Premier nigdy nie miał tak trudnej końcówki kampanii. Musiał ugasić pożar, który Koalicję Obywatelską może kosztować punkty w zbliżających się wyborach i to punkty na miarę pierwszego realnego zwycięstwa nad PiS-em. Tym razem premier naprawdę się wściekł.

Piątkowe spotkanie z wicepremierem, ministrem obrony narodowej Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem i Adamem Bodnarem nie przebiegało w przyjacielskiej atmosferze wzajemnego zrozumienia swoich błędów.

I o ile sytuacja w resorcie zarządzanym przez Adama Bodnara jest obiektywnie trudna, bo prokuratura po prostu jest wciąż pełna ludzi Ziobry, to już Władysław Kosiniak-Kamysz miał usłyszeć od premiera kilka przykrych słów.

Nie chodzi o nadzór nad armią jako taki, ale o to, że Donald Tusk o sprawie polskich żołnierzy zakutych w kajdanki przez Żandarmerię Wojskową dowiedział się z tekstu Onetu, a nie od ministra obrony narodowej.

Zdaniem ludzi z otoczenia Donalda Tuska zupełnie inaczej sytuacja wyglądałaby, gdyby to premier rozbroił ten temat, czyli wyszedł i powiedział, jakie podjęto kroki i jakie proponuje w związku z tym zmiany w prawie.

Piątkowe oświadczenie jest jednak reakcją, a nie narzuceniem narracji, mówimy tu wyłącznie o polityce i mechanizmach politycznego PR-u, a nie sytuacji żołnierzy na polsko-białoruskiej granicy, a reakcja zawsze wygląda gorzej niż wychodzenie z inicjatywą. Kiedy narzuca się temat, ma się wpływ na to, w jakim kierunku się rozwija. Reagowanie zawsze jest wtórne i zwłaszcza na końcu kampanii może mieć politycznie bardzo negatywne skutki.

Zdaniem naszych rozmówców z PO problem polega na tym, że Władysław Kosiniak-Kamysz wciąż uczy się wojska i tego, co jest ważne, a co rutynowe. Po prostu nie docenił politycznej wagi zatrzymania żołnierzy przez Żandarmerię Wojskową. Potraktował to jako kolejny „incydent na granicy”. Jak słyszymy, tak mu to zresztą przedstawiono pod koniec marca. O dalszych pracach prokuratorów zwyczajnie nie wiedział. Ludzie z otoczenia wicepremiera mówią z kolei „że gdyby Władek chciał rozbrajać każdą historię na granicy, to by trzy razy dziennie musiał konferencję prasową zwoływać”.

Nie każda historia ma jednak taki ładunek polityczny jak ta, bo na wyobraźnię najbardziej działają kajdanki na rękach „obrońców granicy”. Donald Tusk doskonale wie, co to może oznaczać dla jego formacji i dlatego był tak widocznie zły, relacjonując swoje piątkowe spotkanie z Bodnarem i Kosiniakiem-Kamyszem, a w rozmowie z tym drugim miały paść przykre słowa.

— Zasada proporcjonalności została chyba w tym przypadku dość wyraźnie naruszona. Nie przepisy, ale sposób wykorzystywania przepisów w tej sprawie, która tak zbulwersowała polską opinię publiczną. Jestem przekonany, że po tym zdarzeniu zarówno prokuratura, jak i Żandarmeria czy Policja, będą z wyczuciem tej zasady proporcjonalności traktowały sprawy związane z polskim bezpieczeństwem i z działaniem polskich żołnierzy. Ochrona prawna polegająca na dobrym stosowaniu prawa, ale także dobrym zabezpieczeniu prawnym, jeśli coś się wydarzy naszym żołnierzom, jest zadaniem numer jeden dzisiaj dla ministrów Kosiniaka-Kamysza i Bodnara — mówił premier.

