Optymizm nie jest trybem, który włączamy dziecku i ono tylko w ten sposób będzie potrafiło funkcjonować niezależnie od okoliczności. Ważne, by miało go do dyspozycji jako narzędzie, zasób, z którego będzie mogło korzystać – mówi psycholożka Agnieszka Stein.
„Newsweek”: Kim jest optymista?
Agnieszka Stein: Stereotypowo powiedziałabym, że to ten, kto widzi szklankę do połowy pełną. Czyli ktoś, kto potrafi widzieć to, co pozytywne, potrafi dostrzegać to, co można świętować, co się udaje, co jest wspierające, przyjemne. Kto dostrzega w tym, co jest wokół, zasoby.
Jedni to mają, a inni nie?
– Wiele osób uważa, że to jest cecha charakteru. Ja natomiast myślę, że to jest znacznie bardziej skomplikowane. Rick Hanson, który zajmuje się rezyliencją, czyli odpornością psychiczną, zwraca uwagę na to, że nasz układ nerwowy jest jak rzep na te negatywne rzeczy, a jak teflon w stosunku do tych pozytywnych. Dostrzeganie tego, co negatywne, jest nam niezbędne, żeby radzić sobie z zagrożeniami i przetrwać. A dostrzeganie rzeczy pozytywnych to dodatkowy bonus. Czyli, generalnie, jesteśmy jako gatunek tak wyposażeni, żeby nie być przesadnymi optymistami. Celem ewolucji nie jest to, żeby nam było fajnie i miło, tylko żebyśmy przetrwali. Tym bardziej uważam, że część tego, co nazywamy optymizmem, to zestaw umiejętności, których można się wyuczyć.
Newsweek Psychologia
Foto: Materiały wydawcy
Czy jednak można uznać, że ludzie, co do zasady, różnią się od siebie pod względem poziomu optymizmu, czyli tego, jak łatwo im przychodzi dostrzeganie tego, co potrafią, co już posiadają, i nadziei na dobre rozwiązania?
– Różnią się. I myślę, że ta różnorodność jest bardzo pożądana, bo jest nam potrzebna w wymiarze społecznym. Społeczeństwu, jako całości, opłaca się mieć takich ludzi, którzy są optymistami, i takich, którzy widzą to, co nie działa, czego brakuje, co jest słabym punktem albo stanowi zagrożenie. Społeczność, w której wszyscy byliby optymistami, nie przetrwałaby długo.
Rzeczywiście, już w momencie przyjścia na świat różnimy się pod względem różnych cech temperamentalnych. Są ludzie, którzy koncentrują się na dążeniu do nagrody, i tacy, którzy skupiają się na unikaniu kary. Pierwsi z nich są bardziej zainteresowani tym, co zrobić, żeby było lepiej. Są gotowi podjąć ryzyko z nadzieją, że może im się uda osiągnąć coś, co ich wzbogaci. A drudzy zajmują się tym, żeby nie było gorzej.
Mają więc skłonność do unikania ryzyka, by zmniejszyć prawdopodobieństwo porażki.
Na bycie optymistą składają się więc wrodzone predyspozycje i nabyte w ciągu życia umiejętności. A wzorzec? Czy on też ma znaczenie?
– Myślę, że tak. Choć wzorzec trudno odróżnić od genów. Nie wiadomo, czy to bardziej wrodzona, czy naśladowana tendencja. Nasz stosunek do tego, czego doświadczamy, jest też związany z przekonaniami na temat świata, które obserwujemy u rodziny i innych dorosłych. Poza przekonaniami znaczenie ma też rodzaj więzi, jaka łączy nas z głównymi opiekunami. Bezpieczna więź pozwala mieć zaufanie do siebie oraz innych i daje taki schemat świata, w którym jest on generalnie bezpiecznym miejscem. Nazwałabym to optymizmem relacyjnym. Przy czym to optymizm realny. Nie polega on na widzeniu wszystkiego w jasnych barwach. Bezpieczny styl przywiązania nie sprawia, że wszystko nam się podoba, ale pozwala odróżniać to, co nam służy, od tego, co nam nie służy.
