Rywalizacja między Zachodem a Rosją i Chinami się zaostrza. Ale o wyniku tej globalnej rozgrywki mogą zadecydować nie najwięksi gracze, a państwa Azji Wschodniej. W tym konflikcie rośnie także znaczenie państw Europy Wschodniej.
Konfrontacja między światowymi potęgami jest coraz intensywniejsza. Po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA nowa wojna handlowa z Chinami wydaje się oczywistością. Trwa wojna Rosji z Ukrainą, której wynik po wyborach w USA jest jeszcze bardziej niepewny. Nie można wykluczyć, że Trump postawi się Rosji, skoro ta jest sojusznikiem Chin. Mało prawdopodobny jest scenariusz odwrotny, ale i on jest możliwy.
Tej konfrontacji z Chinami i Rosją można było uniknąć, gdyby nie rażąca naiwność Europy Zachodniej oraz USA. Współzależność gospodarcza miała przynieść demokratyzację dyktatur – rosyjskiej i chińskiej, ale kto znał kulturę tych krajów, mógł się spodziewać, że nic z tego nie będzie. Chiny i Rosja najpierw zarobiły na współzależności gospodarczej, a następnie wzmocniły dyktatorski charakter swoich rządów. Dziś Zachód próbuje się z tego wyplątać, ale sprawy zaszły tak daleko, że może sobie nie poradzić.
To dlatego mówimy dzisiaj o wielobiegunowym świecie. Choć na razie jest on raczej półtorabiegunowy, bo o ile Chiny faktycznie zbliżają się gospodarczo i militarnie do USA, to jednak USA może pochwalić się nieporównanie większą liczbą sojuszników na całym świecie. Równoważy to jednak bezwzględność dyktatur rosyjskiej i chińskiej, które są gotowe posyłać na pewną śmierć swoich obywateli, co jest nieakceptowalne w krajach Zachodu, albo współpracować z najbardziej krwawymi reżimami, bojówkami, handlarzami bronią czy kartelami narkotykowymi.
Zachód i nowa oś zła
Gdy zastanawiamy się nad wynikami tej rywalizacji, najczęściej koncentrujemy się na jej głównych uczestnikach. Tymczasem o jej losie mogą zdecydować państwa trzecie. Kilka z nich już wybrało i poszło na całość. To Iran i Korea Północna, które razem z Chinami i Rosją tworzą nową oś zła. W kontekście rywalizacji z Rosją można traktować USA i UE jako jedność (nie licząc Węgier). W mniejszym stopniu jest tak, gdy mówimy o konfrontacji z Chinami. Jednak Zachód trzyma się obecnie razem, a w każdym razie bardziej niż przez ostatnie dekady.
Zachodowi partnerów nie brakuje, ale na co są gotowi? Odpowiedzi na to pytanie warto poszukać tam, gdzie zasobów jest najwięcej (gospodarka, nowe technologie, przemysł zbrojeniowy). Ten region to Azja Wschodnia, a przede wszystkim Japonia, Korea Południowa, Tajwan i Singapur (Singapur tradycyjnie uznaje się za część Azji Południowo-Wschodniej, ale jego rola znacznie wykracza poza ten region).
Europa Wschodnia, rozwijająca się znacznie szybciej niż „Stara Europa”, zaczyna być dostrzegana jako partner nie tylko w USA, ale także na Dalekim Wschodzie. Nie znaczy to, że „Nową Europę” można traktować jako wspólnotę poglądów albo interesów. Ale fakt, że przywódca Chin wybiera się w podróż do Węgier czy Serbii, a przywódca Indii odwiedza Polskę i Ukrainę, świadczy o tym, że ten region nabiera znaczenia. Także dlatego, że zarówno Zachód, jak i Chiny czy Rosja zbroją się i dyplomatycznie szukają sojuszników nawet w państwach o średnim i małym znaczeniu. O tym, że warto zacząć się interesować poważniej regionem wschodniej i południowo-wschodniej Azji, świadczy ostatnia wizyta szefa polskiego MSZ Radka Sikorskiego w Singapurze, na Filipinach i w Indonezji.
Wiele napisano o stagnacji i kryzysie przywództwa w Niemczech, Francji, Hiszpanii, a także kontrowersjach związanych z rządami partii neofaszystowskiej we Włoszech. Na tym tle Polska, jeszcze niedawno wielkie rozczarowanie Europy, szybko stała się jednym z jej liderów – państwem najszybciej rozwijającym się gospodarczo od ponad trzech dekad i rządzonym obecnie przez najbardziej doświadczonego i skutecznego polityka, byłego przewodniczącego Rady Europejskiej – Donalda Tuska. Niewielka to pociecha dla Europy, że jest szofer, ale brakuje już francusko-niemieckiego silnika, ale jednak jakaś. Znaczenie Polski, a także Włoch (Giorgia Meloni ma bardzo dobre kontakty z Donaldem Trumpem) będzie tylko rosło.
