Ludzie wierzą, że zmarli do nich dzwonili, ostrzegli ich przed chorobą, uratowali życie – mówi Jagna Kaczanowska, autorka książki „W kontakcie. Jak ułożyć relacje ze zmarłymi, by żyć lepiej”.
„Newsweek”: Wierzysz w duchy?
Jagna Kaczanowska: – Tak, aczkolwiek nie jestem pewna, w jaki sposób one się manifestują. Nie jestem pewna, czy istnieje coś takiego, co kiedyś wyobrażałam sobie jako ducha. Czyli postać, czy też rodzaj cienia albo mgły, którą widzisz. Może jest tak, że osoby, które nie żyją – ludzie i zwierzęta – mogą w jakiś sposób manifestować się w naszych umysłach.
A nie bałaś się pisać książki o czymś, w co wiele osób wierzy, ale równie wiele mówi, że to zabobony? Nikt racjonalnie myślący nie zajmuje się kontaktem ze zmarłymi.
– Na dodatek czasami te dwie charakterystyki splatają się w jednej osobie. Kiedy opublikowałam ogłoszenie na Facebooku, prosząc, by zgłaszali się do mnie ludzie z takimi doświadczeniami, odzew przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Ale nie był to odzew publiczny, tylko w wiadomościach prywatnych albo telefonach. Często słyszałam: to tylko między nami, ja nikomu o tym nie opowiadam i nie chcę, żeby ktoś myślał, że wierzę w duchy.
Jednak strach przed ośmieszeniem.
– Ja się tego nie bałam. Już wcześniej słyszałam takie historie, przede wszystkim od mojej przyjaciółki, która straciła męża. Zmarł dość młodo, był po czterdziestce. Miał chore serce, był po jednym zawale, ale jednak jego śmierć była niespodziewana. I potem przez mniej więcej dwa lata moja przyjaciółka miała różne niesamowite historie. To były sny, ale też inne sytuacje. Na przykład wsiadała do taksówki w obcym mieście, była bardzo zdołowana i nagle taksówkarz włączał radio, gdzie akurat grano ich ukochaną piosenkę. To nie był szlagier, tylko francuska piosenka, którą bardzo rzadko puszczano w radiu.
Przypadek.
– Tak, to można wytłumaczyć w sposób, jak najbardziej racjonalny, ale jednak jest w tym jakiś element tajemnicy. I to było tak piękne, że zaczęłam to zgłębiać. Zauważyłam, że niektórzy z moich znajomych wspaniale pracują ze swoimi zmarłymi. Bo czasami trzeba poświęcić naprawdę dużo czasu i włożyć sporo pracy w ułożenie sobie relacji z kimś, kto już umarł. To dla mnie było niesamowite: zrozumieć, że po śmierci relacja się nie kończy, tylko trwa. I co więcej, możemy relacje terapeutycznie naprawić, żeby nam się żyło lepiej. To było dla mnie odkrycie, coś szalenie pozytywnego.
Co jeszcze opowiadały osoby, które się do ciebie zgłosiły z historiami o kontaktach z zaświatami?
– Usłyszałam historię kobiety z jej czasów licealnych. Była umówiona ze znajomymi na imprezę. Podwarszawska miejscowość, zapadał zmrok, a żeby dotrzeć na imprezę, trzeba było przejść przez zagajnik, tam miał czekać samochód. I ta kobieta, wtedy młodziutka dziewczyna, idąc przez zagajnik, zobaczyła na ścieżce postać, która przypominała jej nieżyjącą babcię. Wyglądała ta jak ona, szła między drzewami. Ta dziewczyna poczuła się nieswojo, straciła imprezowy nastrój i wróciła do domu. Potem okazało się, że samochód, którym miała jechać, miał wypadek. To była dość głośna tragedia sprzed wielu lat, w której zginęło kilkoro nastolatków. Ta kobieta do dziś uważa, że babcia jej się ukazała, żeby przestrzec ją przed wsiadaniem do tego samochodu.
Znowu przypadek.
– Można nawet powiedzieć, że to bzdura. Tam nie było żadnej babci, szła jakaś inna osoba, a dziewczyna się po prostu przestraszyła. To jej uratowało życie, zdarzają się takie przypadki czy podszepty intuicji. Tylko że ja jako psycholog i psychoterapeuta jestem uczona, żeby nie myśleć o tym, co jest prawdą, a co nie jest prawdą.
