MEN coraz bardziej miota się w realizacji wyborczych obietnic. Już zakaz prac domowych, ostatecznie wprowadzony „na miękko” zamiast przynieść zamierzone rezultaty, zachwiał jedynie równowagą w szkole.

Z kolei dziwaczna strategia wobec listy lektur na równi szkodzi, jak i śmieszy – bo mamy do czynienia z próbą zmniejszenia czegoś przez… powiększenie.

Ministra Barbara Nowacka obiecała ściąć listę lektur. Skończyło się na kosmetycznych poprawkach. Niektóre tytuły zostały przesunięte na listę pozycji nieobowiązkowych, w zamian wepchnięto na tę listę kilkadziesiąt (!) dodatkowych propozycji.

Pod ministerialny topór miało iść ok. 20 proc. zagadnień z większości szkolnych przedmiotów. To była odpowiedź rządu na przedwyborcze apele rodziców o ulżenie doli uczniów, przeciążonych nauką i z coraz gorszym samopoczuciem. Jedną z wyborczych obietnic stał się zakaz prac domowych, kolejną – zmniejszenie podstaw programowych.

W lutym MEN przedstawiło do społecznych konsultacji pierwszy projekt rozporządzenia z nową podstawą programową. A raczej – ze starą, tylko skróconą. Już wtedy padały zarzuty o to, że skrótów jest tak naprawdę mało, a w wielu przypadkach są one iluzoryczne. Na przykład z historii: wypadł punkt o chrzcie Polski, tylko dlatego jednak, że i tak go omawiano przy punkcie o Mieszku I i Dobrawie. Materiału było więc tyle samo, odchudzono wyłącznie urzędowy dokument, a nie szkolny program. To jednak i tak dało pretekst, aby konserwatywne środowiska zaczęły krzyczeć o wynarodowieniu Polaków. MEN więc uległo – chrzest został w dokumencie dopisany. Warto sobie jednak uświadomić, że ani pierwszy, ani drugi ruch w szkole niczego nie zmieniał.

To tylko jeden, drobny przykład. Gorzej, że jest takich więcej.

Według oficjalnych informacji, do resortu wpłynęło ponad 50 tys. uwag, dotyczących zmian w podstawie programowej. Najwięcej z historii i polskiego. Trudno byłoby wymagać, aby MEN zastosowało się do każdej z nich, bo wiele wykluczało się wzajemnie. Coś się jednak wydarzyło, że z cięcia podstawy programowej wyszło tak naprawdę tylko „Wiele hałasu o nic”. (Przy okazji: Szekspir ostał się w postaci „Makbeta” dla każdego licealisty, „Hamleta” – dla tych bardziej wyrobionych a „Romeo i Julii” – tylko dla chętnych).

Z pierwotnej wersji z listy lektur obowiązkowych w LO wypadli np. Chłopi, w wersji aktualnej uczniowie będą znowu obowiązkowo czytali tom „Jesień”. Miało już nie być kucia „Reduty Ordona” na pamięć, wydawało się, że MEN oszczędzi uczniom „poety smoleńskiego” – a jednak Jarosław Marek Rymkiewicz, który w 2010 r. napisał wiersz do Jarosława Kaczyńskiego, zajmuje na liście lektur miejsce tuż obok Czesława Miłosza. Mniej szczęścia miał inny bard smoleński – Wojciech Wencel. Ubolewał już w lutym, że „odchodzi razem” z m.in. Kazimierą Iłłakowiczówną i Tadeuszem Gajcym, no i w kwietniu na listę nie powrócił. Za to pozostały na niej i „Pamięć i tożsamość” Jana Pawła II, i „Przed sklepem jubilera” Karola Wojtyły.

Tytuły wypadają z tej listy albo na nią wracają. Kilka pozycji z nurtu narodowo–religijnego, których walory ideowe przeważają nad literackimi, zostało usuniętych, ale nie wszystkie. Od śledzenia tych poprawek może rozboleć głowa. No, chyba że ktoś ma aptekarski umysł i bawi go drobiazgowe dochodzenie różnic na poziomie przecinków.

Z kolei na zarzut o archaiczność listy lektur, MEN odpowiedziało, dopisując do niej prawie 50 (!) pozycji z XX i XXI w. Są na liście lektur uzupełniających.

Rzecz w tym, że poza doborem tytułów, ważne w tym przypadku są również, a może – przede wszystkim – liczby.

18 – to liczba pozycji obowiązkowych do przeczytania w ciągu czterech lat nauki w liceum. W tym ok. 700 stron „Lalki”, ok. 300 „Przedwiośnia” i prawie tysiąc „Potopu”.

14 – to liczba krótszych utworów i czytanych we fragmentach, plus wiele utworów poetyckich. Do tego 67 – liczba lektur uzupełniających (co najmniej jedna na rok).

W podstawówce to: 12 lektur obowiązkowych, 14 – krótkich i we fragmentach i 56 uzupełniających (co najmniej dwie w roku).

Owszem – nie należy sprowadzać literatury do liczby zadrukowanych stron. Jednak od lat wiadomo, że większość uczniów lektur szkolnych nie czyta. Przyczyn jest wiele, główną – tempo życia i przebodźcowanie krótkimi treściami z sieci. Poloniści, również ci najlepsi, godzą się z faktem, że nawet z maturzystami nie rozmawia się już dziś o literaturze. Tylko o tym, co jest w lekturach i jakie motywy są w nich poruszane. Uczniowie traktują lektury nie jak książki, które mogliby czytać dla przyjemności czy rozwoju osobistego, ale jak szkolną wiedzę do wyuczenia. „Wesele” znają więc już tylko z czyjegoś omówienia, o tym, że Jacek Soplica był ojcem Tadeusza wiedzą tylko z drugiej ręki.

To więc, czy machniemy sobie w ministerialnym dokumencie dla podstawówek „W pustyni i w puszczy” w całości, czy tylko we fragmentach, nie zmieni sytuacji. Bo uczniowie tego nie przeczytają. Nie przeczytają też uporczywie utrzymującego się na liście „Quo vadis”, którego już nawet streszczeń nie trawią, a w liceum nie poświęcą czasu na „Potop”.

„Zamiast skutecznego porozumiewania się, jest sucha i drobiazgowa gramatyka, zamiast zainteresowania czytaniem terminologia z zakresu poetyki i historia literatury. Przygotowujemy adepta polonistyki, nie człowieka radzącego sobie z językiem i chętnie czytającego” – pisze do mnie zrozpaczony prof. Krzysztof Biedrzycki z polonistyki na UJ.

Zmiany na liście lektur powinny być znacznie głębsze. Choć na pierwszy rzut wystarczyłoby nawet planowane przez MEN owe 20 proc. Tylko że to nie zostało zrealizowane. W szkolnej praktyce nic się nie zmieni. Pozostaniemy w świecie fikcji: uczniowie nadal będą udawali, że czytają, a my będziemy udawali, że o tym nie wiemy. I co z tego, że dzięki brykom zaliczą ósmą klasę, a potem napiszą maturę? Skoro tracą umiejętność czytania ze zrozumieniem, co wyszło w najnowszych badaniach PISA.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version