Rodzice nie mówią dzieciom o pieniądzach. Są tematem tylko w tych domach, w których nie ma pieniędzy.
Kornelia ma 15 lat, mieszka z rodzicami i młodszym bratem pod Szczecinem. Jak wysokie są raty kredytu za dom? Nie wie. Jak wysokie rachunki za prąd? Nie wie. Ile kosztuje bilet autobusowy do szkoły? Też nie wie, bo rodzice zawożą ją samochodem i przywożą. A nawet jak gdzieś jest przez chwilę sama, to wciąż jednak z nimi, bo – dzięki specjalnej aplikacji – śledzą w swoich telefonach, gdzie jest. Jeżeli czegoś potrzebuje, prosi, oni decydują, czy warto kupić. Kieszonkowego nie dostaje.
– Spotykam wiele takich nastolatków – mówi Marcin Józefaciuk, jeden z najbardziej znanych w Polsce nauczycieli. Wytatuowany, ultramaratończyk, uczy siedmiu przedmiotów, imponuje uczniom, więc przychodzą do niego, zwierzają się, także z tego, że są nieprzygotowani do życia. Widzi to też na lekcjach, choćby angielskiego. – Gdy wchodzimy w działy: „Praca i pieniądze”, „Sklepy i zakupy”, gubią się – tłumaczy. Nie chodzi o to, że brakuje im słówek, im brakuje podstaw. – Nie potrafią zarządzać pieniędzmi, nie mają pojęcia o budżecie domowym, nie znają nazw produktów, mylą ser żółty z białym – mówi nauczyciel.
Nie wyjaśniamy dziecku logicznego ciągu: praca – zarobki – wydatki.
Właśnie dlatego zgodził się poprowadzić program „Nastolatki rządzą kasą” w TVN, który jest rodzajem eksperymentu społecznego. Do udziału w nim wybrano 10 rodzin o różnym statusie, z różnych części kraju. W każdej z nich dorośli musieli podać, jak wysokie są miesięczne koszty utrzymania i całą tę sumę powierzyć swojemu dziecku, któremu wcześniej nie dawali nawet kieszonkowego. Nastolatki w wieku 14-18 lat muszą opłacić rachunki, zapełniać lodówkę. Wchodzą w ten eksperyment jak na pole minowe.
Gitara i torebka
Gdy 15-letnia Kornelia dostaje do ręki cały miesięczny budżet – w sumie 15 tys. zł – ojciec mówi, że jest bliski zawału. Później z żoną – korzystając z aplikacji – nerwowo śledzą, gdzie jest córka. Najpierw idzie do sklepu muzycznego, kupuje gitarę elektryczną, kabelki, futerał. Nie umie grać, ale zawsze marzyła o gitarze. Później runda po innych sklepach – kupuje buty, pasek. W jeden dzień wydaje prawie 3 tysiące złotych.
Bohaterka innego odcinka – 17-letnia Jessica z Gryfic – gdy tylko dostaje pieniądze na utrzymanie całej rodziny, kupuje sobie markową torebkę tak małą, że ledwie udaje się w nią wcisnąć telefon.
– Ile kosztowała? – pytają rodzice.
– Cztery – mówi Jessi.
– Czterysta złotych za tak małą torebeczkę? – nie mogą uwierzyć.
– Cztery tysiące – oświeca ich córka.
– Strach, który widać w oczach rodziców, jest prawdziwy, bo też pieniądze są prawdziwe. Jeżeli rozpłyną się przed końcem miesiąca i dziecko nie porobi opłat, zostaną z nieopłaconymi rachunkami – tłumaczy Józefaciuk.
– O Jezu, nie jestem pewna, jak by to było u nas, ale mam nadzieję, że nie tak – mówi Sara Ferreira, która ma troje dzieci w wieku 11, 13 i 15 lat.
– Nie wiem, czybym podjęła takie ryzyko – przyznaje szczerze Marysia Górecka, mama czworga dzieci (wiek od 2 do 13 lat).
Obie są blogerkami i jako doświadczone mamy doradzają innym. Choć rodzice często o coś pytają, to niemal nigdy o to, jak rozmawiać z dziećmi o pieniądzach.
