Ostatnio przechodziłem mocną fazę teatralną: byłem na musicalu, byłem na adaptacji „Empuzjonu” Tokarczuk, byłem na spektaklu dyplomowym Akademii Teatralnej, byłem wreszcie na odrodzonym kabarecie Pożar w Burdelu, na którego występy lata temu chadzałem z żarliwością ultrasa.
Niby się cieszyłem, niby napawałem sztuką sceniczną, ale wciąż nie byłem w pełni zaspokojony. I dopiero gdy wychodziłem z przedstawienia Pożaru w Burdelu w warszawskim Teatrze Rampa, dotarło do mnie, czego mi brakło w tych wszystkich sztukach: Jarosława Kaczyńskiego.
Brakowało mi monologów i tyrad Kaczyńskiego – czy to w musicalu, czy w dramacie, czy w horrorze, czy w kabarecie. Wszędzie brakowało mi Kaczyńskiego i wpadłem w trwogę, że jestem od Kaczyńskiego uzależniony. Bo co tu ukrywać, Kaczyński stał się główną postacią naszego teatru politycznego, ale i naszego życia codziennego. Czymże są filmy, seriale, teatr czy opera (o balecie nie wspominając) bez Kaczyńskiego? Jestem przekonany, że przy odrobinie wysiłku umielibyście sobie wyobrazić świat bez Netflixa, TikToka, YouTube’a i Facebooka, ale bez Kaczyńskiego świata nie uniesiecie. To on jest zarządcą waszej wyobraźni, nawet jeśli pałacie do niego żarliwą nienawiścią. On jest większy niż Netflix, YouTube i Facebook razem wzięte. To właśnie sobie uświadomiłem, wychodząc ze spektaklu Pożaru w Burdelu.
Chadzałem na Pożar w Burdelu, owo cudowne dziecko Michała Walczaka i Maxa Łubieńskiego, niemal od początku ich działalności w 2012 roku. Było to z grubsza wtedy, gdy ukazała się wiekopomna, choć kompletnie zapomniana książka Michała Kamińskiego „Koniec PiS-u”. Ściślej był to wywiad rzeka z Kamińskim przeprowadzony przez Andrzeja Morozowskiego, dzieło, o którym obaj chcieliby zapomnieć, a jeśli zapomnieli, to ja im przypominam. Jeszcze kilka lat temu można to było dostać na książkowej jatce za pięć złotych, dziś na Allegro znajduję jedyny egzemplarz, za złotych dwanaście, rzecz dla wyjątkowo wyrafinowanych koneserów.
Wspominam o tym, bo gdy Kamiński wieszczył ponad dziesięć lat temu rychły koniec PiS, ruszał właśnie Pożar w Burdelu, a nazwa tego kabaretu była doskonałą metaforą życia politycznego w Polsce. Zwłaszcza że Pożar w Burdelu komentował tę polityczno-społeczną rzeczywistość, podlewając ją gęstym, acz lekkostrawnym sosem absurdu i groteski. Znamienne, wręcz wspaniale symboliczne, że Pożar w Burdelu odrodził się po 15 października, bo oznacza to, że humor nam wraca, a wszak przez ostatnie lata, jeśli mieliśmy jakieś poczucie humoru, to wisielcze. Dowcipni byliśmy jak noc listopadowa, a śmiech nasz dobiegał z krypty i przypominał jęki żywych trupów.
Jestem przekonany, że przy odrobinie wysiłku umielibyście sobie wyobrazić świat bez Netflixa, TikToka, YouTube’a i Facebooka, ale bez Kaczyńskiego świata nie uniesiecie
Naturalnie przez lata chodziło się na Pożar w Burdelu dla Andrzeja Konopki, grającego tam postać Burdeltaty, narratora opowieści, zarządcy chaosu generowanego przez ekipę Pożaru, tej artystyczno-politycznej anarchii, jaka rodziła w widzach prawdziwe katharsis. Po to się tam szło: by oczyścić się śmiechem z oblepiającego nas szlamu nienawiści, coraz większego z każdym rokiem. Ale szło się na Konopkę także dla jego roli księdza Marka, gdy ciepłym księżowskim głosem, z tą wzniosłą modulacją, jakiej muszą uczyć w seminariach, bo jest osobną sztuką oratorską, dziwaczną melodeklamacją odgrywał postać prawdziwego polskiego księdza. Były to czasy, gdy Kościół starał się przejąć kontrolę nad każdym aspektem naszej ziemskiej egzystencji i coraz mniej go obchodziły jakieś tam eschatologie czy metafizyki, najmniej go obchodził Bóg, a najbardziej kręcił oczywiście seks.
