Znalazłem pracę w IT w banku skandynawskim. Po roku sztuczna inteligencja wycięła w pień mój dział. Najpierw się załamałem, potem zacząłem szukać miejsc, w których jest jeszcze zapotrzebowanie na człowieka.
- Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”
Dziękujemy, że z nami jesteś!
Foto: Newsweek
Taki ruch, że przez trzy godziny nie miałam czasu usiąść — mówi blondynka ze stoiska cukiernio-piekarni na Targach Pracy i Przedsiębiorczości na PGE Narodowym. — Kończą mi się ulotki o etacie dla młodszego piekarza, a z 12 kilogramów pączków zeszło osiem. Do końca targów jeszcze cztery godziny, a my zostaniemy z niczym — rozkłada ręce.
Kawałek dalej na stoisku polskiej sieci supermarketów już dawno zabrakło krówek. Pracownica z działu rekrutacji sklepowych musi też skoczyć po ulotki o pracy, bo w trzy godziny rozdała ich prawie 200. Ponad 40 szczęśliwcom uda się dostać na stanowisko kasjera w trzech nowo otwartych w Warszawie sklepach sieci. Nieliczni zdobędą też pracę w Areszcie Śledczym Warszawa-Służewiec, który poszukuje pracowników biurowych. I w Nadwiślańskim Oddziale Straży Granicznej — tam potrzebują robotnika gospodarczego.
— Od kilku lat jestem na targach pracy, ale nigdy nie widziałem takich tłumów — kręci głową fotograf Adam Stępień. Dzięki dofinansowaniu z Wojewódzkiego Urzędu Pracy może zaproponować szukającym pracy darmowe, profesjonalne zdjęcie do CV. Chętni — średnia wieku 50 lat, sami o sobie mówią: „słabo zatrudnialni” — stoją w długiej kolejce. Stępień pamięta niektórych z poprzednich targów. Im dłużej są na bezrobociu, tym mniej dbają o wygląd. Przychodzą na targi w rozciągniętych bluzach, poplamionych spodniach. Stają przed aparatem zgarbieni, trudno namówić ich na uśmiech. — Jeszcze nie opuszczam gardy — zapewnia stojący w kolejce Paweł, rocznik 1977, inżynier po Akademii Morskiej w Szczecinie. — Od marca wysyłam CV, ale jestem starej daty i wolę pokazać się przyszłemu pracodawcy. Może zaintryguje go moja historia i da mi szansę.
Zderzenie ze ścianą na rynku pracy.
Foto: Ilustracja: Adam Wójcicki
Historia Pawła: ponad 20 lat pływał jako oficer na statkach handlowych i tankowcach, ale zawsze marzył o pracy w handlu. Okazja pojawiła się, kiedy z żoną, prawniczką, postanowili przenieść się ze Szczecina do Warszawy. Dwa lata temu etat znalazł w ciągu dwóch dni. Jako sales manager w agencji pracy tymczasowej sprzedawał — jak mówi — ludzi do roboty. Zajęcie ciekawe, ale na zastępstwie, musiał odejść, kiedy ta osoba wróciła. Od tej pory wysłał setki CV na stanowisko przedstawiciela handlowego. Nikt jeszcze nie zaprosił go na rozmowę, chociaż jest gotów handlować wszystkim: od kiełbasy po części do samolotów.
— Kiedy dwa lata temu w ramach zwolnień grupowych zlikwidowali moje stanowisko księgowej, wierzyłam, że szybko znajdę pracę — dzieli się swoją historią Danuta, stojąca za Pawłem w kolejce po zdjęcie. — Błyskawicznie zderzyłam się ze ścianą. Okazało się, że 52 lata to dla kobiety śmierć zawodowa. O pracy w swojej branży mogę zapomnieć. Jestem za stara nawet na kasę w Biedronce, bo szukają młodych, z krzepą do ładowania towaru na palety.
