Największa partia opozycji nie tylko nie potrafi narzucić tematu debaty publicznej, ale coraz częściej sprawia wrażenie formacji, która rozmawia głównie sama ze sobą, o swoich własnych wewnętrznych problemach. To może zmienić polską politykę.
Do Sejmu wrócił spór o aborcję. Koalicja spiera się o składkę zdrowotną przedsiębiorców. Rząd prowadzi negocjacje z rolnikami przeciw zielonemu ładowi i importowi produktów rolnych z Ukrainy. W Warszawie kampania kandydatki lewicy podnosi takie raczej zaniedbane przez ratusz tematy jak budownictwo społeczne na wynajem.
Co ciekawe, w żadnych z tych najbardziej dziś obecnych w mediach sporów nie słychać w zasadzie głosu Prawa i Sprawiedliwości. Największa partia opozycji nie tylko traci poparcie w sondażach, ale też staje się coraz słabiej słyszalna. I nie chodzi tu tylko o utratę kontroli nad mediami publicznymi, PiS słychać coraz słabiej, bo partia coraz gorzej radzi sobie z czytaniem nastrojów społecznych i narzucaniem tematów debaty.
PiS nie potrafi już polaryzować
Jest to tym bardziej uderzające, gdy przypomnimy sobie, że co najmniej od wybuchu kryzysu uchodźczego wiosną 2015 r., gdzieś tak do kryzysu na polsko-białoruskiej granicy w 2021 r. to PiS był w stanie skutecznie narzucać tematy i warunki politycznego sporu. I to w taki sposób, że jego przeciwnicy z góry stali na straconej pozycji.
W ciągu tych sześciu lat to PiS skutecznie wprowadzał nowe tematy, takie jak bezpieczeństwo granicy, 500 plus i inne programy dokonujące socjalnej korekty polskiego modelu społeczno-ekonomicznego, „reformę” sądów itd. Pozostałe partie – od Partii Razem do PSL – mogły się jedynie reaktywnie odnosić do propozycji PiS. Nawet jeśli próbowały wychodzić ze swoimi propozycjami, to miały wielki problem, by przebić się z nimi do opinii publicznej. PiS nie tylko skutecznie polaryzował społeczeństwo swoimi kolejnymi pomysłami, ale robił to w dodatku w taki sposób, że stał, jeśli nie po stronie większości, to na pewno największej i najbardziej politycznie zmobilizowanej mniejszości.
Jednak gdzieś tak po wyborach prezydenckich w 2020 r. PiS, a konkretnie jego lider, zaczął coraz gorzej radzić sobie z czytaniem nastrojów społecznych. Partia popełniła fatalny błąd, proponując antagonizującą kluczowe dla niej grupy elektoratu piątkę dla zwierząt, a następnie dając zielone światło Trybunałowi Przyłębskiej dla zaostrzenia i tak restrykcyjnych na tle Unii Europejskiej przepisów regulujących dostęp do aborcji.
Przed wyborami w październiku zeszłego roku PiS próbował ponownie radykalnie spolaryzować społeczeństwo w korzystny dla siebie sposób wokół takich kwestii jak pakt migracyjny, mur na polsko-białoruskiej granicy czy podniesienie wieku emerytalnego. Polaryzację tę miało wzmocnić połączone z wyborami referendum. Inaczej niż w 2015 r., gdy lęk przed zalewem uchodźcami z Bliskiego i gniew na koalicję PO-PSL za podniesienie wieku emerytalnego znacząco pomogły PiS wygrać wybory, tym razem ta taktyka nie zadziałała. Obywatele skutecznie zbojkotowali referendum – frekwencja wyniosła 44 proc. – pytanie okazały się przestrzelone.
Po 15 października każda próba narzucenia przez PiS tematu sporu kończyła się klęską. Jak pokazywały badania opinii publicznej narracja o „więźniach politycznych” Kamińskim i Wąsiku albo o „zamachu stanu” Tuska trafiały wyłącznie do żelaznego elektoratu. Podobnie jak opowieści Jarosława Kaczyńskiego o niemieckim spisku, który przez zmianę traktatów europejskich dąży do nowych „rozbiorów Polski”.