Poza stylem przywiązania i samym wzorcem, czyli tym, że dzieci uczą się, obserwując nas, i robią tak, jak my robimy, znaczenie ma szerszy kontekst wychowania. W naszej kulturze jest dużo takich elementów, które próbują ten optymizm dziecku wybić z głowy.
Dlaczego?
– My optymizmu jakoś specjalnie nie wspieramy. Kiedy dzieci się „za bardzo” cieszą i entuzjazmują się czymś, to słyszą: „I co się tak głupio cieszysz?”. Dziecięcy zachwyt, entuzjazm i radość często nie są przyjmowane pozytywnie. Dzieci w wieku przedszkolnym mają rozwojowo taki okres, w którym są bardzo pewne swoich umiejętności. Uważają, że są w czymś świetne i chętnie o tym opowiadają. Za to także są gaszone. Nie dowierzamy im albo wręcz udowadniamy, że tak nie jest. Na dodatek nasze reakcje są często wobec dzieci krytyczne, niezależnie od ich narracji. Kiedy dziecko narzeka i jest niezadowolone, my mówimy: „Patrz, przecież tutaj jest tyle ciekawych, fajnych rzeczy. Dlaczego się nie cieszysz?”.
A kiedy jest mu dobrze i się cieszy, to słyszy, że lepiej by było, gdyby zachowało powściągliwość…
– Dorosłym bywa trudno z dziecięcymi emocjami i ich natężeniem, niezależnie od treści tych emocji i ich znaku. Warto zauważyć, że dostęp do tych narzędzi, które pomagają w nastawieniu optymistycznym do tego, co nam się przytrafia, uzależniony jest od ogólnego poziomu dobrostanu człowieka. Może być tak, że człowiek widzi wszystko w ciemnych barwach dlatego, że teraz w warunkach, w jakich funkcjonuje, jest mu trudno. A więc to nastawienie nie jest tylko wynikiem tego, co w człowieku, ale także informacją o otoczeniu, w którym funkcjonuje dziecko, i o poziomie doświadczanego stresu. Dzieci będące często w dysregulacji, w tzw. systemie przetrwania (gdy nasz autonomiczny układ nerwowy decyduje, że najważniejsze są zadania związane z zapewnieniem bezpieczeństwa), mogą mieć negatywny obraz rzeczywistości. Dzieje się tak, gdy wiele ich potrzeb jest niezaspokojonych, gdy są przebodźcowane, gdy doświadczają lęku, braku dobrowolności, przeciążenia.
To może to nie jest pesymizm, tylko opowieść adekwatna do przeżyć dziecka i warunków, w jakich funkcjonuje?
– Dokładnie. Trudno to wszystko od siebie poodróżniać. Jeśli dziecko przez większość czasu jest w środowisku, które mu nie sprzyja i ma wiele trudnych, nieprzyjemnych doświadczeń, wywołujących dyskomfort, to czy ono widzi świat w ciemnych barwach? Czy raczej doświadcza tego, że świat jest miejscem pełnym wyzwań i niesprzyjających okoliczności? To także może opierać się na podłożu wrodzonej wrażliwości na bodźce sensoryczne, zmiany i nowości. Dziecko, które jest bardzo wrażliwe lub też rozwija się w spektrum autyzmu, ma dużo doświadczeń utwierdzających je w tym, że wyjazd na wakacje, wyjście na spacer, włożenie nowego ubrania, dołączenie do nowej grupy, zjedzenie czegoś, czego nie zna, to doznania i doświadczenia nieprzyjemne. Logiczny wniosek jest taki, że prawdopodobnie teraz też będzie źle, bo zawsze jest źle.
