Ta książka oparta jest na moim życiu, lecz opowiada o kimś innym – mówił Paul Auster o powieści „4 3 2 1”. A dlaczego literatura przypomina muzykę?
We wtorek 30 kwietnia zmarł znany amerykański pisarz Paul Auster. W związku z jego odejściem przypominamy tekst naszego korespondenta w USA – Piotra Milewskiego, który kilka lat temu odwiedził Austera w jego nowojorskim mieszkaniu.
Idąc do twórcy „Szaleństw Brooklynu”, stawiam czoło śnieżycy, która zwaliła się na Nowy Jork z furią wiosennej burzy. Wichura łamie mi parasol, kiedy punktualnie o godzinie 14 naciskam biały guzik dzwonka, jestem przemoczony do suchej nitki.
Auster i jego żona, pisarka Siri Hustvedt, zajmują połowę zbudowanej w 1901 roku czterokondygnacyjnej kamienicy z czerwonego piaskowca, przecznicę od miejsca, w którym toczyła się akcja filmu „Brooklyn Boogie” (i częściowo „Dymu”). Tam, gdzie był filmowy sklep, naprawdę znajdziemy bar z sokami, a mieszkanie Paula Austera zupełnie nie przypomina klitki jego alter ego, Paula Benjamina.
Gospodarz pieczołowicie rozwiesza moją kurtkę na dwóch kołkach, żeby szybciej wyschła, i przechodzimy do wyłożonego perskim dywanem saloniku między holem a jadalnią z dębowym stołem na 12 osób. Pracownia Paula – jak każe mówić do siebie Auster – mieści się w suterenie. Trzy jej ściany od podłogi do sufitu zajmują książki, pod czwartą stoi biurko z antycznym faksem oraz blisko pięćdziesięcioletnią maszyną do pisania Olympia.
– Jestem dinozaurem – uśmiecha się Paul. Próbował używać komputera, ale szybko oddał go znajomemu poecie, który nie miał pieniędzy na własny. Pierwszą wersję tekstu notuje w brulionie 24 na 32 centymetry wiecznym piórem Aurora lub automatycznym ołówkiem Pentel z wkładem 0,5 mm. Kreśli, zmienia, poprawia, aż uzyska zadowalający efekt. Wtedy przepisuje fragment na maszynie. Potem jeszcze raz cyzeluje tekst.
– Każdy akapit powieści jest zamkniętą całością jak linijka wiersza, ale słowa, które widnieją na stronie szóstej, muszą korespondować z użytymi na 252. Dlatego tworząc książkę, znam ją tylko do punktu, w którym się znalazłem. Nie skaczę po rozdziałach – wyjaśnia. – Literatura przypomina muzykę. Rytm, tempo i melodia mają ogromne znaczenie. Jeśli nie ulegają zmianie, otrzymujemy bardzo nudną prozę. Przekaz, nie mniej niż w treści, zawiera się w brzmieniu: powtórzeniach, dynamice, metrum, harmonice. Gdy ktoś odbiera literaturę tylko na poziomie semantycznym, to nie ogarnia jej w pełni. Pracuję tak już 55 lat, tą samą metodą, więc pisanie stało się funkcją organizmu. Nie muszę myśleć nad każdym zdaniem, po prostu wiem, gdzie jest niedociągnięcie, a gdzie fraza płynie zgodnie z moimi intencjami.
Nowa powieść Paula Austera „4 3 2 1” to literatura w promocji: zamiast jednej wersji losów głównego bohatera dostajemy cztery różne, które rozgrywają się w tym samym czasie. – Chciałem odpowiedzieć na dręczące każdego pytanie: co by było, gdyby…? – tłumaczy pisarz. Nie pytam, ile papieru poszło do kosza przy powstawaniu książki, która w polskim przekładzie liczy 848 stron. Ciekawi mnie natomiast forma. – Pierwszy raz się zdarzyło, że struktura narracji zaświtała mi w głowie, nim siadłem do pisania – mówi Auster. – Pomyślałem, żeby opowiedzieć o jednej postaci, która przeżywa kilka wariacji własnego losu. Dwie godziny później wiedziałem już, że bohaterem będzie chłopiec z New Jersey Archie Ferguson, więcej czasu zabrało mi ustalenie liczby jego wcieleń. Dziewięć? Za dużo. Siedem też. Zdecydowałem się na cztery, bo taka konfiguracja daje doskonale symetryczny kwadrat. Jak cztery pory roku, cztery żywioły, cztery strony świata.