Państwa Azji Wschodniej, supermocarstwa technologiczne
Tak naprawdę szalę w globalnej grze przeważyć mogą Japonia, Korea Południowa, a także Tajwan i Singapur – supermocarstwa technologiczne. Tam jest lwia część światowego PKB, niemal monopol na najbardziej zaawansowane półprzewodniki i inne zaawansowane technologie. Państwa te upodabnia do sytuacji Unii Europejskiej to, że również korzystały (szczególnie Japonia i Tajwan) z parasola ochronnego Ameryki, ale nie stworzyły nigdy takiego sojuszu jakim jest NATO. Wybrano raczej małe, ale liczne sojusze jak niedawno utworzony AUKUS (Australia, Wielka Brytania, Ameryka) albo QUAD (Australia, Indie, Japonia oraz USA).
O Singapurze, który jest wzorcem rozwoju gospodarczego niemal dla każdego przywódcy, wystarczy powiedzieć, że jest dziś największym inwestorem zarówno w Chinach, jak i w Indiach. I nie jak Cypr jako raj podatkowy, z którego oligarchowie chińscy czy rosyjscy okradają swoje gospodarki, a raczej społeczeństwa, ale jako rzeczywisty podmiot budujący kolej, dworce i lotniska.
Z kolei Tajwan produkuje aż 93 proc. najmniejszych czipów i około dwie trzecie wszystkich na rynku. Stał się niemal monopolistą. Pod tym względem to Chiny są bardziej uzależnione od Tajwanu niż odwrotnie. Ma wprawdzie zaległości w zbrojeniach, ale szybko je nadrabia dzięki wielomiliardowej pomocy Amerykanów. Mało kto wie, że jest także globalnym graczem na rynku biotechnologii i posiada park maszynowy niewiele mniejszy od tego, który wytwarza półprzewodniki. Oba parki otacza sieć politechnik zaliczanych do wiodących uczelni na świecie. Prowadzi już wymiany studenckie także z krajami naszego regionu, ale w tym wypadku znacznie wyprzedzają nas Czechy ze względu na najbardziej asertywną politykę wobec Chin, jaką prowadzi Praga.
Najbliżej nawiązania bliskich relacji z Unią Europejską jest Korea Południowa. Przełomem mogą okazać się polskie kontrakty zbrojeniowe – najwyższe w historii Korei i zaraz po USA najwyższe w Polsce i całym regionie. Wyliczmy dla przykładu: 12,32 mld USD, czyli około 50 mld zł – taka jest wartość sprzętu wojskowego zamówionego w 2022 r. przez Ministerstwo Obrony Narodowej (MON) w Republice Korei. Dostawy obejmą: 180 czołgów Hyundai K2 Black Panther (warte 3,37 mld USD), 212 armatohaubic samobieżnych Hanwha K9A1 Thunder (2,4 mld USD), 48 samolotów szkolno-bojowych FA-50 Golden Eagle (3 mld USD) i artyleryjskich systemów rakietowych K239 Chunmu (3,55 mld USD). A to dopiero początek wydatków. Niektóre z umów mają charakter ramowy, co umożliwia zamawianie uzbrojenia w mniejszych partiach, np. czołgów K2 docelowo ma być w polskiej armii tysiąc, dział K9 – 672, a K239 – 288. Będziemy też ponosić wydatki na zakup dodatkowej amunicji. Łącznie więc „koreańskie zbrojenia” pochłoną jeszcze wiele miliardów złotych (podaję za „Pulsem Biznesu”).
Samsung jest jedną z pięciu najbardziej rozpoznawalnych marek na świecie. Wysoko znajdują się także Hyundai, LG i KIA. Była dyktatura, stawiając w latach 70. na przemysł samochodowy i elektroniczny, podniosła w ciągu kilku dekad to biedne państwo (wtedy biedniejsze nawet od Korei Północnej) do rangi potentata na rynku nowoczesnych technologii. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że szał konsumpcyjny doprowadził do zadłużenia koreańskich rodzin tak bardzo, że wynosi ono cztery razy więcej niż zadłużenie gospodarstw domowych w Polsce. Nie przypadkiem nowych modeli telefonów Samsung pojawia się rocznie kilka, gdy Apple prezentuje raptem jeden – tak szybko Koreańczycy spieszą się chwalić coraz to nowszymi rozwiązaniami. Ze względów kulturowych to hierarchiczne społeczeństwo ma jednak problem z nowoczesnym zarządzaniem (za każdym razem pion pracowników czeka, aż szef znajdzie czas na podjęcie decyzji, więc firmy działają zrywami, a zadania rzadko są delegowane niżej) oraz z produktywnością, która jest na poziomie podobnym jak w mniej rozwiniętej Polsce.
