Słuchając wypowiedzi Borysa Budki i Beaty Szydło w TVP można było odnieść wrażenie, że ta dwójka mogłaby stoczyć podobną debatę przy okazji dowolnej kampanii. Temat europejski dla obu okazał się pretekstem. Korzystali za to kandydaci najbardziej eurosceptyczni.

Debata kandydatów do Parlamentu Europejskiego była taka sama jak cała kampania. Po pierwsze, w bardzo niewielkim stopniu dotyczyła Unii Europejskiej. Kandydaci pytania dotyczące unijnej polityki najczęściej po prostu ignorowali i mówili o kwestiach związanych z polityką krajową. Nikt nie powiedział, czym konkretnie chciałby się zająć w Parlamencie Europejskim, ani jakie miałby pomysły na przyszłość Unii i Polski w europejskiej wspólnocie.

Po drugie, tak jak w kampanii, politycy mówili głównie do swoich już przekonanych wyborców. Nie próbowali wyjść z przekazem do niezaangażowanego, nieprzekonanego czy niezainteresowanego polityką elektoratu. Po trzecie wreszcie, debata, tak jak ostatnie kilka tygodni, pokazała, że politycy są już zwyczajnie zmęczeni ciągnącą się właściwie bez przerwy od końca wakacji 2023 r. kampanią wyborczą i coraz trudniej wykrzesać im z siebie konieczną do porwania wyborców energię.

O czym w takim razie mówili uczestnicy debaty, jeśli nie o swoich pomysłach na politykę europejską? Beata Szydło głównie atakowała Donalda Tuska, jego „koleżankę” Ursulę von der Leyen oraz „liberalne i lewicowe elity” w Brukseli. To te trzy mroczne siły odpowiadają zdaniem byłej premier za Zielony Ład, pakt migracyjny inne zagrażające Polsce rozwiązania, które powstrzymać może tylko zwycięstwo PiS w eurowyborach.

Budka z kolei skupił się na krytyce rządów PiS z okresu 2015-23, zwłaszcza nieudolnej polityki premiera Morawieckiego, który skazał Polskę na izolację w Europie i nie był w stanie odblokować przysługującym nam środków z KPO, co udało się obecnemu rządowi. Pod tę narrację podpiął się Michał Kobosko, nie zapominając przy okazji pochwalić zasług ministr wywodzących się z Trzeciej Drogi.

Słuchając wypowiedzi Budki i Szydło można było odnieść wrażenie, że ta dwójka mogłaby stoczyć podobną debatę przy okazji dowolnej kampanii, temat europejski dla obu okazał się pretekstem by powtórzyć te same zarzuty PiS przeciw KO i KO przeciw, jakie słyszymy od bardzo dawna.

Do ataków na rządy PiS włączył się też Konrad Berkowicz z Konfederacji, który do debaty przystąpił z jasnym taktycznym celem: przekonać jak najwięcej eurosceptycznych wyborców, że PiS, a zwłaszcza premier Morawiecki prowadzili znacznie bardziej uległą wobec Brukseli politykę niż wynikałoby to z retoryki partii i że prawdziwie twardą obronę polskich interesów w Unii gwarantuje tylko Konfederacja.

O Europie najwięcej mówili Stanisław Żółtek reprezentujący komitet Polexit oraz Joanna Scheuring-Wielgus z lewicy. Stanowisko tego pierwszego w kwestiach europejskich wyczerpuje jednak nazwa komitetu, z jakiego startuje: zdaniem Żółtka o Unii nie ma co dyskutować, trzeba z niej po prostu wyjść. Posłanka lewicy przedstawiła kilka europejskich polityk swojej partii, ale raczej nie udało się jej wyartykułować całościowego pomysłu lewicy na Europę.

Podsumowując, debata w większości zmieniła się w spór o to czy za Zielony Ład większą odpowiedzialność ponosi Morawiecki i PiS czy Tusk i Europejska Partia Ludowa oraz w licytację o to, kto będzie najskuteczniej bronił Polski przed roszczeniami Brukseli.

W debacie, jeszcze bardziej niż w kampanii wyborczej, widać było przesunięcie głównego nurtu polskiej polityki w bardziej „eurorealistyczną”, jeśli nie wprost „eurosceptyczną” stronę. Co częściowo wynikało z tego, że TVP ma ustawowy obowiązek by zaprosić do podobnej debaty każdy ogólnopolski komitet. Obok przedstawicieli PiS, KO czy lewicy stanęli więc reprezentanci Polexitu oraz Bezpartyjnych Samorządowców. Ci ostatni startują w tym roku wspólnie z Januszem Korwin-Mikkem i jego ludźmi, co było widać w trakcie debaty. Reprezentujący komitet Marek Woch wystąpił w debacie z wyraźnie eurosceptycznym przekazem – nawet jeśli wyrażanym w dość miękki sposób, wolnym od korwinowskich ekstrawagancji.