W efekcie powstał rodzaj życiorysu o rozwidlających się ścieżkach, a zarazem – jak ujmuje to autor – „fantastyczny” czy „mitologiczny” portret artysty z czasów młodości. Ten zabieg formalny pozwolił Austerowi kolejny raz zmierzyć się z poczuciem przypadkowości istnienia, które dręczy go od dzieciństwa.
– To się wydarzyło na letnim obozie, miałem 14 lat – opowiada. – Złapała nas burza, musieliśmy przeczołgać się pod siatką, bo u góry był drut kolczasty. Kiedy chłopiec przede mną znalazł się w połowie drogi, uderzył piorun. Palcami prawie dotykałem jego butów, dzieliło nas parę centymetrów. Wyciągnąłem nieszczęśnika spod tej siatki, przez godzinę przytrzymywałem mu język, żeby się nie udusił. W przebłyskach światła widziałem, jak twarz kolegi robi się biała, potem niebieska, oczy uciekły za półotwarte powieki – opowiada.
Paul nie zdawał sobie sprawy, że chłopak zginął na miejscu. A dopiero po wielu godzinach dotarło do niego, co by było, gdyby piorun uderzył kilka sekund później. – Każda moja książka w jakimś stopniu bierze się z tego doświadczenia – podkreśla. Podobną tragedię, nagłą śmierć 14-letniego przyjaciela, przeżywa bohater „4 3 2 1”, tracąc dziecięcą wiarę, że świat jest nam dany raz na zawsze. Zaś drugie wcielenie Archiego za sprawą uderzenia pioruna traci coś więcej niż poczucie bezpieczeństwa.
Cztery alternatywne żywoty Fergusona toczą się w tym samym mikrokosmosie, zmieniają się jedynie drobne okoliczności, lecz to wystarczy, by Archie stawał się kimś innym. W jednej wersji kradnie, by zdobyć pieniądze na prostytutki, pije do zerwania filmu i zrzygania się. W innym wariancie pod wpływem przypadkowo poznanego starszego studenta odkrywa, że jest biseksualny, szuka kontaktów z mężczyznami, by ostatecznie doznać wstrząsu pod wpływem niechcianego seksu za pieniądze z pięćdziesięcioparolatkiem. A na koniec każdorazowo zostaje pisarzem.
Boleśnie przeżywa również polityczne burze epoki. Lee Harvey Oswald zabija JFK, Lyndon Johnson śle do Wietnamu wojsko, bojówkarze Ku Klux Klanu mordują w Missisipi działaczy z Północy, pomagających czarnym rejestrować się do wyborów, Richard Nixon dekretuje przymusowy pobór. Żaden Ferguson nie idzie w kamasze, bo Auster nie doświadczył wojny. Twierdzi jednak, że w powieści niewiele jest czystej autobiografii: – Z bohaterem łączy mnie chronologia, bo urodziliśmy się równocześnie, geografia, czyli dzieciństwo w New Jersey, później Nowy Jork i Paryż, a także miłość do sportu, muzyki, literatury. Książka oparta jest na moim życiu, lecz opowiada o kimś innym.
Jeśli chodzi o fakty historyczne, pisarz tylko raz dał się ponieść wyobraźni. – Chodzi o wydarzenie, które sam widziałem, więc nie zweryfikowałem opisu w źródłach – wyjaśnia. – Na pogrzebie Kennedy’ego poeta Robert Frost miał przeczytać wiersz napisany specjalnie z tej okazji. W książce wiatr wyrywa mu kartkę, ale naprawdę słońce świeciło tak ostro, że nie widział tekstu, więc wyrecytował z pamięci stary utwór, co było trochę śmieszne i bardzo wzruszające. Mogłem zmienić ten fragment, ale stwierdziłem: po co? Archie mógł zapamiętać sytuację tak samo jak ja.