„PiS-owskim” tematem, który w ostatnim temacie zyskał niespotykaną popularność okazała się przyszłość Centralnego Portu Komunikacyjnego i innych wielkich inwestycji infrastrukturalnych, rozpoczętych przez poprzedni rząd. PiS w ogóle nie potrafi jednak jak dotąd zagospodarować przekraczającego granice partyjnych podziałów poparcia dla takich modernizacyjnych projektów, użyć ich dla stworzenia nowej opowieści o Polsce – choć krok w tę stronę został wykonany na samorządowej konwencji partii na początku marca.
PiS rozmawia głównie sam ze sobą
Największa partia opozycji nie tylko nie potrafi narzucić tematu debaty publicznej, ale coraz częściej sprawia wrażenie formacji, która rozmawia głównie sama ze sobą, o swoich własnych wewnętrznych problemach. W ostatnich tygodniach ze strony PiS do opinii publicznej docierają głównie informacje na temat mających toczyć się w partii dyskusjach o przyczynach wyborczej klęski, odpowiedzialności, jaką ponosi lub nie ponosi za nią prezes Kaczyński, wreszcie wokół sukcesji po obecnym prezesie.
Jako kandydat na przyszłego prezesa lidera się premier Morawiecki, przecieki z partii mówiły o wielkich ambicjach Przemysława Czarnka. Wszystkie te spekulacje uciął ostatecznie Jarosław Kaczyński, który w wywiadzie dla tygodnika „Sieci” ogłosił, że wbrew wcześniejszym zapowiedziom za rok będzie ubiegał się o kolejną kadencję prezesa partii. Kaczyński ma być bowiem przekonany, że plany Brukseli i rządy Tuska zagrażają przetrwaniu Polski jako suwerennego państwa i ojczyzna po prostu go potrzebuje, by obronić się przed tym scenariuszy.
Trudno jest narzucać tematy debaty publicznej, inspirować w niej nowe treści, a nawet wyraźnie artykułować swoje stanowisko w dzielących społeczeństwo sporach partii, która zajmuje się głównie wewnętrznymi rozliczeniami i dyskusją nad ewentualną zmianą przywództwa. Prezes Kaczyński, jak donosił Onet, ma teraz pracować do skierowanym do działaczy partii listem, w którym wytłumaczy się z błędów, jakie popełnił w ostatnich latach. Nic dziwnego, że nie bardzo ma czas na komunikację z tą częścią Polski, która nie jest zapisana do PiS.
Polska demokracja wyjdzie z cienia Kaczyńskiego?
W efekcie tego wszystkiego spór polityczny coraz bardziej przenosi się dziś w Polsce wewnątrz koalicji 15 października. To w ramach rządzącej koalicji toczy się merytoryczna dyskusja nad kluczowymi dla Polek i Polaków sprawami, obok którego stoi coraz bardziej zajęty sobą, formułujący coraz bardziej ekscentryczny przekaz PiS.
Znów jest to potężny kontrast wobec okresu 2015-23, gdy cała polska polityka wydawała się krążyć wokół tego, co mówi i robi Nowogrodzka. Dominacja PiS i lęk przed autorytarnymi, antyliberalnymi zapędami tej partii przez lata paraliżowały normalny spór polityczny w Polsce, uniemożliwiały obozowi demokratycznemu swobodne wyartykułowanie dzielących go różnic.
Obecny kryzys PiS stwarza w końcu szanse na to, by polska demokracja wyszła z cienia Nowogrodzkiej i przestała być definiowana przez lęk przed Kaczyńskim. Dzieje się to już w dużych miastach w wyborach samorządowych. W metropoliach, gdzie kandydaci PiS nie mają żadnych szans na zwycięstwo, może toczyć się naprawdę ciekawa debata na temat modelu polityki lokalnej, gdzie swoje odmienne wizje może wyartykułować zarówno KO, jak i od dawna obecni w samorządzie lokalni włodarze i przedstawiciele lewicy.
Jeśli lider PiS — ktokolwiek nim w najbliższej przyszłości nie będzie — nie znajdzie sposobu, by zacząć rozmawiać nie tylko z własnymi działaczami i żelaznymi elektoratem, ale także z szerszą opinią publiczną, to do Warszawy czy Krakowa może wkrótce dołączyć krajowa polityka.