Wychodząc z obozu, zauważyłem leżącego na śniegu wspinacza z Macedonii. Miał wyprostowaną rękę, bez rękawicy. Dłoń była już mocno odmrożona, a palce fioletowo-czarne. Minęła go jakaś setka ludzi idących do góry, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. A leżał może dwa metry od drogi. Nie dało się go nie zauważyć – mówi Piotr Krzyżowski, zdobywca siedmiu ośmiotysięczników.
23 maja 2024 r. Piotr Krzyżowski zdobył Mount Everest (8848 m n.p.m.) bez korzystania z tlenu z butli (jako drugi Polak w historii) i działając samodzielnie. Zrobił to w 47 godzin i 22 minuty po wejściu w takim samym stylu na Lhotse (8516 m).
Zdobycie obu tych ośmiotysięczników w jednym sezonie udało się tylko kilku himalaistom w historii, ale nikt poza Krzyżowskim nie pokonał trawersu Lhotse – Everest w jednym ataku, nie schodząc poniżej obozu IV.
W sezonie, w którym wspinał się Polak, w bazie pod Everestem pojawiło się 421 wspinaczy. Zaledwie pięciu postanowiło nie używać tlenu z butli – trzech z nich przypłaciło to życiem.
„Newsweek”: Jak się traktuje samodzielnego wspinacza na Evereście?
Piotr Krzyżowski: Zależy, o kogo pytasz.
Jak traktowali cię Szerpowie?
– Ci, którzy mnie nie znali, byli chyba trochę wkurzeni, bo nie dawałem im zarobić. Podchodzili i pytali, gdzie jest mój Szerpa. Dziwili się, kiedy odpowiadałem, że nie mam Szerpy i że będę działać samodzielnie. Ale w pewnym momencie w bazie pojawili się Szerpowie, których znałem ze wspinaczek na ośmiotysięczniki w Pakistanie. Musieli szepnąć o mnie słówko, bo od tej pory zaczęto patrzeć na mnie inaczej. Do Szerpów przemawia wysiłek – wiedzą, co to znaczy wspinać się z ponad dwudziestokilogramowym plecakiem i właśnie tym, a nie grubym portfelem, można zaskarbić sobie ich szacunek.
A jak patrzyli na ciebie inni wspinacze?
– Z zakłopotaniem, bo byłem jedynym, który sam nosił sobie plecak, rozstawiał swoje namioty, gotował i działał niezależnie od tej całej komercyjnej maszyny.
Jak to jest z tą samotnością? W jaki sposób można ją poczuć? Działałeś samodzielnie, ale wokół były setki ludzi.
– Odczucie samotności jest możliwe, ale niełatwe. Trzeba wszystko skrupulatnie zaplanować, zrozumieć zachowania innych i dostosować do tego strategię. Należy obserwować mechanikę tego przemysłu. Bo to trochę taka fabryka alpinistów. Mnie się to udało – kiedy wchodziłem na Everest, nie było nikogo wokół, od wysokości 8300 m zostałem na taj górze sam. Na Lhotse widziałem tylko pojedyncze osoby.
Co wynika z takich obserwacji?
– Np. to, że ludzie wychodzą w górę stosunkowo późno. Ja natomiast wychodziłam przed nimi i dzięki temu mogłem się cieszyć nieskrępowanym wspinaniem w ścianie.
I to wystarczyło, żeby nie wspinać się w tłumie?
– Nie zawsze uda ci się wyjść pierwszemu. Poza tym i tak zdarzają się sytuacje, kiedy będziesz musiał pokonać jakąś formację, która dla ciebie jest prosta, ale dla innych – kłopotliwa. Coś takiego wydarzyło się na icefallu [potrzaskany lodospad u podstawy Mount Everestu – przyp. red.], kiedy dotarłem do 15-metrowej śnieżnej ścianki seraka [lodowy nawis – przyp. red.]. Rozgrywały się tam dantejskie sceny. Klienci nie potrafili pokonać ścianki samodzielnie z użyciem raków i czekanów, więc Szerpowie wciągali ich w górę na linach jak worki ziemniaków. Zrobił się korek na 100 osób, więc musiałem przejść bokiem, aby nie czekać kilku godzin. Niestety, pod Everest przybywa wiele osób zupełnie do tego nieprzygotowanych. Czasami to jest ich pierwsze zetknięcie z wysokimi górami, niektórzy przyjechali w nie tylko dlatego, że są influencerami i chcą nagrać atrakcyjny materiał. Widziałem osoby ubierane od stóp do głów przez Szerpów. Facet siedział przed namiotem, a Szerpa zakładał mu uprząż, raki itd.