– Unika się tego tematu, wychodząc z założenia, że dopóki dziecko z nami mieszka, ma wszystko, więc niech sobie nie zawraca głowy pieniędzmi. Gdy dorośnie i zacznie zarabiać, samo zobaczy, jak jest. Temat pojawia się dopiero, gdy są problemy: pretensje i kłótnie, bo dziecko zaczyna porównywać się z innymi, mówi, że oni mają pieniądze, na co chcą, noszą markowe ubrania. Nieustannie wysyła rodzicom komunikaty, że ma za mało, bo mniej niż inni – tłumaczy Marysia Górecka.
Ale nawet wtedy raczej nie bierze się dziecka na szczerą rozmowę o tym, jaka jest sytuacja finansowa rodziny, ile comiesięcznych opłat.
Gdy Kornelia z programu „Nastolatki rządzą kasą” patrzy na rachunki, których nigdy wcześniej rodzice jej nie pokazywali, oczy robią się jej coraz większe. Prawie 3 tys. zł na ratę kredytu za dom, ubezpieczenie 200, prąd 159, abonament za trzy telefony 421… – Czemu aż tyle? Zdzierstwo! – narzeka. Dotąd była przekonana, że korzystanie z telefonu nic nie kosztuje. A gdy do tego dochodzą jeszcze inne opłaty i po podliczeniu wychodzi 7,5 tys. zł, jest zdumiona.
Jessi jest przerażona cenami żywności. Dotąd jeździła na zakupy z rodzicami, wkładała do koszyka, co chciała, a o tym, ile rodzice zostawili w kasie, jakoś się nie rozmawiało. Tak jak i o tym, ile kosztuje wymiana oleju w samochodzie, płyn do spryskiwacza, ubezpieczenie OC.
Rozród pantofelka
– Pieniądze są częstym tematem tylko tam, gdzie ich nie ma. W biednych domach dzieci – siłą rzeczy – słyszą, ile co kosztuje. W rodzinach średniozamożnych i majętnych o tym się nie mówi. I to przedziwne, bo dziecku wyjaśnia się, jak wygląda piesek, a jak kurka, mówi się o słońcu, że świeci, o deszczu, że pada, ale nie mówi się o tym, że wszystko ma swoją cenę – tłumaczy Ewa Żeromska, pedagog, doradca rodzinny. – A odkąd powszechne stały się karty oraz płatności zdalne, dziecko długo może nawet nie wiedzieć, jak wyglądają pieniądze. Nie ma w domu ani bilonu, ani banknotów.
Magdalena Buczkowska, ekonomistka i blogerka znana jako Mama Dusigrosz, na samym szczycie grzechów, jakie popełniają rodzice w finansowej edukacji dzieci, stawia nieedukowanie. Odpuszczają, licząc, że może kiedyś ktoś zrobi to za nich. Nie mówią dzieciom nawet o tym, skąd biorą się pieniądze, więc mogą rosnąć w przekonaniu, że z bankomatu, bo przecież, ilekroć mama lub tato podejdą do tej magicznej maszyny, to sobie wybierają.
– Ktoś powinien dziecku wyjaśnić, że pieniądze nie wzięły się tam znikąd i że zanim się je wybierze, trzeba zarobić. Gdy jest małe, nie poznaje logicznego ciągu: praca – zarobki – wydatki, a potem szybciej usłyszy o rozrodzie pantofelka niż o budżecie domowym, podatkach, lokacie, kredycie. A to powinien być elementarz, jak „Ala ma kota” – tłumaczy Żeromska. Są co prawda w szkole lekcje z podstaw przedsiębiorczości, ale najwcześniej w drugiej licealnej, w dodatku niewiele tam o finansach osobistych, więcej o patriotyzmie gospodarczym i funkcjach rynku. Minister edukacji Czarnek zapowiada, że od września tego roku będzie inaczej – zamiast podstaw przedsiębiorczości, biznes i zarządzanie. Ale też dopiero w szkole ponadpodstawowej.
– To, że w podstawówce nie ma lekcji o finansach, jest błędem systemowym. Tak jak błędem jest to, że w domu nie włącza się dzieci w rozmowy o pieniądzach, odmawia im się kieszonkowego – mówi Ewa Żeromska.
