– Gdy wychodziłam z nim na spacer, inne matki patrzyły na mnie z wyższością, bo w ich wózkach był spokój, dzieci spały. A moje krzyczało. Później, w przedszkolu, ciągle były skargi, że krzyczy, biega, nie słucha poleceń. Poszedł do szkoły, to samo: ciągle uwagi, ciągle wzywali. Z nerwów brzuch mnie bolał, schudłam – mówi Olga, dyrektorka w jednej z warszawskich korporacji.
Dostaliśmy zaproszenie na przyjęcie komunijne, boję się jechać. Nie usiądę przy stole, nie porozmawiam z rodziną, będę pilnować synów. Mam nadzieję, że mi się nie wyrwą, nie zrzucą czegoś, nie stłuką. Zazwyczaj unikamy rodzinnych spotkań. Nie wyjeżdżamy na wakacje. Właśnie ze względu na synów. Trudno nad nimi zapanować, są głośni, ruchliwi. Biegają jak szaleni, nie omijają przeszkód. Jak jest stół, uderzą w stół. Jest ściana? Uderzą w ścianę. Wiele ich zabaw kończyło się już na pogotowiu – mówi Ewelina, fizjoterapeutka z Podhala. Ma 34 lata, ale narzeka, że odkąd urodziła, wygląda na 50. Jest wyczerpana, nie ma jak o siebie zadbać.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłam sobie sukienkę, boję się iść z synami na zakupy, bo wbiegają między wieszaki, zaraz coś spada, robi się rumor, wstydzę się, przepraszam, wychodzę – mówi.
Starszy ma sześć, młodszy prawie pięć lat, są nie do upilnowania. – Gdy wchodzę z nimi do sklepu spożywczego, od razu zaczyna mnie boleć żołądek. Jeden wyrywa się, drugi wdrapuje się na regały. Kiedyś poleciały jogurty, innym razem butelki wina. Jeden chce, żeby mu kupić to, drugi tamto, ciągle coś mi znoszą do koszyka. Jak odkładam, histeria. Widzę karcące spojrzenia ludzi, ich irytację zachowaniem moich dzieci. Ale co ja mam zrobić? Czasami urządzają taki teatr, że nie mogę skończyć zakupów, musimy wyjść. Później wybucham płaczem. Siedzimy w samochodzie na parkingu, dopóki mi nie przejdzie – opowiada Ewelina. – Nie mogę nikogo poprosić o to, żeby – choćby na czas zakupów – z nimi został, bo nie da sobie rady. Nawet mąż z nimi sam nie zostaje. Nie posiedzą ani chwili, nie zainteresują się rysowaniem, układaniem puzzli. Nie chcą, żeby im czytać – wymienia Ewelina.
Myślała, że może nie lubią, jak im się czyta, ani nie reagują na to, co się do nich mówi, bo nie słyszą. – Byłam u lekarza, słuch mają dobry. Zaczęłam podejrzewać, że może to jakieś zaburzenia rozwojowe. Poszłam do psychologa, nic nie znalazł – mówi Ewelina.
Poznajemy się na facebookowej grupie „Żałuję rodzicielstwa”, która liczy 17 tys. osób. Zapewnia, że ona nie żałuje, iż ma dzieci, tylko jej ciężko. I jak poczyta, że innym też, to jakoś jej lżej. Posty zamieszczają głównie kobiety.
„Jestem wrakiem człowieka, roztrzęsiona i niewyspana” – narzeka mama syna, który ma trzy lata. A mama córki w wieku żłobkowym żali się: „Idziemy do żłobka – ryk, wracamy ryk, robimy coś w domu ryk, idziemy spać ryk, ryk, ryk i jeszcze raz ryk”.
„Histerie, rzucanie się, no po prostu dramat. Jadę na tabletkach uspokajających, ale one też mi za dużo nie pomagają – opisuje mama dwulatka. Tłumaczy, że daje mu – i to w trybie natychmiastowym – wszystko, czego zażąda, bo inaczej od razu byłby krzyk, jakby ktoś z dziecka zdzierał skórę. „Jak sobie pomyślę, co mnie czeka dalej, mam ochotę strzelić sobie w głowę” – narzeka. Wiele matek jest podobnie przybitych: „już nie mogę”, „nie widzę nadziei”, „jestem kłębkiem nerwów”, „nie mam ochoty żyć”, „chciałabym zniknąć”.
