Niezależnie od szumu wokół wyborów prezydenckich w USA prawdziwa odpowiedź może być tylko jedna. Zupełnie nie wiadomo. Ale odpowiedź na pytanie, dlaczego nie wiadomo, jest całkiem fascynująca.
Dlaczego nie wiadomo, kto wygra? W największym skrócie – żadne dane nie wskazują w tym momencie na zwycięzcę. Najlepsze prognozy wyborcze, analizujące dane z setek sondaży pokazują szanse Kamali Harris i Donalda Trumpa jako 50 na 50, 52 do 48, albo 56 do 43 (co, wbrew pozorom, nie oznacza przewagi żadnego z kandydatów).
Oczywiście można się wspierać czymś bardziej ezoterycznym. Np. przeczuciami albo atmosferą. W tej dziedzinie Trump prowadził bezapelacyjnie niemal do samego dnia wyborów. W końcu to on w 2016 i 2020 r. wypadł lepiej, niż wskazywały sondaże (raz wygrał, a raz przegrał, ale było blisko). Tyle że w amerykańskiej polityce żadnej partii nie udało się do tej pory wypaść lepiej w wyborach prezydenckich, niż wskazywały sondaże trzy razy z rzędu. A obrazek malowany przez badania w tym roku wyjątkowo skomplikowany. I z czasem komplikuje się coraz bardziej. Oto dlaczego.
Jak działa amerykański system wyborczy?
Zacznijmy od tego, jak działają amerykańskie wybory. Głosować mogą ok. 244 mln Amerykanów, w 2020 r. do urn poszło dwie trzecie uprawnionych. Gdyby taki wynik się powtórzył, to 5 listopada głosy oddałoby 162 mln ludzi. Sondaże wskazują, że większość zdobyłaby Kamala Harris, choć ostatnio jej przewaga nad Donaldem Trumpem topnieje. Tyle że to większego bez znaczenia. Prawdziwe wybory rozgrywają się na innym poziomie.
Formalnie nie głosuje się bowiem bezpośrednio na kandydata, a na elektorów. Dopiero oni decydują o tym, kto zostanie prezydentem. W sumie elektorów jest 538. Dlaczego tylu? Ich liczba wynika z liczby senatorów (100) i członków Izby Reprezentantów (435), a do tego dołożyć trzeba jeszcze trzech reprezentujących stołeczny Dystrykt Kolumbii. Wyścig o Biały Dom wygrywa ten kandydat, który zgromadzi 270 elektorów (a możliwy jest remis 269 do 269, w historii wydarzył się raz).
To sendo problemu z amerykańskimi wyborami prezydenckimi. Tak naprawdę nie jest to jedno głosowanie, a 50. W każdym stanie osobno. Drogę do zwycięstwa można porównać do układanki. Elementów jest 50 – każdy stan to jeden. Ale nie każdy ma tę samą wartość (patrz mapa). Wielka i ludna (39 mln mieszkańców) Kalifornia to 55 elektorów. A Wyoming, w którym mieszka mniej ludzi niż w Łodzi – ledwie trzech. Kto zdobędzie więcej głosów w stanie (choćby tylko o jeden), zgarnia wszystkich stanowych elektorów. Trochę inaczej jest tylko w Nebrasce (5 elektorów) i Maine (4 elektorów). Tam część głosów zdobywa ten, kto osiągnie najlepszy wynik w stanie (2), a reszta jest przydzielana na podstawie wyników kandydatów w okręgach wyborczych do kongresu (trzy w Nebrasce i dwa w Maine).
Kandydat bądź kandydatka musi pozbierać takie stany, które dadzą mu w sumie 270 głosów elektorów.
Co to oznacza w praktyce? Kamala Harris na pewno wygra głosowanie w Kalifornii. Ba, zapewne zdobędzie tam kilka milionów więcej głosów niż Donald Trump. Wszystkie one trafią do Harris. Z kolei Trump niemal na pewno wygra w Teksasie (może zdobyć kilkaset tysięcy głosów więcej niż demokratka) i dzięki temu na jego konto zapisze się 40 głosów elektorów. Ale w Pensylwanii, gdzie zagłosuje ok. 7 mln ludzi, sondaże wskazują na remis. A o oznacza, że o tym do kogo trafi 19 elektorów, może zdecydować różnica ledwie kilkuset głosów. I to tych kilkuset wyborców z Pensylwanii zdecyduje, czy do Białego Domu wróci Donald Trump, czy zostanie tam Kamala Harris.
Miejsc takich jak Pensylwania, w których wynik waży się na ostrzu noża, jest jeszcze sześć. To Arizona, Georgia, Karolina Północna, Michigan, Nevada i Wisconsin. W sumie rozdziela się w nich 93 głosy elektorów. I to one zdecydują o wyniku wyborów. I choć w tych siedmiu stanach przeprowadzono w sumie setki sondaży, to tuż przed wyborami różnice między Trumpem i Harris mieszczą się w granicy błędu statystycznego. A to oznacza, że wyniki mogą bardzo zaskoczyć.
Błędy sondaży. Jaki może być wynik wyborów prezydenckich w USA?
Dlaczego tak jest? To nie do końca wina sondaży. Przede wszystkim są one obciążone błędem. Policzono, że średnio od 1972 r. sondażownie myliły się w stanach wahających się o 3,4 proc. Ale błędy sondażowni mogą oczywiście być (i bywają) jeszcze większe.