Tylko jak?
– Rozmawiamy o tym, co ludzie przeżywają, czego doświadczają i co oni uważają, że dzieje się w ich życiu. Nie istnieje w psychologii i psychoterapii coś takiego jak rzeczywistość obiektywna, są tylko różne odbiory tej rzeczywistości. Nawet w czasie terapii rodzinnej widać, że każdy z członków rodziny potrafi jedną sytuację opisać zupełnie inaczej. Tak, że to są zupełnie inne historie, więc ja w ogóle nie wnikam w to, czy babcia tej kobiety tam była, czy nie. Ona w nią wierzyła.
A inni, w co wierzą?
– W to, że zmarli ostrzegli ich przed chorobą, skłonili do badania. Najbardziej spektakularna jest opowieść kobiety, która znalazła coś w piersi. Chodziła po lekarzach, miała zrobiony rezonans magnetyczny, tomografię i wiele innych badań. Lekarze mówili jej, że tam nic nie ma, powinna przestać panikować, to tylko mała torbiel. A jej się pokazywała babcia we śnie i mówiła: „Gosiu, nie możesz tego odpuścić, musisz szukać dalej”. I ona przez pół roku drążyła, a w końcu okazało się, że ma nowotwór złośliwy. Po czym dwa miesiące później pokazała jej się babcia, która powiedziała: „Gosiu, to poważniejsza sprawa, szukaj dalej”. Znowu zaczęła naciskać, zrobiono jej kompleksowe badania. Okazało się, że ma przerzut do kości, na szczęście stosunkowo niewielki, więc jest od wielu lat w skutecznym leczeniu paliatywnym, zmiany się nie powiększają. Ale to był bardzo agresywny rak i gdyby ona nie posłuchała babci, to prawdopodobnie już by dzisiaj nie żyła. Czasem ją pytam, jak się czuje. A ona: „Wszystko w porządku, babcia mi się nie śni”.
Można to wytłumaczyć racjonalnie?
– Oczywiście! Można powiedzieć, że było coś, co ją niepokoiło i podświadomość podsunęła jej we śnie osobę, która kojarzy jej się z troską, opieką i autorytetem. Wszystkie te historie można wytłumaczyć w sposób racjonalny, ale można też wytłumaczyć w sposób nieracjonalny. Ja w ogóle w to nie wnikam, bo nie mogę tego wiedzieć. Pamiętam historię, którą opowiadała w wywiadzie prof. Barbara Engelking. Żydówka, która ocalała z Holokaustu, uciekała z mężem, ukryli się w jakiejś stodole. Tej Żydówce we śnie ukazała się pierwsza żona męża. Powiedziała: „Szlomo właśnie się wiesza, idź mu pomóc. I powiedz mu, że jutro nasze dzieci do was dołączą”. Ta kobieta się obudziła i okazało, że mąż rzeczywiście próbował popełnić samobójstwo. Uratowała go. Dzieci z pierwszego małżeństwa następnego dnia do nich dołączyły.
W tym wywiadzie prof. Engelking powiedziała, że żałuje, że w początkach swojej pracy wkładała takie historie między bajki, uważała, że są nieprawdopodobne. Teraz raczej się zastanawia, czy trzeba znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie trzeba.
A czym jest tzw. współdzielenie śmierci?
– To przeżywanie śmierci osoby, z którą byliśmy blisko. I często nie chodzi o fizyczną bliskość, ale też emocjonalną. Są badania amerykańskie, które pokazują, że wielu rodziców potrafi na odległość poczuć emocje swojego dziecka i wiedzieć, że coś się wydarzyło. Ja jestem bardzo związana z moją mamą i czasem, nie wiemy, która do której dzwoni, bo obie chwytamy w tym samym momencie za słuchawkę. Skoro dzielimy z kimś emocje, możemy też odczuć coś tak potężnego, jak śmierć, która jest bardzo złożonym zjawiskiem fizycznym, ale też emocjonalnym, psychologicznym.
I to są właśnie takie niesamowite historie. Wszystkie mają wspólny mianownik: są szalenie pozytywne. Pełne życia i dające nadzieję. Bardzo często ludzie, którzy mają tego typu doświadczenia, mówią, że ich życie w jakiś sposób stało się lepsze. I mnie się wydaje, że zmarli są nam bardzo potrzebni.
