Twórcy konstytucji chcieli, by system wyborczy utrudniał przeforsowanie woli motłochu otumanionego przez demagoga. Nie wyszło. Dziś wielu Amerykanów nie rozumie wyborów prezydenckich, a zdecydowana większość chce zmiany zasad. Trudno się dziwić, skoro w wyborach prezydenckich w USA można zdobyć większość głosów i przegrać. Oto dlaczego.
Wielu Amerykanów sądzi, że prezydenta USA wybiera się większością głosów. Nieprawda. Nasz kraj został zbudowany na radykalnej w drugiej połowie XVIII w. koncepcji, że wszyscy ludzie są równi. Choć ojcowie założyciele uznawali za takowych jedynie białych anglosaskich protestantów, idea z wolna nabierała rozmachu.
Foto: Newsweek
Wybory w USA. Jak działa Kolegium Elektorów
Ponad 200 lat później obywatele niezależnie od rasy, płci i religii faktycznie uzyskali jednakowe przywileje wyborcze, natomiast nie zmieniła się dwustopniowa ordynacja. Sprawia ona, że w kraju, gdzie prawo do głosowania ma ok. 244 mln osób, i głosuje około 160 mln, decyzję o obsadzie najwyższego stanowiska państwowego podejmuje de facto niecały milion. A przegrywa zdobywca większej liczby głosów.
Prezydent i wiceprezydent są jedynymi amerykańskimi urzędnikami wyłanianymi w głosowaniu niebezpośrednim przez Kolegium Elektorów. Co cztery lata, we wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, mieszkańcy każdego stanu wybierają do niego przedstawicieli w liczbie równej sumie kongresmanów i senatorów reprezentujących ów stan na Kapitolu.
Oznacza to, że kolegium składa się z 538 osób (odpowiednik 435 kongresmanów i 100 senatorów plus trzech elektorów wybieranych w Dystrykcie Columbia na mocy 23 poprawki do konstytucji). W niektórych obwodach na kartach do głosowania znajdują się tylko nazwiska elektorów, wyłonionych przez poszczególne partie podczas lokalnych konwencji, w innych – również nazwiska kandydatów do Białego Domu.
Tak czy inaczej, wygrywają elektorzy z partii, która w ogólnostanowym głosowaniu powszechnym zdobędzie zwykłą większość (poza Nebraską i Maine, gdzie głosy elektorskie rozdzielane są proporcjonalnie na podstawie wyników głosowania powszechnego w poszczególnych obwodach) i dopiero oni, w pierwszy poniedziałek, po drugiej środzie grudnia, wskazują prezydenta oraz wiceprezydenta USA (oddzielnie).
Elektorzy wielokrotnie głosowali wbrew woli elektoratu. W 2016 r. dwóch republikanów z Teksasu zignorowało wyniki w swoim stanie. Opowiedzieli się za rywalami Donalda Trumpa z partyjnych prawyborów: gubernatorem Ohio Johnem Kasichem i libertariańskim kongresmenem Ronem Paulem.
W tym samym roku wśród demokratów znalazło się aż czterech buntowników w stanie Waszyngton. Zamiast na Hillary Clinton, trzech oddało głosy na byłego szefa dyplomacji u George’a W. Busha – Colina Powella, a jeden na działaczkę z plemienia Siuksów Faith Spotted Eagle, która organizowała protesty przeciw budowie rurociągu Keystone XL łączącego kanadyjską Albertę z ośmioma stanami USA aż po wybrzeże Zatoki Meksykańskiej.
W roku 2000 reprezentantka Ala Gore’a z dystryktu stołecznego wstrzymała się od głosu, a w 2004 przedstawiciel Minnesoty się pomylił. Ogólnie wyborców zdradziło 92 delegatów do kolegium, a 71 zmarło przed posiedzeniem organu i zostało zastąpionych przez osoby o odmiennych poglądach.
W roku 1976 elektor ze stanu Waszyngton, wybrany przez zwolenników Geralda Forda oddał głos na Ronalda Reagana. W 1988 delegat Wirginii Zachodniej uznał, że prezydentem powinien zostać senator Lloyd Bentsen a wiceprezydentem gubernator Michael Dukakis.