Błędy biorą się z doboru próby – w teorii powinna ona odzwierciedlać cały elektorat. W praktyce nigdy tak nie jest. Dlatego autorzy sondaży muszą przyjąć wiele założeń, żeby wyniki odzwierciedlały rzeczywiste preferencje wyborców. Świetnie pokazał to ostatnio Josh Clinton, politolog i badacz społeczny z Vanderbilt University.
Wziął on na warsztat dane z sondażu, w którym o preferencje zapytano 1718 respondentów. „Surowe” dane wskazywały na prowadzenie Kamali Harris nad Donaldem Trumpem o 6,1 pkt proc. (51,6 proc. do 45,5 proc. wskazań). Problem w tym, że respondenci nie odzwierciedlali prawdziwej struktury amerykańskiego elektoratu. A ta jest bardzo skomplikowana. Dlatego sondażownia musi doważyć odpowiedzi, żeby wszystkie grupy były odpowiednio reprezentowane.
Musi przy tym odpowiedzieć na kilka pytań. Czy respondenci odzwierciedlają strukturę demograficzną elektoratu (pod względem płci, wieku, wykształcenia, rasy, miejsca zamieszkania)? Czy odzwierciedlają strukturę elektoratu politycznie – czyli czy w próbie jest odpowiednio wielu wyborców obu partii (republikanie odpowiadają na pytania sondażowe mniej chętnie itd.)? Czy deklaracje o udziale respondentów w wyborach pokrywają się z rzeczywistością?
Teoretycznie odpowiedź na te pytania powinna ujawnić strukturę elektoratu taką, jaka będzie ona 5 listopada 2024 r. Tyle że odpowiedzi tej można udzielić na podstawie różnych zmiennych. Josh Clinton zrobił taki eksperyment i w zależności założeń, na których się opierał, przewaga Harris wynosiła od marnych 0,9 pkt proc. do nawet 9 pkt proc. To znacznie więcej niż zwykły sondażowy błąd. Ale też o wiele więcej niż wynoszą sondażowe różnice między Trumpem i Harris.
Badacz podkreśla, że nie chodzi o żadne granie rezultatem – każda sondażownia musi podjąć takie decyzje, bo inaczej wyniki sondażu nie będą miały sensu. Ale to nie koniec, bo Clinton zwraca uwagę na jeszcze jedno ograniczenie sondaży, z którym nic zrobić się nie da. „Nawet jeśli poprawnie przewidujemy, jak będzie wyglądał elektorat w 2024 r. pod względem demograficznym i partyjnym, nasze korekty zadziałają tylko wtedy, gdy wyborcy, którzy wzięli udział w sondażu, mają takie same poglądy jak podobni wyborcy, których nie badaliśmy. Jest to podstawowe założenie sondaży” – pisze.
„Mimo że wiele osób narzeka na niedokładność sondaży przedwyborczych, to w rzeczywistości zdumiewające jest to, że sondaże są tak dokładne, biorąc pod uwagę, jak wielu wyborów musi dokonać ankieter” – podkreśla Clinton.
Te decyzje mogą radykalnie zmienić wynik sondażu. Dobrze pokazuje to badanie w Iowa dla lokalnego „Des Moines Register”, które wywołało tuż przed wyborami prawdziwy szok. Pokazało ono, że Kamala Harris prowadzi z Donaldem Trumpem 47 proc. do 44 proc. Jeszcze we wrześniu przewaga Trumpa, który wygrał w Iowa dwukrotnie, w tym samym badaniu wynosiła 4 pkt proc. Dlaczego to znaczące? Bo stojąca za sondażami „Des Moines Register” firma ankieterki J. Ann Selzer myli się co do wyników w stanie bardzo rzadko i uchodzi za wzorzec dokładności.
Ekipa Selzer twierdzi, że wzrost poparcia dla Kamali Harris wynika z wielkiej mobilizacji wyborczej kobiet, zwłaszcza starszych. Z sondażu wynika, że przewaga Harris w elektoracie kobiecym wynosi 28 pkt proc., ale wśród kobiet po 65. roku życia to aż 63 do 28 proc. Ankieterzy zauważyli też, że wyborcy niezależni zaczęli przerzucać swoje sympatie na Demokratkę. Jeśli mają rację do struktury elektoratu w tych wyborach, to Harris jest na prostej drodze do zwycięstwa. Nie tylko w Iowa.
Z sondażami wskazującymi na remis jest jeszcze jeden problem. Firmy badawcze często boją się podejmować ryzyko (badanie w Iowa jest tu chwalebnym wyjątkiem) i podejmują decyzje tak, żeby nie odróżniać się znacząco od reszty stawki. Ten owczy pęd może prowadzić do ignorowania sygnałów, że któryś z kandydatów zdobywa przewagę. W związku z tym po ogłoszeniu wyników wyborów może się okazać, że Trump albo Harris mają sporą przewagę w Kolegium Elektorów, a wybory wcale nie skończyły się remisem. Narzekania na sondaże będzie wtedy co niemiara. Po części będzie ono pewnie słuszne. A po części będzie wynikało z niezrozumienia, przed jak wielkim wyzwaniem stanęły sondażownie.