Ale Donalda Tuska irytuje jeszcze coś i coraz częściej daje temu wyraz. Otóż po pół roku w resortach nadal siedzą ludzie Prawa i Sprawiedliwości, w dodatku siedzą na często kluczowych stanowiskach, bo nie było ich do tej pory kim zastąpić. To jest problem resortu Bodnara. Jak słyszymy od ludzi znających sytuację w prokuraturze „nowa władza” panuje może nad ⅓ prokuratorów, w dodatku na niższych szczeblach. Nie udało się odwołać zastępców Prokuratora Krajowego, bo do tego potrzebny jest podpis prezydenta, a ten od samego początku nie ukrywał, że nie zamierza pomóc w porządkowaniu prokuratury.

Nie po to na ostatniej prostej, tuż przed wyborami we wrześniu zeszłego roku, podpisał ustawę betonującą wpływy PiS w prokuraturach, żeby teraz ułatwiać rządowi Tuska rozkucie betonu. Kłopot polega także na tym, że urzędników da się zastąpić w miarę szybko, ale prokuratorów czy sędziów już nie.

— Czasami brak determinacji, niektórych przedstawicieli dzisiejszej władzy w czyszczeniu kadrowym, w dymisjonowaniu ludzi, którzy nie gwarantują prawidłowego działania, którzy nie mają takiej determinacji, żeby dobrze służyć ojczyźnie. Brak tej determinacji może doprowadzać czasami do takich sytuacji, że nie jesteśmy czasem pewni czy na przykład prokuratura wojskowa sensownie postępowała w tej sytuacji (…). Mam nadzieję, że w reszcie wszyscy, nie czekając już na żadne przykre wydarzenia, zrozumieją, że są odpowiedzialni także za jakość ludzi, z którymi pracują i że powinni naprawdę poważnie podejść do tej kwestii oczyszczania administracji na najwyższych szczeblach z ludzi, którzy nie gwarantują sensownego działania a czasami wręcz przeciwnie. A czasami można odnieść wrażenie, że są gotowi działać na niekorzyść państwa polskiego — mówił premier, mając przy tym bardzo poważną i zaciętą minę.

To już drugi raz w ciągu paru dni, kiedy publicznie Donald Tusk wyraża niezadowolenie z szybkości działań swoich ministrów. Podobnie, chociaż w innym tonie, mówił na wiecu 4 czerwca.

Niecierpliwość Donalda Tuska ma jeszcze jedną przyczynę. Zawsze, za pierwszym razem i za drugim, kiedy był premierem, uważał, że nic tak dobrze nie rozwiązuje problemu wizerunkowego, jak kilka dymisji. A teraz nie bardzo może sobie na nie pozwolić.

Prokurator Janeczek był jedynym, którego mógł, a nawet — z politycznego punktu widzenia — musiał zwolnić. Władysław Kosiniak-Kamysz nie może stracić teki wicepremiera i ministra, bo jest szefem koalicyjnego PSL-u i jego odejście, a nawet sama sugestia Tuska, że powinien odejść, może zakończyć projekt, jakim jest Koalicja 15 października. Tu nic się nie da zrobić.

Dymisja Adama Bodnara poza satysfakcją PiS-u niczego by nie zmieniła, bo układ sił w prokuraturze by się od tego nie zmienił. W dodatku w tej chwili Donald Tusk nie ma kim Bodnara zastąpić. Oczywiście zawsze w blokach startowych jest Roman Giertych, ale o ile jego żądza zemsty na ziobrystach gwarantowałaby czystki w prokuraturze i ministerstwie, to nie byłaby gwarancją na przykład doprowadzenia do końca prac nad ustawą o Krajowej Radzie Sądownictwa, która jest jednym z warunków dalszego naprawiania naszych kontaktów z Brukselą. Giertych to zbrojne ramię i showman, którego Tusk oczywiście potrzebuje, ale akurat nie w jednym z kluczowych resortów.

Prawo i Sprawiedliwość do ostatnich godzin kampanii wyborczej odkłada wszystkie inne tematy na bok. Dla PiS w tej chwili najważniejsze jest to, by jak najbardziej rozkręcić temat granicy, ataków i śmierci polskiego żołnierza. Prawdopodobnie także w weekend politycy PiS niestartujący w wyborach, czyli na przykład Jarosław Kaczyński albo Mateusz Morawiecki będą odnosić się do sytuacji na granicy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version