Dopóki mi nie zapłacicie
Z badań BNP Paribas wynika, że w Polsce kieszonkowe daje 65 proc. rodziców.
Argumenty przeciwników: po co mu, nabierze przekonania, że można mieć kasę za nic, nie wiadomo, na co przepuści, ilekolwiek by mu dać, to roztrwoni.
– To, w jaki sposób ma się nauczyć zarządzać pieniędzmi? Jak ma się zmierzyć z sytuacjami: „na co wydać” albo „chciałbym to sobie kupić, ale już nie mam pieniędzy, bo wydałem”. Dostając kieszonkowe, ma szansę przekonać się, że każda decyzja ma konsekwencje – tłumaczy dr Sabina Kołodziej, psycholożka ekonomiczna z Akademii Leona Koźmińskiego.
– Pozwólmy dzieciom popełniać błędy na małych kwotach, żeby w przyszłości ustrzec je przed dużo kosztowniejszymi – mówi Mama Dusigrosz. Nawet opracowała wzór na wysokość kieszonkowego: 1 zł x wiek dziecka w latach x liczba tygodni w miesiącu. Zakładając, że dziecko ma 10 lat, a w miesiącu wypadną 4 tygodnie, to powinno dostać 40 zł. Przy czym, jeżeli rodziców stać, mogą w ten wzór na kieszonkowe, zamiast złotówki wstawić dwa albo trzy złote – wówczas dostanie 80 zł albo 120 zł.
Z badań BNP Paribas wynika, że rodzice raczej nie szaleją. Dzieci w wieku od 3 do 5 lat, jeżeli w ogóle dostają kieszonkowe, to na ogół 20 zł miesięcznie. W wieku od 6 do 10 lat – średnio 50 zł, starsze około 100 zł.
Większość gotówkę, ale 23 proc. przelewem na konto, 3 proc. blikiem.
Jedni od razu całość, inni tygodniówki. – Najważniejsze, żeby dziecko wiedziało, kiedy je otrzyma. Jeżeli ma zarządzać pieniędzmi i planować wydatki, nie możemy doprowadzać do tego, że nie będzie wiedzieć, czy dostanie, czy nie, i za każdym razem musi się upominać – tłumaczy dr Kołodziej.
Część rodziców zamiast kieszonkowego wprowadza taryfikator: za wyrzucenie śmieci dwa złote, pościelenie łóżka trzy. Dodatkowo płatne piątki i szóstki zdobyte w szkole. – Jestem przeciwniczką – mówi dr Kołodziej. I tłumaczy, że w dziecku powinno się wzmacniać motywację wewnętrzną, a nie przekonanie, że uczy się dla dobrych ocen i pieniędzy. – Także płacenie za wykonywanie podstawowych obowiązków domowych nie jest dobrym pomysłem, bo przecież każdy w rodzinie powinien podejmować działania dla jej dobra – tłumaczy dr Kołodziej.
– Niestety, dochodzi do przegięć – w jednych domach w ogóle nie mówi się o pieniądzach i dziecko nie wie nawet, skąd się biorą, a w innych wszystko się wycenia, przelicza i uczy dziecko postawy: nie kiwnę palcem, dopóki mi za to nie zapłacicie – mówi Ewa Żeromska.
Przypadki, w których dziecko mogłoby zarobić, to czynności wychodzące poza zwykłe obowiązki: umycie samochodu, skoszenie trawnika. – Jeżeli rodzice nie mają czasu i musieliby komuś to zlecić, mogą zapłacić dziecku – tłumaczy.
Słoiki i koperty
Mama Dusigrosz, która zdążyła przećwiczyć różne edukacyjne metody na swoich dzieciach, mówi, że oswajać z pieniędzmi można już nawet te, które jeszcze nie potrafią liczyć.