Ale przecież my się boimy śmierci i wszystkiego, co z nią związane.
– To prawda. Jest taka psychologiczna teoria opanowywania trwogi, której twórcy twierdzą, że źródłem wszelkich ludzkich działań jest strach przed śmiercią, przed unicestwieniem. Boimy się, że znikniemy i nas nie będzie. I ta trwoga jest tak wielka, że potrafi całe nasze życie zmieniać, kierować nim. Na przykład ktoś rzuca się w kolejne inwestycje, zarabia pieniądze, jest wiecznie zajęty. Albo ma ciągle nowe związki i czerpie z nich ekscytację. To wszystko może być podszyte strachem przed śmiercią. Rzeczywiście boimy się zmarłych. Żyjemy w kraju katolickim, a w katolicyzmie uważa się, że te światy są kompletnie rozdzielone. Nie ma pomiędzy nimi styczności. Tymczasem w dawnej Polsce wierzono, że w okolicach Zaduszek nie wolno się zbliżać do kościoła, bo tam nieżywy ksiądz odprawia dla zmarłych mszę. Dzisiejsze Halloween to jest spuścizna staroceltyckich obrzędów Samhain. Obchodzono je dwa razy w roku, wiosną i jesienią, i wierzono, że wtedy te dwa światy się przenikają.
Teraz mamy światową inicjatywę: „Porozmawiajmy przy kolacji o śmierci”.
– A w Anglii dziennikarka „The Guardian” India Rakusen urządziła dla przyjaciół kolację, na którą mieli przyjść w towarzystwie swoich bliskich zmarłych. To brzmi trochę strasznie, ale chodziło o to, żeby przynieść zdjęcie i opowieść o bliskiej osobie albo zwierzęciu. Postawili te zdjęcia przy nakryciach i opowiadali o zmarłej osobie. To była też okazja, by powiedzieć rzeczy, których się zmarłemu nie zdążyło powiedzieć. Na przykład, że się za nim bardzo tęskni. W naszym świecie nie ma przyzwolenia na to, by ludzie przeżywali żałobę i tęsknili. Kiedyś usłyszałam, że jeżeli ktoś cierpi dłużej niż dwa tygodnie, to powinien iść do specjalisty. To jakiś horror, bo przecież jeżeli my z kimś byliśmy związani całe życie, to w dwa tygodnie nie dojdziemy do siebie po jego stracie.
Żałoba w wielu kulturach trwa rok.
– Tak! Oczywiście czym innym jest żałoba, a czym innym poczucie, że nam kogoś brakuje. Jeśli byliśmy z kimś bardzo blisko, to jego brak możemy odczuwać do końca życia. I musimy się nauczyć z tym funkcjonować. Bo jeżeli kogoś kochaliśmy, to on nigdy nie zniknie. Jedna z bohaterek książki kupuje prezenty dla zmarłej matki. Widzi coś w sklepie i mówi: o, to, by się spodobało mamie. Potem przychodzi myśl, że przecież mamy już nie ma, ale mimo wszystko kupuje. Często też z mamą rozmawia i ma wrażenie, że ona jest wciąż obecna. I ja uważam, że to jest piękne i bardzo potrzebne, bo wtedy mamy poczucie ciągłości. Nie wpadamy w czarną dziurę. Swoją drogą ciekawe, że przecież nie wiemy, co jest w środku czarnej dziury. Są różne wyliczenia matematyczne, teorie i hipotezy, a my nie traktujemy ich jak zabobony, nie uważamy, że są śmieszne. Ale teorie mówiące o kontakcie ze zmarłymi, wyśmiewamy. No co ty? W duchy wierzysz?
No właśnie, jak uwierzyć w to, że ktoś może telefonować z zaświatów? W twojej książce są takie opowieści.