Paul opowiada też, że pogrzeb prezydenta wyglądał zupełnie inaczej, niż wynikałoby z podniosłych relacji. – Pojechałem do Waszyngtonu, żeby zobaczyć procesję. Panował bałagan. Ludzie wcale nie płakali, byli podnieceni, zafascynowani widowiskiem, wchodzili na drzewa, każdy chciał zrobić fajne zdjęcie. Zupełnie jak dziś: brak refleksji, najniższe instynkty, wrzawa, chorobliwa ekscytacja, a przecież był rok 1963.
Zauważam, że 1947 r. to z kolei sztandarowy rok pokolenia wyżu demograficznego. Poza Archiem (i samym Austerem) urodzili się wtedy najbardziej znani przedstawiciele pokolenia baby boomers: Hillary Clinton, Stephen King, Steven Spielberg czy Iggy Pop, tymczasem bohater powieści przypomina raczej beatnika niż hipisa. – Nie jestem typowym dzieckiem lat 60., jednak epoka w dużym stopniu mnie uformowała – tłumaczy pisarz. – Mówimy o jednym z przełomowych, poza wojną secesyjną i Wielkim Kryzysem, momentów w dziejach Ameryki. Kraj rozdarł się wtedy na dwie nieprzystające części i teraz mamy to samo.
Pisząc książkę, Auster coraz bardziej uświadamiał sobie, że w gruncie rzeczy opowiada o teraźniejszości: – Miała nosić tytuł „Ferguson”, tymczasem w nikomu nieznanym miasteczku o tej samej nazwie biały policjant zastrzelił nieuzbrojonego czarnego nastolatka Michaela Browna. Ferguson stało się symbolem konfliktu targającego krajem, dołączyło do długiej listy miast znanych z historii walk o prawa cywilne jak Selma, Montgomery, Birmingham. Musiałem zmienić tytuł, bo kojarzyłby się przede wszystkim z zamieszkami.
Auster każdą myśl wyraża równocześnie słowem i gestem. Rysuje koła, kwadraty, zapętlone linie, wodzi rękami niczym dyrygent, podkreśla puenty uderzeniami palców o blat. Kiedy później słucham nagrania, ten migowy przekaz zmienia się w szmery, stuknięcia, szumy. I co chwila zaciąga się e-papierosem, wydmuchując kłęby bezwonnego dymu. Od trzech lat nie miał w ustach prawdziwego, któremu poświęcił dwie filmowe ody. – Za bardzo kasłałem – przyznaje. – Paliłem 20 cygar dziennie.
Zastanawiamy się nad magią Nowego Jorku. – Dorastałem w New Jersey, to był raj na ziemi – wspomina Paul. – Rodzice dawali wtedy dzieciom dużo swobody. Sam chodziłem do szkoły, a potem robiłem, co chciałem – grałem w bejsbol czy futbol – bo w mojej podstawówce nie zadawali prac domowych. Wyobrażasz sobie? Kuratorium hołdowało teorii Johna Deweya, że po lekcjach należy zostawić dzieci w spokoju, z którą entuzjastycznie się zgadzam. Ale kiedy zacząłem dojrzewać, poczułem się uwięziony w swoim małym miasteczku. Nowy Jork pulsował prawdziwym, ostrym życiem, więc wyrywałem się tam przy każdej okazji. Uważam naszą metropolię za wspaniały eksperyment ludzkości. Cały świat w pigułce: 40 procent nowojorczyków urodziło za granicą, ale wszyscy czują się tu jak w domu.
Mówię, że po przyjeździe do Polski ogarnia mnie coś w rodzaju etnicznej klaustrofobii: wszyscy są białymi szatynami z niewielką domieszką blondynów. Paul miał to samo, kiedy pierwszy raz znalazł się w Minnesocie: – Nie wiedziałem, dlaczego tak dziwnie się czuję. Dopiero po chwili zrozumiałem: nie było ani jednego czarnego, Hindusa, Azjaty.