Ataki płaczu
Ku…ca, nerwica, depresja. Jak ja dobrze znam te stany, byłam w każdym z nich po kolei – mówi Zuzanna Skrzyńska, mama dwójki dzieci, socjolożka, twórczyni internetowa. Zanim napisała książki „Kurwość losu w rodzicielstwie” oraz „Złość i trudne emocje w macierzyństwie”, bywały dni, gdy miała ochotę zasnąć i już się nigdy nie obudzić, tak bardzo dało jej w kość bycie rodzicem. – Myślałam, że tylko ja tak to przeżywam, ja jestem beznadziejną matką, inne sobie świetnie radzą. Teraz na Instagramie mam ponad 100 tys. obserwujących, z czego spora część to matki wypalone albo w depresji – tłumaczy. Są wykończone opieką nad dziećmi, o których jedni mówią „wymagające”, inni: „rozwydrzone”, „niewychowane”, „terroryzujące”, ale też krytyką i brakiem wsparcia z najbliższego otoczenia.
– Pierwsze dziecko urodziłam w wieku 26 lat. Córka budziła się po kilkanaście razy w ciągu nocy i bardzo często płakała. Bałam się wychodzić z domu, bo przy ubieraniu – płacz. Przekraczałam próg mieszkania – płacz. Kładłam do wózka – płacz, więc wyciągałam z wózka – też płacz. Było mi bardzo ciężko, bo zewsząd słyszałam, że „wszystko to tylko kwestia organizacji” i najpewniej coś zawaliłam, skoro niemowlak tak się zachowuje. Zanim zostałam mamą, byłam przekonana, że moje dziecko nie będzie sprawiało większych problemów, a już na pewno nie zaliczymy klasycznego rzutu na podłogę w supermarkecie. Życie jednak wszystko zweryfikowało. Przytłoczona macierzyństwem prawie w ogóle nie wychodziłam z domu, miałam nerwy w strzępach. Potem przyszły klasyczne zachowania dwulatka. Wystarczyło, że córce nie spodobał się kolor kubeczka. Albo to, że przekroiłam banana na pół, a ona akurat tego dnia wolała nieprzekrojonego i wybuch złości dziecka był murowany. Każdy wybuch dziecka pogłębiał moje poczucie winy. Trudno mi było zauważyć prawdziwe przyczyny zachowania dziecka, bo zasłaniały je moje wyrzuty sumienia i obawa, że popełnię błędy własnych rodziców – mówi Zuzanna Skrzyńska.
– Ja już nie wiem, co robić. Przecież my z mężem tak się staramy. Baseniki, trampolinki, żeby tylko synowie chociaż przez chwilę się cieszyli. Wszystko pod nich. A im jakby ciągle mało. Nawet dom wybudowaliśmy pod potrzeby dzieci, żeby miały jak najwięcej miejsca do zabawy i żebyśmy mogli z każdego miejsca widzieć, co robią. Wszystko, kur** – przepraszam, że klnę – z myślą o nich, dla nich, żeby im było jak najlepiej. Teraz te otwarte przestrzenie mnie wkurzają, bo wszędzie bałagan. I nigdzie nie można się schować przed ich krzykiem – opowiada Ewelina.
– Gdy rozmawiałam ze znajomymi lub rodziną, często słyszałam: to niemożliwe, żeby dziecko aż tak krzyczało. Żeby w nocy budziło się po kilkanaście razy. Czułam się niezrozumiana i osamotniona – mówi Zuzanna Skrzyńska. – Gdy rozmawiam z innymi matkami na Instagramie widzę, że częściej spotykają się z oceną i krytyką, niż ze zrozumieniem i aktywnym wsparciem. W odpowiedzi na swoje bolączki raczej usłyszysz, że zrobiłaś coś źle, niż: „widzę, że ci ciężko, jak mogę pomóc” – podkreśla Zuzanna.
– Byłam przekonana, że jak zrobię wszystko zgodnie z tym, co podają w poradnikach, moje dziecko będzie szczęśliwe. Tymczasem ciągle płakało. Myślałam: może przeczytałam nie te książki, co trzeba? – wspomina Olga, dyrektorka w jednej z warszawskich korporacji. – Gdy wychodziłam z nim na spacer, inne matki patrzyły na mnie z wyższością, bo w ich wózkach był spokój, dzieci spały. A moje krzyczało. Później, w przedszkolu, ciągle były skargi, że krzyczy, biega, nie słucha poleceń. Poszedł do szkoły, to samo: ciągle uwagi, ciągle wzywali. Z nerwów brzuch mnie bolał, schudłam.
Słabość
– Jednych można w kółko wzywać i tak nie przyjdą. Mają już dość słuchania, że ich dziecko znów nawywijało. Inni przychodzą, cierpliwie wysłuchują, po czym mówią: „Nie wiem, co robić, już nie mam sił, nie mam na to dziecko żadnego wpływu”. Aż przykro patrzeć, gdy siedzi przed tobą dorosły człowiek, bywa, że zarządzający dużą firmą, a kompletnie bezradny wobec swojego dziecka – mówi Marcin Korczyc, uczy polskiego i historii w wielkopolskim Lubaszu, działa w Fundacji Ja, Nauczyciel. Przez kilka lat był dyrektorem szkoły – na 400 dzieci 50 było problemowych. Rodzice „problemowego” często liczą na szkołę, na to, że dziecko tu dojrzeje, wyprostuje się.