Broad Peak, w drodze do obozu I
Foto: Piotr Krzyżowski / Piotr Krzyżowski
Jakie zagrożenia wiążą się z brakiem umiejętności wspinaczkowych?
– Taki człowiek nie potrafi posługiwać się sprzętem do asekuracji. Nie potrafi przepiąć się między kolejnymi odcinkami lin poręczowych zakładanych dla klientów agencji do asekuracji. Czasami nie umiej chodzić w rakach i zapewne posługiwać się czekanem. Zresztą niewiele osób na Evereście ma ze sobą czekan. Dlatego czasami zdarzają się niebezpieczne sytuacje. Słyszałem, że jeden z klientów, nie umiejąc się przepiąć, zsunął się po linie i uderzył w stojącego niżej Szerpę. Tamtemu wypadła butla z tlenem, poleciała w dół jak torpeda, uderzyła w innego wspinacza, prawie wyrywając mu ramię. I to jest cholernie niebezpieczne dla nas, samodzielnych wspinaczy, bo masz nad sobą kilkaset osób, z których być może ponad połowa nie potraf się wspinać. Jesteś w tłumie, ale czujesz się bardzo samotny, bo wiesz, że jeśli się coś stanie, to nikt ci nie pomoże.
Dlaczego nikt ci nie pomoże?
– Szerpowie opiekują się swoimi klientami. Nie mogą ich zostawić, bo to często są niesamodzielni wspinacze, i może się coś im stać. Dlatego, jeśli nie masz przy sobie 100 tys. dolarów na akcję ratowniczą, to nie licz na pomoc. Zostają ci niezależni wspinacze, tacy jak my, którzy mogą przyjść z pomocą, nie żądając nic w zamian. To nasz obowiązek, wynikający z etyki i doświadczeń zdobywanych w górach przez lata. Jak również z nadziei, że będąc w trudnej sytuacji, też chcielibyśmy liczyć na taką pomoc.
Jak się pogodzić z takim ryzykiem? Faktem, że w takim miejscu nie wszystko zależy od ciebie i że możesz zginąć przez błąd kogoś innego?
– To kwestia podejścia. Od dziecka projektowałem sobie w głowie cele. Później okazało się, że ma to swoją nazwę i nazywa się metodą afirmacji celu. W czasie treningów myślę o moim celu, wspinam się w głowie. Wcześniej oglądam filmy pokazujące drogą, którą będę się wspinał, czytam opisy i relacje, przyglądam się topografii góry, czytam o wypadkach, analizuję sytuacje, w których mogę się znaleźć i przygotowuję sobie rozwiązania. Wolę tutaj zdecydować o tym, jak się zachowam tam, bo na nizinach nie czuję głodu tlenowego, jestem wypoczęty, trzeźwo myślę. Takie przygotowanie mentalne skraca mi czas reakcji w trudnej chwili. Podobnie robi się w wojsku.
Ale przecież nie wszystko jesteś w stanie przewidzieć i zaplanować.
– Jasne. Zostawiam sobie margines i wiem, że istnieje 10 proc. sytuacji, których nie przewidzę. Moja maksyma, zaczerpnięta właśnie od kolegów z wojska – jest taka, że zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia. Dobry plan powinien być elastyczny. Musisz być jak trzcina. Jak trzeba, to musisz się ugiąć, przegrupować i działać dalej w kierunku założonego celu.
Wróćmy do Everestu. Co robisz, kiedy ktoś obok ciebie ma problem?
– Spotkało mnie coś takiego. W trakcie wyjścia z obozu III do obozu IV – to już była moja próba ataku szczytowego – zauważyłem leżącego na śniegu wspinacza z Macedonii. Spostrzegłem z przerażeniem, że minęła go jakaś setka ludzi idących do góry, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. A leżał może dwa metry od drogi. Nie dało się go nie zauważyć.
Miał wyprostowaną rękę, bez rękawicy. Dłoń była już mocno odmrożona, a palce fioletowo-czarne. Ta znieczulica i parcie do celu poraziły mnie.