— Po 20 latach pracy w przemyśle i stanowisku kierowniczym w dziale obróbki postanowiłem zmienić branżę — opowiada zamykający kolejkę po zdjęcie Mariusz, rocznik 1976. —Znalazłem pracę w IT w banku skandynawskim. Po roku sztuczna inteligencja wycięła w pień cały mój dział. Najpierw się załamałem, potem zacząłem szukać miejsc — najchętniej w instytucjach publicznych — w których jest jeszcze zapotrzebowanie na człowieka.
Przegrzanie i wypiętrzenia
Dominik Pietraszewski i Dorota Michalak, dyrektor generalny i senior rekruterka z agencji Recru.to, nie używają słowa „bezrobocie”. Mówią o sinusoidzie na rynku pracy, dyktacie pracodawcy, wypiętrzeniach w branżach czy pojawianiu się nowych zawodów i zanikaniu dotychczas znanych. Potwierdzają — o czym szepczą między sobą wystawcy z targów — że na polskim rynku pracy pojawili się trzej współcześni jeźdźcy Apokalipsy. Czyli automatyzacja, sztuczna inteligencja i konkurencyjni dla Polaków, świetnie wykształceni i tani pracownicy IT z Indii. — Jeszcze sześć lat temu informatycy w Polsce byli zasypywani ofertami pracy — mówi Pietraszewski. — Zdarzało się, że pożądany przez pracodawcę informatyk za sam udział w rozmowach rekrutacyjnych życzył sobie 150 zł. Dwa lata temu branża IT się przegrzała. Kiedyś na sto ofert pracy prawie połowa dotyczyła informatyków. Dziś to zaledwie procent.
Dorota Michalak wymienia stanowiska, które na jej oczach znikają z rynku pracy. Automatyzacja pozbawiła etatów ludzi pracujących przy liniach produkcyjnych, np. podczas pakowania. W zamian pojawiły się oferty dla automatyków czy elektromechaników. Sztuczna inteligencja błyskawicznie wykosiła z księgowości specjalistów do spraw fakturowania. To, co kiedyś robiła np. piątka specjalistów, czyli żmudne wpisywanie faktur do systemu, teraz wykonuje robot. Z piątki speców pracę zachowuje tylko jedna osoba, która sprawdza, czy robot nie popełnił błędu. Z radaru pracodawców zniknął też popularny w IT zawód testerów oprogramowania, którego funkcję również przejmuje sztuczna inteligencja. Znajomość AI zaczyna być warunkiem przyjęcia do pracy, nawet na stanowisko kierownika magazynu.
Rynek nie znosi jednak próżni: w miejsce zanikających zawodów pojawiają się nowe, np. ekspertów ds. cyberbezpieczeństwa. Do najbardziej poszukiwanych dziś specjalizacji należy analityk centrum operacji bezpieczeństwa, który zajmuje się monitorowaniem systemów IT. —W ofertach pracy mogą też przebierać wszyscy, którzy mają konkretny fach w rękach — mówi Dorota Michalak. — Maszyna nie zastąpi dobrego mechanika samochodowego czy specjalisty od budowlanki. Wciąż jest zapotrzebowanie na dobrych rzemieślników: dekarzy, stolarzy, murarzy. Brakuje też kierowników budowy i elektryków.
— Wbrew pozorom rynek błyskawicznie zasysa również handlowców — dodaje Dominik Pietraszewski. — Jednak pod warunkiem, że są świetni w wąskiej dziedzinie. CV tych, którzy nie chcą się uczyć, trafiają do sterty aplikacji. Z których — w myśl ponurego żartu krążącego w branży rekruterów — połowa może być z automatu odrzucona, bo pracodawca nie potrzebuje pracownika, który ma pecha.