29 stanów i Dystrykt Columbia uchwaliły przepisy przewidujące karę grzywny dla przedstawicieli elektoratu nierespektujących wyników głosowania powszechnego, ale w myśl konstytucji nie mają one żadnego znaczenia prawnego, bo ojcowie założyciele chcieli zagwarantować członkom unii polityczną niezależność.
Ustawa zasadnicza nakazuje jedynie elektorowi oddanie co najmniej jednego głosu na osobę mieszkającą w stanie innym niż macierzysty. Kandydatom, którzy zdobędą zwykłą większość głosów elektorskich, zalicza się na konto wszystkie, którymi dysponuje dany stan. Aby wygrać wybory, pretendenci do Białego Domu muszą uzyskać co najmniej 270.
Garstka wyborców decyduje o wyniku wyborów w USA
Zapieczętowane protokoły głosowania przesyłane są listami poleconymi do przewodniczącego Senatu (urzędującego wiceprezydenta), który otwiera je na posiedzeniu połączonych izb 6 stycznia o godzinie 13:00, a jeśli 6 stycznia przypada w niedzielę, to 7 stycznia.
Gdy żaden z kandydatów nie uzyska większości, prezydenta wybiera Izba Reprezentantów, przy czym przedstawicielom każdego ze stanów przysługuje tylko jeden wspólny głos. O tym, komu go przyznać decyduje zwykła większość. Wiceprezydenta wybiera Senat. Każdy członek izby wyższej głosuje we własnym imieniu.
Kolegium Elektorów przetrwało od czasu powstania państwa, mimo krytyki konstytucjonalistów i ponad 700 inicjatyw ustawodawczych zmierzających do jego zlikwidowania. W 1987 r. propozycję reformy wniosło do Kongresu prestiżowe Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników (American Bar Association). Po zwycięstwie Donalda Trumpa podobny projekt złożyła w Senacie Barbara Boxer z Kalifornii.
Wskutek archaicznej ordynacji od blisko 40 lat wybory prezydenckie wygrywa kandydat, któremu uda się przeciągnąć na swoją stronę garstkę wyborców niezdecydowanych (swing voters) z kilku zaledwie niewielkich stanów chwiejnych, przede wszystkim Środkowego Zachodu.
Ideologiczne podziały społeczeństwa w dużej mierze pokrywają się z geograficznymi. Upraszczając można uznać, że zdecydowanie przychylni republikanom są mieszkańcy centralnych regionów kraju, demokratom sprzyja elektorat obu wybrzeży.
Walka o głosy elektorskie niezbędne do przekroczenia bariery 270 rozgrywa się zatem w gronie wyborców z Pensylwanii, Michigan, Wisconsin, Georgii, Karoliny Północnej, Arizony i Nevady. Rozkład preferencji tłumaczy czemu kandydaci omijają Nową Anglię [czyli sześć stanów położonych na północno-zachodnim krańcu USA – przyp. red.], Nowy Jork, Kalifornię czy Teksas, a ich programy zawierają propozycje kuriozalne.
Kampanie prowadzone są pod kątem kapryśnych mieszkańców kluczowych okręgów, natomiast problemy istotne dla większości obywateli politycy mogą ignorować. W 2016 r. Trump kokietował wyborców, którzy wydobywają węgiel, produkują klimatyzatory, strzelają do kaczek z karabinów maszynowych. Clinton obiecywała zbudowanie pół miliarda ogniw słonecznych tudzież wyrugowanie rasizmu z umysłów policjantów.
Według Instytutu Gallupa, za wyborami powszechnymi opowiadało się w roku 1968 – 58 procent Amerykanów, 1968 – 81 proc., 1981 – 75 proc., a obecnie – ponad 58 proc. Kongresmeni pozostają głusi na społeczne postulaty, bo stary system gwarantuje utrzymanie status quo, praktycznie uniemożliwiając zwycięstwo kandydatowi spoza dwóch głównych partii.
