W kluczowych momentach historii nie ma miejsca na niewinność, na „pożyteczny idiotyzm”, na żadne „tak wyszło”.
Czy można nie być pożytecznym idiotą? Da się pewnie zrezygnować z pożytku i być idiotą szkodliwym albo w najlepszym razie takim, który nie wywiera wpływu na wszechświatowy bilans zysków i strat. Da się przecież całkiem spokojnie funkcjonować na obrzeżach albo dalekich rubieżach rozumu w taki sposób, żeby nie miało to żadnego przełożenia na czyjąś krzywdę lub zysk. Jednak sama kategoria „pożyteczności” ma w tym związku frazeologicznym znaczenie odwrotne: ponieważ ktoś, myśląc, że pomaga, jednocześnie naprawdę szkodzi. Pomaga nie temu, co trzeba. Daje się wykorzystać.
Co to znaczy, że jest się „idiotą”? Po pierwsze, jest to słowo stygmatyzujące i obraźliwe. Kiedyś było stosowane jako określenie niepełnosprawności intelektualnej, ale później stało się obelgą. Kiedy kogoś tak nazywamy, kwestionujemy jego umysłowe kompetencje jako takie. W debacie publicznej nagi „idiota” pojawia się stosunkowo rzadko. Zamiast tego dość często słyszymy „idiotyzmy”. „Pożyteczny idiota” to ktoś, kto daje przestrzeń szkodliwym, nieprawdziwym, antagonizującym wypowiedziom, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami. Od zeszłego tygodnia ogólnoświatowym przykładem takiej postawy stał się były amerykański dziennikarz Tucker Carlson. Jednak Demokryt z Abdery pisał, że decyzje podjęte pod przymusem nie podlegają ocenie moralnej. Mam więc z tym określeniem ogromny problem. Bo chociaż jego „wywiad” z Putinem nie świadczy o rozumie, to nazywanie go „idiotą” zdejmuje z Carlsona ciężar odpowiedzialności za to, co zrobił. Tymczasem on tę odpowiedzialność ponosi.