Globalna rywalizacja i powrót giganta
Kluczowa jednak będzie postawa Japonii. Do niedawna ta trzecia, a obecnie czwarta gospodarka świata, ma największy potencjał wpływania na stosunki międzynarodowe. I tak się pewnie stanie po tym, jak japońska gospodarka wróciła na tory wzrostu po trzech „straconych dekadach”. Wycofuje się także z pacyfistycznej postawy i odbudowuje przemysł zbrojeniowy.
Jeszcze w 1989 r. w pierwszej dziesiątce najbardziej wartościowych firm na świecie cztery były amerykańskie, a sześć japońskich (dziś 9 to amerykańskie). Filmy sensacyjne amerykańskie, szczególnie te klasy b, a one najlepiej oddają lęki Ameryki, opowiadały o konfrontacji Amerykanów z Japończykami. Najmodniejsze było karate, Nintendo i walkmany Sony, Sharp albo Panasonic. Japończycy jako pierwsi wymyślili DVD, telefony komórkowe z internetem, umieszczenie aparatu z tyłu obudowy, technologie zbliżeniowe NFC, światłowody, tablety do czytania książek i wiele innych innowacji. Jednak po pierwsze skupili się na rynku wewnętrznym (słynne skomputeryzowane toalety, jakby to było naprawdę komuś potrzebne, cały świat używa normalnych). A po drugie, zamiast słuchać konsumentów, japońskie koncerny skupiały się na samych innowacjach, a nie realnym zapotrzebowaniu na nie. I wprowadzali je odgórnie. Japończycy czytniki do książek wyprodukowali pierwsi, ale to Amazon zrozumiał, że trzeba je sprzedawać tanio, a zarabiać na książkach.
To, co wymyślili, wyprzedziło resztę świata o lata, ale zostało ulokowane tylko na rynku wewnętrznym. Mało konkurencyjnym zresztą.
I tak Japończycy szybko zaczęli funkcjonować gospodarczo poniżej swoich ogromnych możliwości. Ograniczyli się do eksportu samochodów, maszyn, aparatów fotograficznych, narzędzi, czyli tego samego, co w latach 80. I jak powiedział mi jeden z głównych doradców premiera: „Staliśmy się gospodarką komponentową. Sześćdziesiąt procent iPhone’a pochodzi z Japonii”. Tyle że zarabia na tym Ameryka. Duma, a nawet poczucie wyższości wobec reszty świata okazały się izolujące, alienujące, a w konsekwencji ograniczające zyski.
Amerykanie po wojnie otworzyli swoje rynki na produkty z Japonii, Korei, Singapuru i Tajwanu, dostarczyli kapitału, rozłożyli parasol bezpieczeństwa i zredukowali japońską armię do tzw. Sił Samoobrony, co w gruncie oznaczało ogromne oszczędności. Ponadto USA powiązały wartość jena i dolara w sposób szczególnie korzystny dla Japończyków. Tania siła robocza, duży rynek wewnętrzny, wysoko wykształcone społeczeństwo i efektywna biurokracja wywołały boom gospodarczy. Amerykanie dostarczali rynków zbytu i obrony, Japończycy inwestowali w Hongkongu, Singapurze, Korei i dostarczali tam know-how, a produkty eksportowali na Zachód. Japonię powalił jednak na kolana jej własny model gospodarczy, który wcześniej pozwolił jej na błyskawiczny rozwój po katastrofie II wojny światowej.
Gospodarkę powierzono de facto niewielkiej liczbie rodzinnych firm (tzw. zaibatsu, prototyp dla koreańskich czeboli), założonych jeszcze przed wojną, które za tanie kredyty na polecenie japońskich banków skoncentrowały się na produkcji elektroniki i maszyn, co długo dawało im przewagę konkurencyjną. Ale doprowadziło także do wielu nietrafionych inwestycji, a także korupcji na szczytach firm i władzy. Skoro nie trzeba było pozyskiwać kapitału od akcjonariuszy, tylko z zaprzyjaźnionych banków, wszystko funkcjonowało nietransparentnie, nie reagowano na trendy wyznaczane przez konsumentów, szczególnie tych zagranicznych. Utrzymywanie taniego jena i niskich stóp procentowych spowodowało, że ludzie i firmy zaczęli kupować ziemię, ich ceny rosły, tworząc spekulacyjną bańkę.
Wszystko runęło na początku lat 90. Wartość firm notowanych na japońskiej giełdzie dramatycznie spadła, stopy procentowe były już niskie, więc dalsze obniżki (nawet do wartości ujemnej) nie były w stanie pobudzić gospodarki do rozwoju. Nieufny japoński konsument wolał oszczędzać, zakładając, że za rok ceny spadną i ten sam towar będzie mógł kupić taniej. Pojawiło się pojęcie „straconej dekady”, a nawet „straconych trzech dekad”. Japonia spadła z trzeciego miejsca w rankingu światowych gospodarek, z rocznym PKB mniejszym o ponad bilion dolarów w porównaniu do tego co kiedyś.