Ross Perot, który w roku 1992 zdobył 19 proc. głosów obywateli, nie uzyskał ani jednego elektorskiego. Dwustopniowość systemu wyborczego sprawia również, że przegrać może kandydat, którego poprze większy odsetek ogólnokrajowego elektoratu. Delegaci głosowali wbrew woli większości Amerykanów w roku 1824, 1876, 1888, 2000 i 2016.
Teoretycznie Trump miał w kolegium przewagę 306-232, co oznaczało, że do powstrzymania go wystarczy, by 37 delegatów zagłosowało wbrew mandatowi. Jednak przy braku poparcia zwykłej większości kolegium, czyli 270 elektorów, decyzja przeszłaby w ręce Izby Reprezentantów kontrolowanej przez prawicę, więc ostatecznie deweloper i tak by wygrał, choć demokratka zdobyła o 2 mln 868 tys. 686 głosów więcej w wyborach ogólnokrajowych.
Gdzie wygrywają Demokraci, a gdzie Republikanie
Takie sytuacje będą zdarzać coraz częściej ze względu na procesy demograficzne zachodzące w całym kraju. Trump odniósł zwycięstwo zgodnie z przepisami i podważanie legalności jego prezydentury byłoby nieuczciwe. Można natomiast spytać: dlaczego Amerykanie przestrzegają tak głupich przepisów?
Twórcy konstytucji chcieli, by kolegium stanowiło ogniwo pośrednie procesu wyborczego utrudniające przeforsowanie woli motłochu otumanionego przez demagoga. Aleksander Hamilton pisał o „ludziach światłych posiadających nadprzeciętną wiedzę oraz roztropność” i on właśnie sprzeciwił się narzuceniu elektorom obowiązku głosowania na kandydata, który zwyciężył w ich stanie.
Jednak problemu nie stanowią zdrady delegatów, którzy w dzisiejszych czasach nie reprezentują żadnej intelektualnej i moralnej elity, tylko są zwykłymi partyjniakami. Prawdziwy kłopot to przekazanie decyzji w ręce nielicznej grupki wyborców.
Obrońcy kolegium argumentują, że ordynacja sprzyjająca słabszym stanom zapobiega ignorowaniu ich przez kandydatów. Twórcy konstytucji byli elitarystami i nie chcieli rządów zwykłej większości. Dlatego każdy stan reprezentują w Senacie dwaj przedstawiciele niezależnie od populacji, podczas gdy skład Izby Reprezentantów odzwierciedla zasadę jeden wyborca – jeden głos. Wyoming liczące zaledwie 579 tys. mieszkańców ma tylu samo senatorów, co Kalifornia z 39,5 mln ludzi.
Niestety założyciele nie przewidzieli, że kiedyś w skład państwa wejdą takie giganty jak ona czy Teksas. Pod koniec XVIII w. dominująca Wirginia miała tylko 10 razy więcej mieszkańców niż najmniejsze Delaware. Nie istniały wyraźnie zarysowane podziały między strefami miejskimi a rolniczą prowincją. W najludniejszym mieście kraju Nowym Jorku mieszkało 33 tys. osób. Dziś liczy ono 8,4 mln mieszkańców, a metropolia nowojorska skupia 24 mln osób.
Dwustopniowa ordynacja będzie wywoływać coraz większe rozbieżności między głosowaniem powszechnym a elektorskim. W 1940 r. Kalifornia była piątym co do liczby ludności stanem z 7 mln mieszkańców, jej populacja nadal rośnie, a demokratyczne sympatie pozostają niewzruszone (na marginesie: lewica wygrała wybory powszechne w siedmiu z ośmiu ostatnich cyklów wyborczych). Oznacza to, że republikanie coraz rzadziej zdobywać będą większość ogólnokrajową.
W 2016 r. za Trumpem opowiedziało się wprawdzie aż 7 z 10 najludniejszych stanów, lecz w dwóch miał przewagę rzędu 1 proc. Najlepiej poradził sobie w Teksasie, gdzie pokonał Hillary 9 proc. głosów. Demokratka zdobyła jednak ogromne prowadzenie w trzech pozostałych megastanach: 28,5 proc. w Kalifornii, 21,2 proc. – Nowym Jorku i 16,9 proc. – Illinois. Dlatego zwyciężyła w skali kraju. Póki stany błękitne będą tak silne, jak dziś – zarówno pod względem populacji, jak i przekonań – demokraci nie przestaną wygrywać. Znaczy na papierze.