Globalne cięcia
28-letnia Patrycja ma pecha. Kiedy 14 lat temu zdawała do szkoły średniej, uwierzyła rodzicom, że po ukończeniu ekonomii w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej świat stanie przed nią otworem. Od pierwszej klasy prestiżowego liceum intensywnie uczyła się przedmiotów, które miały jej się przydać podczas egzaminów na studia, czyli geografii, matematyki, wiedzy o społeczeństwie. Doskonaliła dwa języki obce. Opłacało się, dostała się na SGH. I znów uwierzyła rodzicom, że w życiu przydadzą jej się podróże. Kiedy wyjechała na wymianę studencką do Azji, jej koledzy stawiali pierwsze kroki w korpo i podczas wykładów wychodzili do łazienki, żeby dzwonić w sprawach służbowych.
— Kiedy trzy lata temu kończyłam studia, rynek pracy wydawał się przyjazny — wspomina. —Błyskawicznie wskoczyłam na etat zwolniony przez kobietę idącą na urlop macierzyński. W firmie farmaceutycznej koordynowałam wprowadzanie nowych leków na rynek Europy Środkowej i Wschodniej. Na rok przed powrotem osoby, którą zastąpiłam, zaczęłam wysyłać CV. Kilkanaście miesięcznie. Bez odzewu. Przez ostatnie pół przed stratą pracy na przeglądanie ogłoszeń, pisanie i wysyłanie miesięcznie kilkuset CV poświęcałam już cztery godziny dziennie.
Lęk pojawił się, kiedy znajomi z SGH zaczęli tracić pracę. Etat kolegi, od pierwszego roku studiów menedźera w korporacji, zajął pracujący zdalnie, tańszy specjalista z Indii. Kolega przerzucił się na naprawę rowerów. Koleżankę władającą kilkoma językami, wybitną w branży IT, wygryzła sztuczna inteligencja. Wypadła z firmy — podobnie jak kilkunastu grafików, pracowników księgowości i obsługi klienta — podczas łączenia zespołów. Szuka pracy w branży IT. Ostatnio dostała propozycję za 5,5 tys. zł brutto. — Dotarło do mnie, że to, czego zaledwie kilka lat temu nauczyłam się na SGH, już nie przystaje do potrzeb rynku — mówi Patrycja. — Przez niemal połowę studiów uczyłam się Excela. Teraz mogłabym to zrobić w dwa tygodnie. Kiedyś atutem była umiejętność zarządzania różnorodnymi projektami. Dziś wygranym na rynku jest specjalista w wąskiej branży, np. biochemii czy inżynierii genetycznej. Do zrobienia kariery w branży farmaceutycznej wystarczy dyplom ukończenia tego typu studiów i krótki kurs biznesowy.
Patrycja przyznaje, że we wrześniu, kiedy musiała zwolnić etat, zaczęła żałować nie tylko studiów na SGH, ale też podróży i pobytu na wymianie studenckiej w Azji. Wyrzucała sobie, że zamiast się bawić, mogła się uczepić etatu. Skończyła 28 lat. Dla potencjalnego pracodawcy w Polsce to wiek reprodukcyjny. Chętniej niż kobietę w jej wieku zatrudni kogoś młodszego.
Kiedy nikt nie odpowiadał na aplikacje, zaczęła szukać pracy przez Facebooka, m.in. liczącą ponad 200 tys. członków grupę Give her a job. W grupie oprócz rówieśników Patrycji logują się też pięćdziesięciolatkowie, którzy szukają szczęścia na targach pracy. Mało w tej grupie optymizmu. Co chwilę ktoś wrzuca informacje o zwolnieniach. Najtrudniej jest w Krakowie, gdzie do września tego roku do Urzędu Pracy z zamiarem przeprowadzenia zwolnień grupowych zgłosiło się 27 firm. Na korytarzach mieszczącego się w Krakowie centrum Heinekena krążą informacje o redukcji nawet 700 etatów. Powód? Przeniesienie firmy do Indii. Miejsca pracy tnie też Shell. Oficjalnie dotyczy to ponad 200 osób, ale na Give her a job można przeczytać, że na bezrobocie może pójść nawet 800 osób. Patrycję szczególnie martwią planowane zwolnienia w jej branży. Czyli w Novo Nordisk, gigancie na rynku farmaceutycznym, produkującym m.in. ozempic i wegovy. Globalnie pracę straci 9 tys. pracowników firmy.
