Choć czasem traktujemy związki jak plastry i bar szybkiej obsługi, wierzymy w miłość do grobowej deski. Kierują nami kody, wyniesione z domu i z popkultury. — Większość komedii romantycznych powstała na kanwie bajki o Kopciuszku. I wątpię w to „żyli długo i szczęśliwie”. Raczej szybko trafiliby na terapię par – mówi dr Julita Czernecka, socjolożka z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego.

Dr Julita Czernecka*: Ogromnymi! Potwierdzam to z całą odpowiedzialnością. Z badań pt. „Jak kochają Polacy”, wynika, że aż 90 proc. z nas wierzy, iż miłość nadaje sens życiu, a 79 proc. wierzy w miłość na całe życie. Uważamy, że jest to największe spoiwo w relacji. Nawet mnie zaskoczył tak wysoki odsetek podzielających tę opinię osób, a były to badania reprezentatywne.

— W dużych miastach nawet co drugie. Mimo to, a może właśnie dlatego, stawiamy tę piękną miłość na piedestale.

— Miłość, poczucie wspólnoty i budowanie relacji są oczywiście potrzebne nam wszystkim, natomiast kultura, w której funkcjonujemy, nadała ogromną rolę miłości romantycznej. Badam od lat proces, który nazwałam „od zakochania do rozstania” i chciałoby się dodać: „z powrotem”. W mediach, w przestrzeni publicznej, niemal wszędzie możemy znaleźć dziesiątki historii typu love story, porad i nakazów, jak utrzymać związek, jak i gdzie kogoś poznać, uratować miłość, zadbać o intymność, usprawnić życie seksualne, itd. Ale jestem pewna, że rola partnera, partnerki, żony czy męża została znacząco przeceniona.

— Postawiona na tak wysokim piedestale, że trudno, aby ktoś rzeczywiście mógł sprostać tym oczekiwaniom i wymaganiom. Partner musi być „od wszystkiego”: to przyjaciel, kochanek, terapeuta, opiekun, towarzysz w zakupach, pomagający w domu i ten dom utrzymujący, dbający o swój rozwój, świetnie wyglądający… A przecież w rzeczywistości to bardzo trudne, żeby jedna osoba odgrywała wszystkie te role. Kolejna rzecz: gesty miłości, które sobie „kodujemy”.

Od wręczania kwiatów i robienia niespodzianek, aż po rytuały miłosne. Jako coachka relacji i terapeutka słyszę, jak klienci mówią: „On mnie nie kocha, jeśli…”, „Ona nie robi tego i tego, więc to nie miłość”. Kupuje kwiaty – kocha, nie kupuje – nie kocha i nie docenia. Ludzie chcą czarno-białych kategorii, żeby uporządkować relacje, a potem je „naprawiać”.

— Każdy z nas ma osobiste historie i nieco inne „oprogramowanie”. Jako socjolożka rozumiem to tak, że jesteśmy utkani z różnych doświadczeń. Można mówić o ich kilku poziomach. Pierwszy to ten z dzieciństwa, związany z naszymi opiekunami, najczęściej rodzicami. Oni nas niejako programują na miłość lub jej deficyt. To są ich emocje, ich nastawienie do nas jako dzieci: jak nas traktują, czy dostrajają nas emocjonalnie do siebie, czy wspierają, akceptują. Dzięki nim uczymy się, jak sobie radzić— lub nie— z emocjami, z negatywnymi doświadczeniami. Chodzi o te wszystkie komunikaty, które od nich słyszymy, wspierające lub nie. Jeśli brzmią: „wierzę w ciebie”, „niezależnie od twoich sukcesów czy porażek i tak cię kocham”, uczymy się miłości do siebie, a to baza wszystkich udanych relacji. Większość z nas słyszy jednak dużo trudnych, negatywnych komunikatów. I nosimy w sobie tezę: „jesteś niewystarczający/a”, więc „musisz zasłużyć na miłość”.

Kolejny poziom doświadczeń to wzorce związków, jakie wynosimy z domu. Single, których badam od dwudziestu lat, czasem opowiadają: „Moi rodzice żyją obok siebie, a ja tak nie chcę” albo: „Rozwód rodziców był dramatyczny. Nie wierzę, że mi się uda, wolę być sam/a”. Mają negatywny obraz relacji; potrzebują bliskości, lecz nie chcą powielać schematów z domu.

— Niedawno spotkałam sąsiada, który na dzień dobry oznajmił ze złością, że jego żona złożyła papiery rozwodowe. „Jestem w szoku, bo dla mnie wszystko gra, a ona się naczytała tych waszych magazynów, naoglądała programów i uznała, że nasze małżeństwo jest do niczego!”. Przekazy kultury masowej oczywiście tę wizję miłości kształtują.