Nie chodzi więc o jego nastawienie, ale o uwarunkowania biologiczne i indywidualną historię doświadczeń?
– Ale takie dzieci także są traktowane jako pesymistyczne. Tymczasem ich narracja jest bardzo adekwatna do tego, co przeżywają. Wyobrażam sobie dziecko, które jest „niezręczne”, trudno mu jest sobie poradzić z wieloma zadaniami. Ono raczej pomyśli: „Nie poradzę sobie”, „Przewrócę”, „Nie uda mi się”, niż: „Na pewno sobie dam radę, przecież tyle razy byłem w takiej sytuacji i nic złego mnie nie spotkało”. A my często chcielibyśmy, by dzieci były optymistami za wszelką cenę. Nieważne, ile trudnych doświadczeń je spotka, chcielibyśmy, żeby następnym razem pomyślały, że tym razem będzie inaczej.
Dlaczego chcielibyśmy tego dla dzieci?
– Trudno opiekować się dzieckiem, któremu dużo rzeczy sprawia trudność, któremu wiele rzeczy się nie udaje, które mówi, że mu źle i wszystko idzie pod górkę. Trudno towarzyszyć mu w jego emocjach. Ciężko jest ciągle słyszeć narzekanie i niezadowolenie. Zwłaszcza kiedy rodzic wkłada dużo wysiłku w to, żeby się o dziecko zatroszczyć. I wciąż nie jest dobrze. Czasem dorosłym przychodzi też do głowy taka ocena, że dziecko jest niewdzięczne, chociaż oni stają na rzęsach, by mu było przyjemnie, starają się zorganizować coś, co sprawi mu przyjemność. Pytają dziecko, jak było, a ono mówi, że źle. Myślę, że z jednej strony rodzicom jest z tym trudno, a z drugiej, mają oni przekonanie, że nie jest łatwo być człowiekiem, który jest ciągle niezadowolony. Takiej osobie może być też trudno budować satysfakcjonujące relacje.
Spotykam rodziców, którzy uważają, że im samym trudno jest w życiu i upatrują przyczyny tego właśnie w tym, że są zbyt pesymistyczni. Zdarza się, że dorośli mają taką reakcję na rzeczy, z którymi sami sobie nie radzą, że chcieliby za wszelką cenę uchronić przed nimi swoje dzieci. Niech ono chociaż nie ma tak trudno. Bo my cały czas mówimy o rzeczach, które ludzie robią z troski.
Czy w takim razie warto wychowywać dzieci na optymistów?
– Warto na pewno towarzyszyć im w przeżyciach. Warto pokazywać dzieciom, że ich perspektywa i przeżycia są dla nas ważne. Warto uczyć dzieci tych umiejętności, które są związane z optymizmem. Zasób posiadanych umiejętności jest jak worek z narzędziami. Im więcej znajdzie się w tym worku, tym więcej dziecko może później z niego wyciągać. Optymizm nie jest trybem, który włączamy dziecku i ono tylko w ten sposób będzie potrafiło funkcjonować niezależnie od okoliczności. Ważne, by miało go do dyspozycji jako narzędzie. Tak samo jak odporność psychiczną, wdzięczność, dostrzeganie w tym, co wokół, zasobów, świadomość swoich umiejętności, umiejętność czerpania ze swoich doświadczeń i proszenia o pomoc. Żeby dzieci mogły to wszystko rozwijać, na początek jest im potrzebne uznanie ich perspektywy i towarzyszenie im w tym, co przeżywają. Mam na uwadze to, by ten koncept optymizmu nie stał się kolejnym sposobem na naprawianie dziecka.
By optymizm nie stał się kolejnym oczekiwaniem, jakie mamy od dziecka? Albo ono samo wobec siebie?