W sumie na siedem komitetów obecnych w debacie, większość, bo aż cztery – Bezpartyjni, Konfederacja, PiS, Polexit – reprezentowały mniej lub bardziej eurosceptyczne stanowisko. W pewnym momencie doszło do zupełnie absurdalnej sytuacji: Stanisław Żółtek zaczął rozliczać Konfederację i PiS ze zbyt entuzjastycznego stosunku do Europy i z politycznego tchórzostwa, niepozwalającego wyciągnąć ostatecznych wniosków z krytyki Unii.

Beata Szydło próbowała co prawda w pewnym momencie łagodzić antyeuropejski przekaz swojej partii, podkreślając, że Unia jest naszym wspólnym dobrem, ale na tle tego, co o Unii, jako głównym zagrożeniu dla polskiej suwerenności mówi ciągle prezes Kaczyński, brzmiało to średnio przekonująco, nie zmieniło też ogólnego tonu debaty.

Treści i emocje proeuropejskie wybrzmiały w niej bardzo słabo. Właściwie jako jedyna próbowała je wyrażać kandydatka lewicy, w mniejszym stopniu Michał Kobosko. Borys Budka tak zajęty był atakowaniem europejskiej polityki PiS – w czym większości miał swoją drogą rację – że nie bardzo mu starczyło czasu na wyartykułowanie proeuropejskiego przekazu Platformy, choćby w tej formie, w jakiej we wtorek przedstawił go na Placu Zamkowym Tusk: głosujmy by zatrzymać populistów takich jak PiS w Europarlamencie, bo inaczej Rosja znów zagrozi naszemu bezpieczeństwu.

Kto wygrał tę debatę? Jak czasem się zdarza w takich sytuacjach, nikt. Nikomu nie udał się występ, który mógłby istotnie wpłynąć na wynik wyborów, w jedną, lub drugą stronę.

Szydło ostatecznie ustała ataki płynące na ją i jej partie zarówno ze strony Konfederacji, jak i partii tworzących rząd. Nie powiedziała jednak niczego, co pozwoliłoby jej dotrzeć do kogoś innego niż przekonani wyborcy PiS. Borys Budka i Michał Kobosko zaprezentowali się przyzwoicie, ich elektorat będzie zadowolony, ale obaj mieli znacznie lepsze występy, zwłaszcza reprezentant KO. Scheuring-Wielgus miała kilka dobrych wypowiedzi, ale nie wykorzystała szansy, jaką dawało jej bycie przedstawicielką jedynego tak konsekwentnie proeuropejskiego ugrupowania w tej kampanii.

Występ Marka Wocha zginął na tle innych eurosceptycznych kandydatów. Stanisław Żółtek, podobnie jak w debacie prezydenckiej w 2020 r., gdzie wyśmiewał socjalną politykę PiS proponując „menelowe plus”, startował w bardziej memicznej niż politycznej konkurencji. Być może swoje polityczne cele najsprawniej zrealizował Konrad Berkowicz, ale jeśli w Krakowie przeskoczy go startujący z drugiego miejsca na listach Konfederacji Grzegorz Braun, to niewiele się mu to zda.

Debata pozytywnie odróżniała się od debaty, jaką TVP organizowała przed wyborami parlamentarnymi w 2023 r. Pytania nie były ułożone pod jedną konkretną formację, prowadzący nie byli rzecznikami rządzącej partii.

Jednocześnie format debaty trudno uznać za satysfakcjonujący. Zgodnie z ustaleniami ze sztabami prowadzące nie mogły przerywać kandydatom, ci ignorowali więc niemal zupełnie treść pytań i często mówili rażąco nie na temat, wygłaszając oświadczenia, jakie powtarzali już wielokrotnie w kampanii.

Rozumiem, że na inną formułę, politycy nie chcieli się zgodzić. Opinia publiczna powinna to jednak na nich wymusić przy okazji następnych przedwyborczych debat. Dziennikarze powinni mieć możliwość przerwać politykowi mówiącemu od rzeczy i domagać się konkretnej odpowiedzi na konkretne pytania. Widzom i co najbardziej kluczowe, wyborcom się one po prostu należą.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version