– Oczywiście to była prowokacja z tymi telefonami z zaświatów, ale dotarłam do książki wydanej w Stanach Zjednoczonych kilkadziesiąt lat temu, która cieszy się wciąż ogromną popularnością. Są w niej historie o telefonach od zmarłych. Ludzie wierzyli, że zmarli mogą się z nimi kontaktować, na przykład wystukując jakieś kody. Tu akurat jestem trochę sceptyczna, chociaż nie twierdzę, że to jest zupełnie niemożliwe, bo sama doświadczyłam dziwnych zjawisk związanych z energią elektryczną po śmierci mojej cioci. Natomiast ta przyjaciółka, której mąż zmarł tak młodo, opowiadała mi, że przez pierwsze dwa tygodnie u nich w domu działy się dziwne rzeczy. Szła od pokoju do pokoju i po kolei migały wszystkie światła. Mówię, że może było jakieś przepięcie, a ona, że sprawdziła i te wszystkie lampki nie były włączone do tego samego gniazdka, a migały po kolei. Potem spaliły jej się trzy komputery. I w końcu, zdesperowana, zaczęła krzyczeć: „Całe życie naprawiałeś, a teraz ciągle niszczysz!” i dziwne zjawiska na chwilę ustały. Potem przyjaciółka wręcz zaczęła prosić nieżyjącego męża, żeby jej coś naprawił. Na przykład zepsuła się zmywarka i ona wystosowała taką prośbę: „Nie mam teraz kasy, ale w marcu dostanę już przelew i wtedy kupię nową”. I rzeczywiście ta zmywarka zaczęła chodzić. Padła pierwszego marca.
W to już nie wierzę.
– Ona nie jest skłonna do snucia fantasmagorii, więc wierzę w to, co mówi. Jest pisarką, często jeździ po Polsce na spotkania autorskie i po jednej z takich podróży wróciła do domu i od progu poczuła, że coś się zmieniło. Męża już nie ma, odszedł. To było kilka lat po jego śmierci.
Foto: iStock / iStock
Jak to interpretujesz?
– Być może dlatego, że jej mąż umarł nagle, nie była gotowa na pożegnanie. I wszystko, czego doświadczała, traktowała jako sygnały od męża. Pomagało jej to dotrwać do czasu, gdy już była gotowa powiedzieć: „OK, ciebie już nie ma w moim życiu, jestem sama”. Jest taki cytat z Einsteina, że trzeba mieć umysł otwarty jak spadochron. I wydaje mi się, że w kwestii kontaktów ze zmarłymi warto jest mieć umysł otwarty jak spadochron.
Dokładnie zbadana przez naukowców jest odziedziczona trauma.
– A przecież bardzo długo wszyscy mówili, że dziedziczenie traumy jest niemożliwe. Teraz już wiemy, że trauma potrafi się kodować na poziomie biologicznym, zmienia strukturę mózgu i sposób jego funkcjonowania. Z badać przeprowadzonych wśród potomków ocalałych z Holokaustu wynikało, że oni mają zupełnie inną gospodarkę neuroprzekaźników, inny poziom kortyzolu niż ludzie, których rodzice i dziadkowie nie przeżyli czegoś tak traumatycznego. Było też bardzo ciekawe badanie na myszach. Rozpylono zapach kwiatu wiśni i następnie myszom aplikowano lekki szok elektryczny. Potem jak myszy czuły zapach kwiatów wiśni, wpadały w panikę, bo spodziewały się bólu. Ale co ciekawe, dzieci tych myszy przeniesione w zupełnie inne miejsca również na ten zapach reagowały strachem.
Fantastyczna książka profesora Bilewicza „Traumaland” pokazuje, jak bardzo trauma wojenna zmieniła sposób funkcjonowania Polaków jako społeczeństwa. I jak bardzo nasza nieufność, czarnowidztwo są związane z traumatycznymi przeżyciami naszych przodków.
Można się od tego uwolnić?
– Na pewno nie musimy tego przyjmować i uznać, że wszystko stracone, trauma przodków na zawsze nas naznaczyła. Przeprowadzałam wywiad z węgierską psychoterapeutką Noémi Orvos-Tóth, autorką książki „Los, który dziedziczysz”. Opowiadała, że jej mama oraz babcia straciły dziecko, więc kiedy sama zaszła w ciążę, to jedną z pierwszych myśli, jakie jej przyszły do głowy, była ta, że może stracić swoje dziecko. Teraz musi bardzo się starać, by nie skupiać się na zagrożeniach, jakie czyhają na jej córkę. Dziewczyna wchodzi do kuchni na bosaka, a ona natychmiast każe jej włożyć kapcie, bo od podłogi ciągnie zimno. A jak ciągnie, można się rozchorować, dostać zapalenia płuc i umrzeć. To jest ten ciąg myślowy zakodowany przez przeszłe doświadczenia. Noemi powiedziała mi, że w takich sytuacjach zmusza się, by oderwać wzrok od bosych stóp i popatrzeć na twarz córki. Uśmiechnąć się i powiedzieć: „Jak ci się dzisiaj spało?”. My też możemy wykonać taką pracę, bo wtedy nasze życie może być lepsze.