— Większość komedii romantycznych powstała na kanwie bajki o Kopciuszku. I bardzo wątpię w to „żyli długo i szczęśliwie”. Raczej szybko trafiliby na terapię par. Kopciuszek, po traumatycznych przeżyciach, w tym po śmierci matki, upokarzany latami przez macochę i przyrodnie siostry, z niską samooceną, spotyka nagle idealnego księcia.

Nic o nim nie wiemy, poza tym, że jest następcą tronu, wobec którego są bardzo wysokie oczekiwania.

— To nie jedyne zmiany. Inne są nawet oczekiwania, jakie mamy względem stanu zakochania. Nastąpiła „mcdonaldyzacja” zakochania. Co to znaczy? Obecnie oczekujemy i wymagamy, aby wejście w relację nastąpiło jak najszybciej. Wystarczy, że jest „chemia” i gotowe. Niczym w barze szybkiej obsługi z hamburgerami. Tam są specjalne procedury, w których zamówione danie klient musi otrzymać w kilka minut. Podobnie chcemy zaspokoić głód miłości. Czekamy na miłość gotową do spożycia, natychmiast, „tu i teraz”. A budowanie relacji to proces, wymaga czasu.

— Jesteśmy głodni miłości głównie przez jej deficyty z dzieciństwa. Potem doświadczamy trudnych relacji jako młodzi dorośli: bolesne rozstania, doświadczenia typu zdrady, odrzucenia, porzucenia, rozwody. Chcemy za wszelką cenę być kochani, a kiedy jesteśmy na wielkim głodzie miłości, nierzadko rzucamy się na pierwszego dostępnego kandydata. Potem się okazuje, że ta osoba do nas nie pasuje, ale zauroczenie zrobiło swoje.

— Mniej więcej co drugi Polak lub Polka wierzy w miłość od pierwszego „zauroczenia”. Podzielę się prywatną historią. Moi dziadkowie, niestety już nieżyjący, mieli po 15 i 17 lat, gdy zakochali się w sobie w ten sposób. W powojennej Łodzi, w starych fabrykach urządzano potańcówki. Dziadek, uczesany w jaskółkę, wyłowił wzrokiem dziewczynę, ubraną w sukienkę uszytą z zasłon. Ona spojrzała na niego – i stało się. Miłość od pierwszego wejrzenia, przeżyli razem całe życie. Czekali kilka lat z „konsumpcją” miłości.

Teraz nie tylko obniżył się wiek inicjacji seksualnej, ale ogromnie przyspieszył proces wejścia w relację. Tymczasem z psychologicznego punktu widzenia potrzebujemy spotykać się intensywnie z kimś co najmniej przez miesiąc, aby nawiązała się głębsza więź. Wtedy szansa na to, że relacja będzie długoterminowa, zwiększa się o połowę. Oczywiście, znam szczęśliwe małżeństwa, które zakochały się od pierwszego wejrzenia i pierwszej nocy wylądowali w łóżku, i są dobrane. To możliwe, ale na pewno nie jest to regułą.

W „mcdonaldyzacji” miłości mamy szybkie spełnienie, pozornie głód znika, ale prawdziwa intymność się rodzi w czasie, w doświadczaniu drugiej osoby, uczenia się swoich potrzeb, ciał.

— Razem z dr Katarzyną Kalinowską zrobiłyśmy analizę tego, w jaki sposób ludzie mówią o miłości. A mówią tak, jak doświadczają życia: że jest ciężką pracą do wykonania, niczym w korporacji, cennym darem, inwestycją albo „projektem”, nauką, a nawet terapią.

Kobiety zdecydowane częściej niż mężczyźni opowiadają o miłości jako o… wojnie. Jedna z kobiet powiedziała, że jej chłopak „wchodził z bukietem kwiatów jak z karabinem maszynowym”, inna mówiła o „wbiciu noża w serce”. Pojawiały się sformułowania: „zgilotynował tę miłość”, „dokonał egzekucji na mnie”.

Doświadczenia kobiet w relacji często odnoszą się do walki: o równy podział obowiązków, o wsparcie, o uwagę. Kiedyś od jednej usłyszałam: „Kiedy wchodzę do domu, czuję się jak na polu minowym. Nigdy nie wiem, czy będzie spokój, czy niechcący nadepnę na minę”. Poza tym kobiety częściej i liczniej stawiają na samorozwój, mówią o potrzebach, które w tych związkach nie są spełniane. O to też toczą się domowe wojny: o brak „wspólnego frontu”, o brak porozumienia w kontekście wartości, stylu życia.

— Nie dla wszystkich. Młodzi ludzie częściej mówią o zakochaniu jak o przygodzie, grze, zabawie, formie rozrywki. To „zagadka, którą należy rozwikłać”, „tajemnica, wymagająca odkrycia”, coś, co fascynuje, pociąga, intryguje. Zauważmy, że bycie odkrywcą to częściej męskie doświadczanie świata. Od najmłodszych lat chłopcy chcą zdobywać, zwiedzać, gonić, co się potem przekłada na język, jakim opowiadają o relacji. Panowie częściej wskazywali też „cenę” za miłość, kalkulowali zyski i straty. Jeden z rozmówców porównał wprost szukanie życiowej partnerki do kupowania samochodu, który się ogląda, testuje i za niego płaci.