– Córka miała dwa lata, gdy zaczęłyśmy bawić się w stragan. Dzięki temu szybko zaczęła się orientować, że jak się coś kupuje, to się za to płaci i czasami otrzymuje resztę, a czasami nie – tłumaczy. Kieszonkowe doradza wypłacać dzieciom, które nie tylko umieją już liczyć, ale też mają możliwość samodzielnie wydać pieniądze. Choć jeżeli ktoś chce dać trzy— czy czterolatkowi, też może. – Idąc razem z nim na zakupy, ustala, że nie ma już wrzucania do koszyka wszystkiego, co dziecku wpadnie w oko, tylko: proszę bardzo, możesz wykorzystać swoje pieniądze – tłumaczy Mama Dusigrosz.
Radzi, by najpierw kieszonkowe dawać dzieciom do ręki, nie przelewać. Można im podsunąć metodę trzech słoików, czyli dzielenie otrzymywanych środków na trzy kategorie: wydatki, oszczędności i pomoc. Na bieżące zakupy dziecko wybiera z pierwszego słoika, dzięki drugiemu odkłada na coś szczególnego, wymarzonego i uczy się powściągliwości. A dzięki słoikowi „pomagam” poznaje, co znaczy dobroczynność – tu zbiera środki, które później przekaże potrzebującym. Z czasem słoiki można zastąpić kopertami, dołożyć też kategorii, np. „prezenty”, „obóz sportowy”, „komputer”. A po słoikach i kopertach można przejść do założenia konta.
– U nas zaczynało się od samodzielnych zakupów. Mieszkamy tuż przy sklepie i jak tylko dziecko kończyło 7 lat, samo szło po masło czy jogurt. Szybko zaczynało rozumieć, że mając 10 złotych, nie kupi 10 jogurtów – mówi Marysia Górecka, mama czwórki dzieci, z których troje – w wieku 8, 11 i 13 lat – już tak umie zarządzać pieniędzmi, że ma kieszonkowe i po dwa konta – jedno do odkładania, drugie do bieżących wypłat. Nie noszą portfeli, tylko opaski z chipem, płacą w sklepie dotykowo.
– Widzę, jak starają się gospodarować budżetem, jak kombinują. I jak to, że sami zarządzają pieniędzmi, ich zmieniło. Dopóki nie mieli kieszonkowego, wszystko wydawało im się tanie, teraz mówią: „za drogie”. Kolega z klasy ma Nike Air Force 1? Dawniej chcieliby mieć takie same. Teraz sprawdzają cenę, mówią: „Taki majątek za buty? To ja już wolę znaleźć sobie coś na Vinted” – opowiada Górecka.
– Wprowadziliśmy kieszonkowe dopiero w tym roku, teraz myślę, że trzeba było wcześniej – mówi Sara Ferreira, która ma dzieci w wieku 11, 13 i 15 lat. Ostatnio pojechali całą rodziną do Londynu. – Weszliśmy do sklepu z pamiątkami i każde z nich próbowało mnie na coś naciągnąć. Wystarczyło im przypomnieć, że mają kieszonkowe i sami mogą sobie kupić, by odłożyli to, co już trzymali w rękach.
Zmianę widać też w domu. – Dawniej mogłam w kółko prosić: gaście światło i to niewiele dawało, zapominali. Wystarczyło im powiedzieć, ile płacimy za prąd i że za każdym razem, gdy nie zgaszą światła, będę im potrącać z kieszonkowego. Nie leją już wody bez umiaru, zaczęło do nich docierać, że są opłaty i raty, bo mamy duży kredyt na dom – opowiada Ferreira.
– Dzieci nie są głupie, wystarczy im pomóc zrozumieć – twierdzi Ewa Żeromska.
– Mają w głowie dość oleju, są spostrzegawcze – dodaje Marcin Józefaciuk. Większość nastolatków w eksperymencie TVN w miesiąc dojrzewa. Jessi, która kupiła sobie torebkę za 4 tys. zł, myśląc, że znajdzie się na szczycie szczęścia, nie czuła radości. Ten zakup sprawił, że musiała nieźle się nagłowić, żeby utrzymać rodzinę. Kornelia, która zaczęła zarządzanie domowym budżetem od kupienia gitary, po zakupy spożywcze chodziła z kalkulatorem, porównywała ceny, wybierała to, co najtańsze. I na koniec miesiąca zostało jej nawet 600 zł, z czego 200 dała mamie na fryzjera.