Rozmowę przerywa spiesząca na spotkanie Siri – wysoka, szczupła blondynka o przenikliwym spojrzeniu, niczym żona pisarza Paula Austera ze „Szklanego miasta”. Kiedyś firma Gap proponowała jej, by wzięła udział w reklamie jako uosobienie wielkomiejsko-inteligenckiego szyku. – Słyszałam, że się śmiejecie. Znaczy jest dobrze – konstatuje. – Włóż kalosze i weź parasol – troszczy się Paul. – Może przydałby się szalik? Pa, pa! Znokautuj ich!
Kiedy żona wychodzi, pisarz stwierdza z dumą: – Co za dziewczyna! Rano miała zajęcia ze studentami, teraz dyskusja panelowa. Cały czas jest czymś zajęta.
Auster niepokoi się o jakość polskiego przekładu „4 3 2 1”, a słysząc, że jest świetny, wpada w dobry humor. – Tłumacze to cisi bohaterowie literatury – deklaruje. – Bez nich nie przeczytałbym Dantego, Cervantesa, Homera, niczego po niemiecku, Dostojewskiego, który sprawił, że zacząłem pisać. Mało kto poza branżą docenia ich rolę. Najważniejsza jest dobra znajomość własnego języka. Mandelsztama czytałem w tłumaczeniu amerykańskiego poety W.S. Merwina. Nie znał rosyjskiego, zatrudnił człowieka, który robił dosłowne przekłady na angielski z uwzględnieniem wszystkich niuansów, a Merwin nadawał im formę literacką.
Opowiadam, jak tłumaczka Maria Makuch potraktowała grę słów i że nie dało się przełożyć tylko kalamburów zwanych „meczami tenisowymi”, przy których ryczałem ze śmiechu: „Veronica Lake kontra Dick Diver”, „Loretta Young kontra Victor Mature”, „Buster Crabbe kontra Jean Shrimpton”. Paul wyjawia, że pracując pół roku nad korektą powieści, był chwilami tak zmęczony, że dla relaksu ułożył kilkaset dodatkowych. Dostaję w prezencie książeczką „Deuce!” z ponad setką dowcipów wydaną przez Austera pod pseudonimem Felix Harr (Szczęśliwy Rechot) w nakładzie zaledwie 500 egzemplarzy. Rewanżuję się duetem „Donald Trump kontra Gilderoy Lockhart” i szarozielone oczy pisarza ciemnieją z gniewu.
– Jego nazwisko nawet nie przechodzi mi przez gardło – mówi z goryczą. – Nigdy nie odczuwałem równie ogromnej antypatii wobec żadnej osoby publicznej. – Nie uważasz Trumpa za nowojorskiego ziomka? – ironizuję. – W Nowym Jorku był pariasem, wszyscy uznawali go za głupca i stąd się bierze ta nieustanna złość. Dostał tu żałosne 18 procent głosów. Przynosi krajowi hańbę. Jest psychopatą, zaślepionym narcyzem o umyśle dwuletniego dziecka, wulgarnym, odrażającym, antyludzkim przeciwieństwem wszystkiego, co Amerykanie cenili zawsze najwyżej: szacunku do instytucji państwa. Ale wielu frustratów ujrzało w nim własne odbicie, choć frustracja tego osobnika ma inne podłoże – odrzucenie przez nowojorskie elity. Oby nie dociągnął do końca kadencji. On i jego banda gangsterów!
Austera trzy razy odwiedzała ekipa BBC, by spytać o amerykańską politykę, bo na zachodzie Europy literaci odgrywają jeszcze rolę w publicznej debacie. Amerykanie – stwierdza Paul – niestety przestali czytać książki, nie znają swoich pisarzy i nie chcą słyszeć ich opinii. Ważniejsze jest to, co mają do powiedzenia aktorzy filmowi.
Mój rozmówca zamyśla się, po czym pyta, jak długo w Polsce porządzi obecna ekipa, więc mówię, że pewnie długo, bo daje za każde dziecko 500 złotych, czyli odpowiednik 500 dolarów w Stanach. – Płacą ludziom za seks? – pyta pisarz. – Tylko bez zabezpieczeń – precyzuję i żeby poprawić mistrzowi nastrój, wracam do komicznych wątków jego twórczości, tym razem filmowej.