W trzecim roku rządów PiS Pożar w Burdelu za program „Fabryka patriotów” pokazany w TVN został nawet zaskarżony przez Ordo Iuris, co zawsze jest powodem do dumy i chwały. A zaskarżony został za „szydzenie z tożsamości historycznej, religii katolickiej i wartości etycznych, dotyczących aborcji i życia ludzkiego”. To były wspaniałe czasy, obrażano bowiem premiera Morawieckiego oraz profesora Chazana, jeśli pamiętacie tę złowrogą postać obrońcy życia nienarodzonego, choćby po trupie kobiety.
„Kohabitacja, transgender, owulacja, jakie jeszcze obce słowa będziesz wpajała dzieciom, zastępując pedagogikę wstydu pedagogiką bezwstydu, a Wigilię Chanuką!” – zawodzi ku postaci grającej nauczycielkę Konopka jako ksiądz Marek w najnowszej odsłonie Pożaru w Burdelu. A ja rechoczę, ale głównie dlatego, że latami rechotałem z postaci księdza Marka i zarazem myślę o tym, że marny czas nadszedł dla wszystkich księży Marków. Bo nie dość, że Kościół nas coraz mniej śmieszy, to nawet coraz mniej przeraża – zdaje się, że jego babilońska potęga powoli kruszeje i rozpada się w proch jak wyciągnięta z katakumb mumia. Śmiejmy się z Kościoła, póki jest się z czego śmiać, choć nie wieszczmy jego rychłego upadku, jak Kamiński wieszczył koniec PiS.
Nigdy postać Kaczyńskiego nie pojawiła się w Pożarze, nawet bodaj w postaci pacynki, a śpiewające pacynki odgrywają w Pożarze rolę niepoślednią. Kaczyński jako śpiewająca pacynka kiedyś doprowadziłby mnie do spazmatycznego śmiechu, dziś jednak już nie śmieszyłby tak bardzo. W najnowszym programie „Casanova. Warszawskie zauroczenie” występują Czarnek i Giertych, ale nie ma Kaczora, co mnie bolało na początku, bo zdawało mi się, że wybryki zbawcy narodu, który wciąż nie chce być emerytowanym zbawcą, i zdaje się, że nigdy na emeryturę nie przejdzie, zdawały mi się idealne do kabaretu, a teraz już nie wydają mi się.
I tu przechodzę do moich osobistych rozterek: czy z Kaczyńskiego w ogóle warto się śmiać? Nie czy wolno bądź czy należy się śmiać, ale czy warto? Sam się starałem śmiać latami, ale coraz gorzej mi to wychodziło, mimo iż wystarczy obejrzeć jeden jego stand-up w Kielcach lub Płocku, czy ostatnio, gdy szturmował Sejm, niemal jak trumpiści Kapitol, by wybuchnąć śmiechem, ale ten więźnie w gardle.
Pożar w Burdelu zawsze darł łacha z polskich zabobonów, z obsesji antyzachodnich, a jeszcze bardziej seksualnych, ale i darł łacha z postępowców. Tych uosabia w „Casanovie” postać nazwana „prezydentką”, w której nawet niewidomy ujrzy Aldonę Machnowską-Górę, stołeczną szefową od kultury, kojarzoną z największą wtopą warszawskiego ratusza, czyli z mianowaniem Moniki Strzępki na dyrektorowanie w Teatrze Dramatycznym, a później z jeszcze dramatyczniejszym odwoływaniem jej z dyrektorowania.
I właśnie dlatego potrzebujemy Pożaru w Burdelu, bo możemy drzeć łacha i z Czarnka, i z Machnowskiej-Góry, z lewicowych progresistów, i z księdza Marka do spółki z Czarnkiem. Osobiście jestem spragniony żartów z prezydenta mojego miasta, i gdybym miał jakiś wpływ na twórców Pożaru w Burdelu, to namówiłbym ich na zrobienie programu o Rafale Trzaskowskim budującym legendarny już tramwaj do Wilanowa. Dla niezorientowanych – to inwestycja, która im dłużej trwa, tym bardziej oddala się od finału, a im bardziej oddala się od finału, tym Trzaskowski ładniej uśmiecha się na zdjęciach.
„Ajajaj, jak wkurwia mnie ten kraj!” – śpiewa w Pożarze postać odgrywająca carycę Katarzynę. A ja, mimo iż nienawidzę carycy Katarzyny, podobnie jak wszystkich władców Rosji, przecież zgadzam się z nią: Polska wkurwia. I jedyne, co na to można poradzić, to śmiać się z Polski, a więc z nas samych się śmiać.