Japonia przez dekady stawała się coraz mniej istotnym graczem w globalnej grze finansowej. Dobijały ją po kolei kryzys finansowy w Azji pod koniec lat 90. i katastrofa elektrowni w Fukushimie, skażenie dużych obszarów i głęboki kryzys społeczny z tym związany.
Wejście do gry
Premierem, któremu udało się to zmienić, był Shinzō Abe. W 2013 roku uruchomił program gospodarczy oparty na trzech filarach: luzowaniu polityki monetarnej (reflacji), stymulacji fiskalnej (dzięki wydatkom rządowym) i reformach strukturalnych. Premier zginął w zamachu w 2022 roku, ale jego polityka powoli zaczyna przynosić zapowiadany efekt. Po raz pierwszy stopy są dodatnie i przekraczają 1 proc. Japońskie akcje wystrzeliły w górę, choć zdarzają się ogromne fluktuacje. Na razie we wzrostach wyprzedzają je jedynie akcje amerykańskie. I nie ma już takiego zblatowania szefów największych firm, polityków i państwowych banków.
Jednak Japonia zaczęła na serio obawiać się imperialnych zapędów Chin i po pierwsze budować sojusze, a po drugie wzmacniać własne siły zbrojne. Gdyby dotąd pasywne mocarstwo weszło do globalnej gry na poważnie, stałoby się z miejsca jednym z decydujących graczy. W wielobiegunowym świecie Japonia ma wszystkie atuty, by ubiegać się o bycie jednym z biegunów. Pamięć o II wojnie światowej (choć rozliczenia ze zbrodniami japońskimi nie poszły tak daleko jak w Niemczech) wciąż działa zarówno w społeczeństwie, w większości bardzo pacyfistycznym, ale także i w klasie politycznej.
Japonia ma spory terytorialne z sąsiadami, wszystkie o przynależność wysp. Z Rosją spiera się o Kuryle (przez to ma niepodpisany traktat pokojowy kończący II wojnę światową), z Chinami o Senkaku, a z Koreą o Dokdo. Ten ostatni spór jest szczególnie istotny, bo oddala od siebie dwa państwa, których sojusz byłby potężną siłą. Tym bardziej że potencjały między byłą kolonią i imperium się znacznie wyrównały. Nieporównanie częściej nosimy komórki Samsunga niż Sony, a moda na kulturę masową przychodzi dziś z Korei, a nie jedynie z Japonii.
Geopolitycznie dla Japonii przełomem okazała się wojna w Ukrainie. Tokio nie tylko wprowadziło sankcje dla Rosji, ale już pod koniec 2022 r. ogłosiło wart 320 mld dol. pięcioletni plan rozbudowy Sił Samoobrony i podniesienie wydatków na obronność do 2 proc. To oznaczać będzie, że jedynie USA i Chiny będą dysponowały wyższym budżetem. Japończycy planują zakup wszystkiego, co niezbędne w arsenale współczesnej armii, m.in. myśliwce F-35 i pociski Tomahawk. Chcą też stworzyć we współpracy z Wielką Brytanią i Włochami myśliwiec odrzutowy szóstej generacji.
Kolejnym krokiem jest wzmocnienie sojuszy. Najpierw z USA, a potem z Tajwanem, by zniechęcić Chiny do inwazji. O ile samej Japonii nic raczej nie grozi, to chiński atak na Tajwan równałby się katastrofie dla japońskiej gospodarki i społeczeństwa przez zerwanie łańcuchów dostaw i załamanie eksportu. Niezbyt bogata w surowce naturalne Japonia pozostaje uzależniona od dostaw gazu i ropy.
***
Każdy z zarysowanych tu wątków wymaga rozwinięcia i taki właśnie jest nasz plan na najbliższą edycję Impactu 14–15 maja 2025 r. w Poznaniu. Zaprosiliśmy wiodących polityków i intelektualistów z każdego z wymienionych czterech państw i mamy nadzieję nie tylko na interesującą dyskusję, ale także na poznanie ze sobą polskich inwestorów i polityków z ich partnerami z Azji Wschodniej. To pierwsza taka inicjatywa w Polsce i z pewnością nie ostatnia.
Tekst pochodzi z „Impact Magazine”, specjalnego dodatku do noworocznego wydania „Newsweeka”. Sławomir Sierakowski, President of The Program Board of ImpactCEE, Senior Fellow at the German Council on Foreign Relations, Project Syndicate Contributing Editor, będzie gościem konferencji Impact ’25, która odbędzie się 14-15 maja.