Przypominam monologi Lou Reeda w „Brooklyn Boogie”, m.in. o Szwecji, gdzie „trudno pogadać, bo wszyscy pijani, a na każdej szafce z lekarstwami czytamy: »Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, zadzwoń pod numer…«”. – Po premierze dostałem list od szwedzkiego konsula – śmieje się Auster. – Pisał, że bardzo ubolewa, gdyż jego kraj został przedstawiony w niewłaściwym świetle, i zaprosił mnie z Siri na lunch, żeby zaprezentować historyczno-kulturalny dorobek Szwecji.
Natomiast gdy na ekrany wszedł „Dym”, Wayne Wang został wezwany na dywanik przez rozwścieczony zarząd gildii reżyserów i jak w komunistycznych Chinach dostał opieprz za uhonorowanie jakiegoś tam scenarzysty tytułem współtwórcy filmu. – Oczywiście w „Brooklyn Boogie” powtórzył ten numer – dodaje pisarz. – Jednak drugi film faktycznie reżyserowałem, bo podczas kręcenia „Dymu” Wayne się rozchorował. Kręciłem m.in. scenę z Michaelem J. Foxem. Zapomniałem krzyknąć: „Cięcie!”, asystent szturcha mnie i szepcze: „No, powiedz to… Powiedz wreszcie…”. W końcu krzyknąłem, co trzeba, i dopiero wtedy aktorzy się rozluźnili, operator wyłączył kamerę, świat przedstawiony zmienił się w rzeczywisty.
Na standardowe pytanie o plany, dostaję zupełnie niestandardową odpowiedź. Auster przygotowuje krytyczno-biograficzną książkę o XIX-wiecznym pisarzu Stephenie Cranie i recytuje mi jego wiersz: „Na pustyni / Zobaczyłem stwora, gołego, dzikiego, / Który siadł w kucki, / I trzymając oburącz własne serce, / Zżerał je kawałek po kawałku / Smakuje ci, przyjacielu? – spytałem. / Jest gorzkie, gorzkie – odparł. / – Ale smakuje, / Bo jest gorzkie / I jest moim sercem”. Potrafię wykrztusić tylko: – Niesamowite!
Zagadnięty, czy utożsamia się z padającym w powieści zdaniem: „Wszyscy artyści żywią odrazę do swoich dzieł”, pisarz stwierdza, że to w równej mierze obserwacja jak wyznanie. – Daję z siebie wszystko, po skończeniu książki wiem, że lepszej nie umiałbym napisać, a jednak wcale nie jest tak wspaniała, jakbym chciał. Dlatego muszę pisać kolejną. I znów się boję jak na początku, kiedy zająłem się literaturą. Fakt, że wydałem już tyle innych, nie ma znaczenia. Wciąż zaczynam od nowa.
Idziemy do pracowni, czyli „bunkra”, gdzie poza „Deuce!” dostaję zbiór scenariuszy i „4 3 2 1”. „Dla Piotra” – pisze Auster po polsku. Rozmawiamy o Jonathanie Swifcie, przyjacielu Crane’a Josephie Conradzie, Wilnie, punk rocku…
Czas się żegnać. Na dobry wieczór wichura wali mnie w twarz śniegiem i zamarzniętym deszczem. Trwają szaleństwa Brooklynu.
c1bdd0e5-a6d6-4241-977a-88543e94ca4e
Foto: Newsweek_redakcja_zrodlo
PAUL AUSTER (ur. 1947) jest wybitnym pisarzem amerykańskim, wydał m.in. „Trylogię nowojorską” (1987), „Timbuktu” (1999), „Szaleństwa Brooklynu” (2005), „Człowieka w Ciemności” (2008). Właśnie ukazuje się w Polsce jego najnowsza powieść „4 3 2 1”. Jest współtwórcą (razem z Wayne’em Wangiem) dwóch kultowych filmów: „Dym” (1995) i „Brooklyn Boogie” (1995).