A czego możemy się nauczyć od naszych umierających bliskich?
– Pamiętam, jak pięknie umierał mój dziadek. Zabrało go pogotowie tuż po Bożym Narodzeniu i któregoś dnia stałam nad jego szpitalnym łóżkiem ze łzami w oczach, a on popatrzył na mnie, uśmiechnął się tak lekko i mówi: „Gdzie się będziecie bawić w Sylwestra?”. Odpowiedziałam, że nie będziemy się nigdzie bawić, bo wszyscy się martwimy o niego. Dziadek wtedy powiedział, że musimy się bawić, musimy żyć. Później przetłumaczyłam sobie to tak, że życie jest po to, żeby żyć. Kiedyś na Facebooku trafiłam na niezwykle piękną opowieść ojca, który stracił córkę. Dziewczynka urodziła się z rozszczepem kręgosłupa, wadą serca i licznymi problemami zdrowotnymi. Rodzice wiedzieli, że nie będzie żyć długo. Umarła w trakcie zabawy ze swoją siostrą, turlając się na dywanie. Roześmiana. Ojciec chciał opowiedzieć wszystkim, że taka mała dziewczynka potrafiła się wspaniale cieszyć życiem. Potrafiła się nie bać śmierci, której była świadoma. Myślę, że nasi umierający często uczą nas spokoju, nadziei i odwagi.
Foto: Katarzyna Białasiewicz / iStock
Ale nauka mówi twardo, że po śmierci nie ma nic.
– No nie wiem, czy tak twardo, bo jednak prawa fizyki są takie, że jeżeli jest jakaś energia, to coś się z nią musi dalej dziać. Mnie bardzo zainteresowało promieniowanie organizmów żywych.
Co to jest?
– Wszystkie organizmy żywe wydzielają bardzo słabe światło, rodzaj poświaty. Bioluminescencja jest znana ze względu na robaczki świętojańskie, ale tak naprawdę wszyscy troszeczkę świecimy. W momencie śmierci, co jest faktem naukowym, następuje coś w rodzaju rozbłysku tego światła, jest ono znacznie silniejsze niż promieniowanie za życia. Są tacy, którzy twierdzą, że wraz z tym rozbłyskiem to, co było istotą naszej osobowości, gdzieś się przedostaje. A gdzie? To już kwestia, jaką sobie opowiemy historię. Ja jestem pewna, że gdzieś wędrujemy, nie wiem tylko gdzie. I myślę, że pogodzenie się ze światem zmarłych sprawia, że przestajemy się bać tej wędrówki i tego, co może nas czekać na jej końcu. Bardzo mi się podobało to, co o żałobie i śmierci pisał David Kessler, światowy specjalista od żałoby. Jeden z jego synów zmarł tragicznie i Kessler pomyślał, że teraz będzie musiał sam przejść wszystkie te stadia żałoby, które opisywał jako naukowiec. Zaskoczyło go, jak bardzo to odbiegało od modelu, który opisywał. Na przykład poszukiwanie sensu.
Śmierci?
– Oczywiście nie można znaleźć sensu w śmierci. Jeżeli umiera ktoś, kogo kochaliśmy, jest to smutne i złe. Natomiast można znaleźć sens w życiu, nawet jeżeli było krótkie czy nie do końca spełnione. David Kessler ciągle jeździ z wykładami i po jednym z nich panowie z serwisu sprzątającego zapytali, jaki był temat. Kiedy powiedział, że seminarium dotyczyło śmierci, nie mogli uwierzyć. Słyszeli przecież wybuchy śmiechu. Kessler ma taką konkluzję: ci, którzy przeszli przez najgłębsze doliny śmierci, są w stanie docenić pełne słońca płaskowyże życia. I to jest wspaniały dar, który dostajemy od naszych zmarłych. Szkoda, że nie wszyscy go przyjmują.
Jagna Kaczanowska jest psycholożką, dziennikarką i pisarką. Od wielu lat prowadzi dział psychologii w miesięczniku „Twój Styl”.