Jak można zmienić amerykański system wyborczy?
Ponieważ przytłaczająca większość Amerykanów uważa, że Kolegium Elektorów to przeżytek, wkrótce może nastąpić poważny kryzys polityczny. Jak długo statystyczna większość będzie godzić się na to, by uznawano ją za mniejszość na podstawie dziwacznych przepisów sprzed dwóch wieków?
Zlikwidowanie kolegium byłoby niezmiernie trudne. Należałoby zmienić konstytucję, co wymaga większości dwóch trzecich głosów w obu izbach Kongresu i ratyfikacji poprawki przez trzech czwartych stanów w ciągu 7 lat. Innymi słowy regiony, które korzystnie wychodzą na obecnym układzie, mogłyby uniemożliwić wprowadzenie zmian w życie. Dlaczego niby Rhode Island czy Idaho miałoby rezygnować z wpływu na program polityczny kandydata do Białego Domu?
Niemniej pojawiły się dwie ciekawe koncepcje naprawy systemu. Pierwsza to Międzystanowa Konwencja w sprawie Ogólnokrajowego Głosowania Powszechnego (National Popular Vote Interstate Compact). Przewiduje ona, że sygnatariusze będą oddawać swoje głosy elektorskie kandydatowi, który zdobędzie zwykłą większość we wszystkich 50 stanach oraz dystrykcie stołecznym.
Na razie umowę podpisało 15 stanów błękitnych plus DC dysponujących w sumie 196 głosami elektorskimi. Ma ona wejść w życie, gdy partnerzy będą mieli razem 270 tych głosów, czyli większość decydującą o wyborze prezydenta. Mniejsze stany stracą obecną siłę polityczną, lecz konstytucja pozwala wszak przyznawać stanowym legislaturom głosy elektorskie, jak im się żywnie podoba.
Ponieważ elektor nie ma obowiązku głosować na danego kandydata, bardziej obiecująca wydaje się inicjatywa upowszechnienia metody rozdziału głosów elektorskich, którą stosują Nebraska i Maine czyli proporcjonalnie do wyników głosowania w poszczególnych obwodach. Dodatkowym plusem byłoby zmuszenie kandydatów do jeżdżenia po całym kraju i brania pod uwagę postulatów wszystkich grup wyborców.
Republikanom opłacałoby się walczyć o mieszkańców konserwatywnej północy stanu Nowy Jork, którzy w wyborach kongresowych często przegłosowują liberalną metropolię. Demokraci mogliby się zainteresować wielkomiejskimi obszarami Teksasu jak Austin, Dallas czy Houston. Gdyby tylko kilka stanów przyjęło taką metodę alokacji elektorów, wyścig stałby się bardziej nieprzewidywalny, a politycy przestaliby się koncentrować na regionach chwiejnych.
Zwolennikiem systemu proporcjonalnego był Hamilton, lecz władze stanowe nie mogły się powstrzymać przed zastosowaniem zasady zwycięzca bierze wszystko. Torpeduje ona bowiem kandydatów mniejszych partii. Gdy rzeczoną regułę wprowadziła jedna lokalna legislatura, ugrupowania polityczne kontrolujące organy ustawodawcze w pozostałych stanach też nie zamierzały ograniczać własnych wpływów.
Hamilton nie przewidział partyjniactwa, natomiast potrzebę systemu dwustopniowego tłumaczył w 68. z 85 esejów uznawanych za pierwszy komentarz do konstytucji USA i wydanych pod wspólnym tytułem „Federalista”.
Pisał: „Proces wyborczy musi gwarantować, że urząd prezydenta nigdy nie przypadnie człowiekowi, który nie jest obdarzony wymaganymi kwalifikacjami. Umiejętność drobnych intryg i sztuczki mające na celu zyskanie popularności mogą starczyć do wyniesienia kogoś w jednym stanie, lecz innych talentów i zasług wymagać będzie zdobycie szacunku oraz zaufania całej Unii, a tym samym znamienitej godności prezydenta Stanów Zjednoczonych”.