– A w szkole problemy mogą się nasilić, bo jest dużo bodźców, dziecko jest pobudzone, w stresie. Są szkoły, w których powołuje się zespoły, które obserwują takie dzieci i naradzają się, co zrobić, ale na ogół brakuje zasobów, by realnie pomóc. Pedagog i psycholog mają tyle pracy, że działają w trybie od awarii do awarii, a z tymi dziećmi trzeba byłoby przejść długi proces. Każde wymagałoby innej strategii, bo sytuacja każdego z nich jest inna, mają inną historię, inne jest podłoże problemów – tłumaczy Marcin Korczyc. I dodaje, że nawet inne jest ich zachowanie w klasie – jednym nauczycielom rozwalą każdą lekcję, u innych są spokojni. – Ja mam zawsze spokój, być może pomaga mi tubalny głos i 180 cm wzrostu. Te dzieci doskonale wyczuwają słabość i widząc ją, grają swoją melodię – dodaje.
Poczucie winy
– Ostatnio w Biedronce widziałam, jak ojciec próbuje uspokoić krzyczące dziecko, a wszyscy wokół przyglądają się krytycznie, bo dziecko nie chciało dać się uciszyć. Wcześniej w samolocie siedziałam niedaleko rodzica, który próbował opanować swoje dzieci, nie chciały zapiąć pasów, wyrywały się, krzyczały, start się opóźniał. Wszyscy oczywiście patrzyli krytycznie – mówi Olga. Zna to doskonale. Za każdym razem, gdy syn krzyczał, czuła na sobie takie spojrzenia. – Bez względu na to, czy było mu za ciepło, czy za zimno, czy cieszył się, czy było mu przykro, gdy nagromadził w sobie dużo emocji, eksplodował. Lekarze tłumaczyli, że układ neurologiczny jeszcze mu się w pełni nie rozwinął, trzeba dać mu czas. Pamiętam, jak bardzo się bałam, że to nie minie, że z mojego dziecka wyrośnie jakiś demon – mówi Olga.
– Gdy urodziłam drugie dziecko, nie radziłam sobie z emocjami starszej córki. Postanowiłam zasięgnąć porady psychologa dziecięcego. Okazało się, że z córką jest wszystko w porządku, za to ja cierpię na depresję – opowiada Zuzanna Skrzyńska.
Psycholożka dziecięca Wiktoria Niedzielska-Galant zauważyła, że rodzice, którzy trafiają do niej ze swoimi dziećmi, są w bardzo kiepskim stanie. – Bezsilni, bezradni. Mówią, że sytuacja ich przerosła. Mają poczucie winy, zaniżoną samoocenę, wydaje im się, że są do niczego, nie udali się jako rodzice. A przecież każdy chciałby być rodzicem jak najlepszym – tłumaczy.
Z obserwacji Ewy Żeromskiej, pedagożki, terapeutki i doradczyni rodzinnej wynika, że problemy pojawiają się najczęściej krótko po tym, jak urodzi się dziecko. – Każde powinno dostać tyle uwagi, troski i miłości, ile potrzeba. Tymczasem jedne dostają aż za dużo, inne o wiele za mało. A szkodliwy jest zarówno nadmiar, jak i brak – tłumaczy Ewa Żeromska. I dodaje, że dziecko obdarzone nadmiarem, szybko orientuje się, że jest pępkiem świata, może mieć wszystko, czego zażąda, więc żąda. A to, które ma za mało, będzie robiło wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę i zmusić rodzica do tego, żeby się nim zajął. – Choć przyczyny są skrajnie różne, to efekt taki sam – tłumaczy terapeutka.
Wiktoria Niedzielska-Galant często opowiada mamom, które się do niej zgłaszają, o szympansicy, którą widziała kiedyś w filmie przyrodniczym. Pierwsze z jej dzieci spadło z drzewa i zginęło. – Przy kolejnym była ciągle w lęku, trzymała dziecko przy sobie, chroniła je, wyręczała. Nie pokazała dziecku, jak przetrwać w buszu, bo wszystko robiła za nie. Gdy dorosło, stało się agresywne wobec matki, a w końcu na matkę nasikało. Dopiero wtedy zrozumiała, że musi coś zmienić. W sumie bardzo podobnie jest wśród ludzi – tłumaczy psycholożka. Rodzice, chcąc chronić dziecko, boją się narazić je na jakikolwiek trud czy niewygodę. – Jak tylko się urodzi, budują mu autostradę do szczęścia. Tymczasem życie to jest off-road – mówi Wiktoria Niedzielska-Galant. Dziecko trafia na przeszkody i jest zdziwione, że są. A rodzice są zdziwieni, że dziecko nie jest im wdzięczne.