Szansa w służbach
— W skali kraju Warszawa, Kraków czy Poznań to wciąż rynek pracownika. Na prowincji jest dramat — przekonuje 22-letnia Maja, która na targi pracy przyjechała z miasteczka w Warmińsko-Mazurskiem liczącego 30 tys. mieszkańców. Przez siedem godzin obleciała setkę stoisk, napakowała ulotkami swoją torbę z logo warszawskiego Metra. Pytała o pracę nawet w stowarzyszeniu walczącym o zatrudnienie dla osób z niepełnosprawnością. Nie była jedyna, bo z ich stoiska błyskawicznie zniknęły firmowe smycze, kalendarze i długopisy.
Największą szansę dla siebie i chłopaka upatruje jednak w Nadwiślańskim Oddziale Straży Granicznej. Umundurowani wystawcy przekonywali, że jest praca w cywilu, ale szukają też funkcjonariuszy. Na stopień młodszego chorążego można się wyszkolić w działającej od dwu lat Wyższej Szkole Straży Granicznej. — Dziś pewną robotę można znaleźć tylko w służbach — mówi Maja.
Cztery lata temu na topie była opieka społeczna. Na OLX czy pracuj.pl tygodniami wisiały ogłoszenia o pracy w ośrodkach pomocy społecznej, a także w Caritasie i Polskiej Akcji Humanitarnej. Maja i jej chłopak Marcin z nadzieją na pewny etat dostali się na studia kształcące pracowników socjalnych. Rok temu z tytułem licencjata w tej specjalności ruszyli na lokalny rynek pracy. Pierwszy ze ścianą zderzył się Marcin. Mógł wybierać jedynie między agencjami pracy proponującymi czyszczenie i malowanie dachów w Holandii albo Niemczech. Po kilku miesiącach poszukiwań cudem trafił na ofertę pracy dla listonosza. Do ręki 3848 zł miesięcznie, ale nie wybrzydzał.
— Całymi godzinami wisiałam na różnych stronach i błyskawicznie wysyłałam CV na oferty w naszym mieście. Opracowałam również list motywacyjny, który zmieniałam w zależności od branży — mówi Maja. — Przez pół roku dostałam tylko jedno zaproszenie na rozmowę. Właścicielka restauracji szukała kogoś do pracy w kuchni. Bez umowy, na czarno, za minimalną stawkę godzinową, czyli 31,40 zł brutto. I tylko pod warunkiem, że przez najbliższe dwa, trzy lata nie zajdę w ciążę.
Maja przyznaje, że po zakończonych fiaskiem poszukiwaniach zdalnych zaczęła chodzić ze swoim CV po sklepach i lokalnych zakładach pracy. Spotykała tam innych poszukujących. Słabo zatrudnialnych pięćdziesięciolatków i dwudziestoparoletnich magistrów IT, bankowości, finansów, konsultingu i administracji publicznej, którzy z braku ofert w swoim fachu szukają pracy chociażby w biurze. — Bardziej wtajemniczeni opowiadają o fałszywych ofertach pracy — mówi Maja. Z ich opowieści wynika, że firmy wrzucają informacje, że szukają pracowników, ale prawdziwych ofert jest ledwie kilka procent. Reszta to sygnał dla konkurencji, że firma się rozwija. Wiele zakładów pracy wrzuca ogłoszenia również po to, aby z napływających CV zbudować swoją bazę adresatów.