— Nawet kiedy spędzimy z jednym człowiekiem całe życie, nigdy nie będziemy tak naprawdę z tą samą osobą. Przecież związek się zmienia, a my w nim. Oboje. Przechodzimy przez różne doświadczenia życiowe. Możliwość uzyskania dziś rozwodu ma też dobrą stronę; nie jesteśmy już więźniami nieszczęśliwych, krzywdzących relacji. Jeśli uda nam się przejść przez rozstanie, wyciągnąć tak zwane życiowe lekcje, lepiej poznać siebie, to potem zapraszamy do życia osoby, z którymi osiągamy inny pułap bliskości, porozumienia. Ale pojawia się też tendencja, aby te kolejne osoby zamieniać niemal od razu, gdy tylko coś nie pasuje.

Raz mój znajomy wyznał: „Gdybym wiedział, że z trzecią żoną będziemy mieli takie same problemy, jak z pierwszą, to bym się z pierwszą nie rozwiódł”. Wybieramy partnerów na bazie schematów, pasujących jak puzzle. Powielamy bezrefleksyjnie, a potem się dziwimy, że „znowu nie wyszło” i upatrujemy przyczyn na zewnątrz, nie w sobie. A tutaj warto się zatrzymać, by pomyśleć, co wnosimy w miłosną relację: jakie przekonania, oczekiwania, historie, zranienia. Tymczasem wiele osób bardzo ciężko przechodzi rozstania i od razu szuka kogoś do roli „plastra na ranę”. Plastry się zmieniają, a rana się nie goi.

— Oczywiście, głównie dlatego, że kobiety nie były samodzielne ekonomicznie i panował ostracyzm społeczny wobec rozwódek. Przy okazji wspomnijmy o popularnym w Internecie obrazku. Starsza para idzie pod rękę, a podpis głosi: „Kiedyś związki się naprawiało, nie zmieniało”.

— Dawniej większość małżeństw żyła ze sobą do przysłowiowej grobowej deski, bo nie mieli wyboru; wiele par chętnie by się rozwiodło, zamiast tkwić w niszczących relacjach. Bądźmy bardziej refleksyjni w stosunku do takich memów, bo każda historia ma swoje blaski i cienie.

— Wolę nazwać to zauroczeniem. Intensywne bum, a potem… bach, czyli rozczarowanie. Zacytuję wybitnego socjologa, prof. Zygmunta Baumana, który uważał, że oduczyliśmy się miłości i postrzegamy ją jako serię krótkich, budzących wstrząs epizodów.

Pokusy? Tutaj na pewno wiele namieszały aplikacje randkowe. Szczególnie Tinder, który służy głównie nawiązywaniu szybkich kontaktów seksualnych. W Polsce część osób traktuje tę aplikację jako rynek matrymonialny, szukając kogoś na stałe. Jeszcze inni chcą się tylko dowartościować, popisać; nigdy nie spotykają się w realu. Niektóre osoby siedzą na Tinderze po 4-5 godzin dziennie. Szukanie „w prawo— w lewo” to wieczna pogoń za przyjemnością. Badania dowodzą, że po jakimś czasie samo przesuwanie kciukiem po zdjęciach kandydatów powoduje wyrzut dopaminy. To rodzaj uzależnienia i nadziei, że za kolejnym kliknięciem czai się ktoś właściwy. Pojawia się nadzieja, ale potem często, po serii niepowodzeń, spadek samooceny i poczucia sensu życia. Trzeba uważać, choć oczywiście bywają i śluby z Tindera. Też na takim byłam.

— Ostatnio na moich zajęciach studenci przygotowali prezentację na temat związków poliamorycznych i otwartych. Normą jest, że ktoś opowiada: „Wie pani, rozstałam się z dziewczyną, teraz spotykam się z chłopakiem”. Konfiguracji związkowych może być wiele. Wśród moich studentów jest dużo osób nieheteronormatywnych, niebinarnych, o płynnej tożsamości płciowej. Bez względu na to, czy rozmawiam ze studentami z Turcji, z Polski czy z Japonii, obserwuję coraz większą ciekawość do otwartości na inne formy doświadczania związków.

— Jestem fanką zmian w kierunku otwartości, opartej na świadomości, czy jesteśmy głęboko wierzącymi katolikami, czy liberalnymi osobami, żyjącymi w relacjach otwartych, dajmy sobie nawzajem przyzwolenie do doświadczania miłości i relacji tak, jak chcemy.

Dr Julita Czernecka — socjolożka z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Obszarami jej badań są miłość, relacje i życie singli; na Instagramie i TikToku ma edukacyjny profil @kodymilosci.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version