nie są w UE, ale militarnie są niezwykle cenne dla Europy, jak Wielka Brytania czy Norwegia?
Kilka lat temu, pisząc o projektach wspólnej europejskiej armii, analityk ds. bezpieczeństwa Brooks Tigner zapowiedział, że musiałaby się ona zmierzyć z „mnóstwem technicznych, prawnych i administracyjnych różnic nie do pogodzenia, a na końcu wszystko będzie się rozbijało również o najbardziej przyziemne rzeczy, takie jak prawa żołnierzy. Silne związki zawodowe reprezentujące personel wojskowy w bogatych krajach skandynawskich gwarantują, że ich żołnierze cieszą się poziomem komfortu fizycznego, wysokim wynagrodzeniem i dostępem do opieki medycznej, o których ich odpowiednicy w biedniejszych krajach UE mogą tylko pomarzyć. Czyje przepisy unijne regulowałyby wspólną europejską armię? I jak byłoby to finansowane?”. Lista potencjalnych rozbieżności jest wręcz nieskończona. Dlatego dzień, w którym Armée Française, Bundeswehra, Wojsko Polskie etc. zostaną rozwiązane i wchłonięte przez europejskie siły zbrojne, nie nadejdzie w przewidywalnej przyszłości.
Jest też druga potencjalna wersja. Zamiast rozwiązywać istniejące narodowe siły zbrojne, można stworzyć dodatkową 28. armię – europejskich marines, sił interwencyjnych składających się z żołnierzy państw europejskich. Tyle że takie jednostki już istnieją.
Od 2007 r. UE dysponuje wielonarodowymi grupami bojowymi liczącymi po 1500 osób, ale nigdy nie zostały one rozmieszczone. „Kwestie związane z wolą polityczną, ich użytecznością i solidarnością finansową uniemożliwiły ich rozmieszczenie” – głosi oficjalny komunikat.
UE musi być w stanie bronić swego terytorium. Z pomocą Amerykanów, ale także bez nich. Jeśli Ukraina stanie się członkiem UE, będziemy musieli zapewnić jej gwarancje bezpieczeństwa (Putin zgadza się na członkostwo Ukrainy w UE, ponieważ tych gwarancji nie bierze na serio). Ale na razie Europę dzieli od tego daleka droga.