– Żeby nie był czymś, przez co tracimy dziecko z oczu. Nie pomagają na pewno rady z obszaru be positive: „Uśmiechnij się”, „Zobacz, tyle tutaj dobrych rzeczy się dzieje”, „Wszystko będzie dobrze”, „Inni mają gorzej”. Nie warto też dziecka zawstydzać ani grozić mu, że kiedy będzie takie marudne, to nikt nie będzie go lubił. To jest motyw obecny w kulturze, także w bajkach. Taką postać, która była zgorzkniała, marudna, później spotykała za to kara. Takie opowieści mogą utrudniać dzieciom kontakt ze sobą, spotkanie z dyskomfortem i komunikowanie go. Mogą rodzić obawy o bycie odrzuconym, nieadekwatnym, niepasującym.
Lepiej nawet już być tym pesymistą, mieć małą świadomość zasobów i równocześnie lubić siebie i wiedzieć, że rodzice cię kochają, akceptują, że ci wierzą i że interesuje ich twoja perspektywa.
Można być szczęśliwym marudą?
– Można. Pierwsze, co warto dać dziecku, to właśnie akceptacja. Kiedy już zaciekawimy się perspektywą dziecka i przyjmiemy ją jako sposób, w jaki ono doświadcza świata, możemy później rozmawiać z dzieckiem. Pytać, czy coś jeszcze wie o tej sytuacji, oprócz tych negatywnych rzeczy. Próbować zrozumieć, dlaczego w danej sytuacji ono mówi, że coś jest do niczego. Sposobem na budowanie bardziej zniuansowanej perspektywy jest też kierowanie uwagi dziecka na chwile, w których jest zadowolone, reaguje entuzjazmem, kiedy jest mu dobrze. Wtedy warto to nazywać.
Jakimi słowami można to zrobić?
– „O, widzę, że to sprawiło ci przyjemność”, „Chyba ci się tam podobało?”, „Mam wrażenie, że to było dla ciebie fajne”, „Co ci pomogło?”, „Czego możemy robić więcej, żeby było przyjemnie?”. Można samemu być na to uważnym, dostrzegać to, co dla dziecka miłe, dobre, fascynujące, przyjemne, i to nazywać. Jednak podstawą jest dla mnie właśnie to, że traktujemy przeżycie dziecka jako wartościowe i ważne. Nie tylko wtedy, kiedy ono reaguje na coś optymizmem. Pamiętając też o tym, że komunikowanie przez dziecko różnych trudnych rzeczy może nie być ani o optymizmie, ani o pesymizmie, ale o jego środowisku, otoczeniu, poziomie różnie uwarunkowanych wyzwań i doświadczanego stresu.
Jakie funkcje może mieć czarnowidzenie i snucie ponurych historii ze złym zakończeniem?
– To może być prośba o pomoc i informowanie dorosłych o doświadczanym dyskomforcie. Patrząc na dzieci, często pomijamy powiązania między ciałem a głową. Mamy obecnie łatwość interpretowania od strony psychologicznej tego, co się dzieje z dzieckiem. Rodzice bardzo często słyszą zalecenie wizyty u psychologa, gdy tylko dziecko komunikuje jakąś trudność. Tymczasem źródła dyskomfortu mogą być różne: sensoryczne, zdrowotne. Dziecko może doświadczać bólu, napięcia płynącego z ciała, alergii i związanych z nią objawów. Nie zapominajmy więc o czynnikach związanych ze zdrowiem somatycznym. W fizycznym dyskomforcie, kiedy dziecku cały czas jest nieprzyjemnie, mdło, niekomfortowo, trudno być optymistą. Może to nie jest czarnowidzenie, ale widzenie dziecka naprawdę odzwierciedla rzeczywistość.
Agnieszka Stein – psycholog, prekursorka rodzicielstwa bliskości w Polsce. Wspiera rodziców w towarzyszeniu dzieciom oraz w ich własnym rozwoju. Szkoli profesjonalistów, pracujących z dziećmi i rodzicami w nurcie rodzicielstwa bliskości. Autorka książek dla rodziców