Czynnik ludzki
Uczestnicy facebookowej grupy Give her a job dzielą się sposobami na przeczekanie złej passy. Radzą: — Jeśli wynajmujesz, wróć do rodziców. Masz kredyt? Sprawdź, czy masz przy nim ubezpieczenie na wypadek utraty pracy. Zaczyna się sezon świąteczny — idź do centrum handlowego, pakuj prezenty. Jeśli masz czynne prawo jazdy: rozważ kurierkę.
Mało kto pisze, że znalazł pracę albo właśnie przebrnął przez kolejny etap rekrutacji. — Łatwo się załamać. Nauczyłam się myśleć, że brak odpowiedzi na moje CV nie świadczy o mnie, ale o rynku pracy — mówi 38-letnia Karolina Żukowska, aktywna w grupie na FB, ale też uczestniczka targów pracy na PGE Narodowym. Dodaje: — W dużym skrócie: sztuczna inteligencja rządzi nie tylko w firmach, ale też na rynku poszukiwań kandydatów na stanowiska pracy. Coraz bardziej zaczyna nam w tym wszystkim brakować czynnika ludzkiego.
Kariera zawodowa Karoliny to kilkanaście gęsto zapisanych kartek. Skończyła studia z psychologii w zarządzaniu i przedsiębiorczości. Jeszcze na uniwersytecie przeszła przez kilka branż, od gastro, przez agencję aktorską, firmę kurierską, po projektowanie inteligentnych domów. Potem było jeszcze ciekawiej. Zrobiła karierę w administracji publicznej i równolegle uruchomiła działalność gospodarczą: zajmowała się legalizacją pracy i pobytu w Polsce imigrantów. Po wybuchu wojny w Ukrainie pracowała po 17 godzin na dobę. Wypaliła się zawodowo, przeciążyła emocjonalnie. Odpoczęła, realizując swoje marzenie: przez wakacje prowadziła food trucka z napojami i lodami. — Na początku października zawiesiłam firmę i wróciłam na rynek pracy — mówi.
Dla pracodawcy ktoś taki jak Karolina to skarb. Ale jej empatii, łatwości uczenia się i przedsiębiorczości nie doceni coraz mocniej zautomatyzowany system rekrutacji. Sztuczna inteligencja zeskanuje jej CV pod kątem słów kluczowych i odpowiedzi na sztywne pytania z check listy. Rozmowę z drugim człowiekiem zastąpi przesłany na maila link, który po kliknięciu otwiera film z pytaniami. Kandydat odpowie na pytania, system nagra odpowiedzi i prześle do rekrutera. Ale nawet tu nie ma pewności, czy film obejrzy człowiek, czy wyłapująca odpowiednie frazy sztuczna inteligencja.
— Przez trzy miesiące usiłowałam dopasować się do tej machiny. Szukałam pracy po 6-8 godzin dziennie — podsumowuje Karolina. — Wysłałam 116 aplikacji. Przesłuchałam 40 godzin nagrań webinarów, podcastów i szkoleń o rynku pracy. Wydałam na to 600 zł. Zainwestowałam też w Linkedln stworzony z myślą o profesjonalistach szukających pracy. Mam tam konto premium, mądre opisy napisane z pomocą AI, ładne, wyretuszowane zdjęcie, prawie 500 znajomych. I zero odzewu.
Dlatego postanowiła zrobić coś nietypowego, czyli zainwestować w rozmowę z drugim człowiekiem. Pyta znajomych, czy nie słyszeli, że praca szuka człowieka. Zagaduje kierowcę autobusu, sprzedawcę w warzywniaku. W mediach społecznościowych nie udaje kogoś, kim nie jest. Na targach pracy też złapała kilka fajnych kontaktów.
Wychodząc z PGE Narodowego, wpadła na grupę zwiedzających stadion uczniów ze szkoły zawodowej. Chodzą do klasy o kierunku technik spawalnictwa. Za trzy lata mogą rządzić polskim rynkiem pracy. O ile do tej pory coś się nie zmieni.