Odczytywanie potrzeb
– Rodzic powinien obserwować dziecko, rozczytywać je na bieżąco. Tymczasem wielu rodziców jest stale przed dzieckiem, zamiast podążać za nim, obserwować i reagować. Jeśli odczytuje się potrzeby dziecka, to często tylko na podstawowym poziomie: wiemy, kiedy chce pić czy jeść. Umyka nam warstwa emocjonalna. A dziećmi szarpią emocje, których nie potrafią przecież nazwać. Nie powiedzą: przepraszam, ale jestem dziś zły, sfrustrowany – mówi Wiktoria Niedzielska-Galant. I tłumaczy, że emocja jest reakcją taką jak pocenie się w czasie biegania. Dojrzały człowiek wie, jak reaguje jego organizm i co może go doprowadzić do wrzenia. A dziecko nie. – O ile nie mamy wpływu na to, jaką emocję przeżywamy, to jest naszą odpowiedzialnością, co z tą emocją zrobimy. I rodzic powinien dziecko tego nauczyć. Tylko jak ma nauczyć czegoś, czego sam nie umie? – mówi psycholożka.
Rodzice, nawet ci, którzy chcieliby mieć najwyższą ocenę z rodzicielstwa, nie potrafią dzieciom stawiać granic, mają problem z mówieniem „nie”.
– Między rodzicem a dzieckiem powstaje układ: dawca – biorca. To najmocniej widać w relacji dziecka z matką. Początkowo to naturalne, ale z czasem, jeżeli nie zacznie się stawiać granic, staje się problemem. Dziecku odpowiada ciągłe „branie”, ale mamę zaczyna męczyć ciągłe „dawanie” i pozwalanie na wszystko, więc jak dziecko ma siedem czy 10 lat, próbuje stawiać mu granice, odmawiać tego, na co wcześniej się godziła. Dziecko jest zdumione. Dlaczego? Wcześniej działała sprawnie, jakby była guziczkiem w pilocie – wystarczyło nacisnąć, czyli zacząć krzyczeć, płakać, tupać i każde żądanie było spełniane. A tu nagle guzik nie działa. Dziecko ma pretensje. A mama boi się pretensji, więc często łamie się i znów ulega – tłumaczy Wiktoria Niedzielska-Galant. Nie dziwi się, że z czasem matki są wyczerpane, bo ileż można prosić, żeby dziecko przestało wymuszać, bić, krzyczeć. – Na zwykłą prośbę „umyj ręce” dziecko robi awanturę, rozlewa wodę, zrzuca ręczniki, kładzie się na podłodze łazienki. Ono krzyczy i ona krzyczy. Jakby spojrzeć z boku, to często wygląda tak, jakby dziecko kłóciło się z dzieckiem – mówi psycholożka.
Gdy w końcu rodzice trafiają do gabinetu psychologicznego, wydaje im się, że wystarczy opowiedzieć, jakie mają kłopoty, a psycholog weźmie się do naprawiania dziecka.
– Tłumaczę, że skuteczniej będzie, jak najpierw popracujemy my, dorośli. Gdy rodzic spokojnie spojrzy na zachowanie dziecka, zobaczy, że ono jest lustrem, w którym odbijają się zachowania rodzica – mówi Niedzielska-Galant. Uprzedza też, że nie ma gotowych magicznych zaklęć. Najpierw trzeba zrobić coś, co nazywa lotem zwiadowczym. – Trzeba zobaczyć, jak wygląda życie rodziny, jakie są problemy, kiedy się zaczęły, co się działo wcześniej, co było później. Czy dziecko ma napady złości i agresji tylko przy mamie, czy przy innych członkach rodziny też? Jeżeli chodzi do przedszkola lub szkoły, to czy tam zachowuje się podobnie jak w domu? – wylicza psycholożka.
– Część rodziców wychodzi z założenia, że najlepiej nic nie robić, poczekać. Mówią: „wyrośnie z tego”. Nie, nie wyrośnie – podkreśla Ewa Żeromska.
– Wejdzie w nowy etap życia ze wszystkimi narzędziami z dzieciństwa. Skoro wtedy strategie, które stosowało, żeby poradzić sobie ze złością, z pozyskiwaniem tego, na czym mu zależało, były skuteczne, to czemu je porzucać? Dorastając, będzie posługiwało się sprawdzonym pilotem z guziczkami – mówi Wiktoria Niedzielska-Galant. – Tylko tych guziczków będzie mieć jeszcze więcej i będzie sprawniejsze w obsłudze „pilota”, sprytniejsze i bardziej bezwzględne w naciskaniu guziczków.