Podszedłem do niego, obok stał już jeden wspinacz, chyba Brytyjczyk. Zaczęliśmy pomagać, zobaczyłem, że Macedończyk ma już pustą butlę i dusi się w masce. Do obozu III, gdzie stały namioty, było zaledwie 70 metrów przewyższenia. Wiedziałem, że jest tam Polak, Kuba Patecki, znany youtuber, więc wołałem, żeby szybko przysłał tu kogoś z butlą z tlenem, bo Macedończyk był klientem tej samej agencji, co on.
Po jakimś czasie dotarli Szerpowie z tlenem, przepiałem butlę, powiedzieli, że się nim zajmą, że już wezwali śmigłowiec.
Dlaczego Macedończyk się dusił?
– 99 proc. osób na Evereście jest zależnych od tlenu z butli. Klienci robią tylko jakąś podstawową aklimatyzację, docierając bez tlenu zaledwie do obozu II (6400 m). Najbardziej ambitni dochodzą do trójki (7100 m), ale już tam nie śpią, więc ich aklimatyzacja nie jest zbyt dobra. Potem, w trakcie ataku, idzie się na tlenie już od dwójki. Jeśli więc wysoko przydarzy ci się jakaś awaria, to stajesz się bezbronny, twoje ciało nie wie, co się dzieje i w ciągu kilku godzin doprowadzasz się do stanu, w którym twoje życie jest zagrożone.
Jeśli ktoś mi mówi, że to, co robię, jest szalenie niebezpieczne i nieodpowiedzialne, bo wspinam się bez tlenu, to odpowiadam, że moje wspinanie jest o wiele bezpieczniejsze, niż gdybym korzystał z butli. A to dlatego, że mój organizm jest przygotowany do tego, żeby poradzić sobie z wysokością bez wspomagania się tlenem z butli. Na szczycie Everestu spędziłem jakieś 50 minut, nagrałem kilka filmików, na których widać, że oddycham naprawdę normalnie.
Gdyby w tym miejscu komuś skończyła się butla, zamarzł reduktor lub wąż, to zapewne szybko dostałby obrzęku płuc, obrzęku mózgu i w efekcie utracił przytomność. Jeżeli taka osoba nie jest w stanie sama się poruszać, to nie może liczyć na pomoc. Na tej wysokości to niemożliwe. Na Evereście praktycznie nie zdarza się, że ktoś kogoś zniósł z dużej wysokości.
Szerpowie nie skrzykują się, żeby pomóc komuś takiemu?
– Każdy pilnuje swojego klienta i nie może go opuszczać, żeby pomóc komuś innemu. Niestety, na Evereście widziałem klientów, których ktoś zostawił, bo np. spadł im rak. Wystarczyło wziąć kawałek liny, zejść z trasy 20 metrów i podnieść raka, ale to się nie wydarzało. Słyszałem, jak ktoś powiedział: „spadł ci rak, musisz zawrócić i jakoś sobie poradzić na zejściu”.
Nikt nie chce ryzykować. W sezonie na Evereście jest ponad 400 klientów, ale tam nie ma 400 dobrze wyszkolonych Szerpów. To są często młodzi, dwudziestokilkuletni chłopcy, którzy czasami po raz pierwszy idą z klientem na ośmiotysięcznik. Przeszli długą drogę, żeby się tu znaleźć – zaczynali jako zwykli tragarze, byli mocni, nauczyli się trochę angielskiego i złapali angaż w agencji. Ale często nie mają dużych umiejętności wspinaczkowych. Coraz gorzej też znoszą wysokość, bo niektórzy nie urodzili się w wysokich górach. Ich rodzice już się czegoś dorobili i wyprowadzili spod Everestu. Wielu Szerpów nie rodzi się już w wysoko położonych wioskach tylko w dużych miastach – Pokharze i Katmandu na wysokości 900 i 1300 m. Tracą przez to swoją wyjątkową cechę i nie są już tak wydolni na dużej wysokości.
Czy klienci nie biorą tego wszystkiego pod uwagę?
– Za bardzo wierzą, że korzystając z usług agencji, złapali pana Boga za nogi. Mają w końcu osobistego Szerpę i butle z tlenem. Tylko reduktor może zamarznąć, maska ulec uszkodzeniu, butla się skończyć. A następnej może nie być.
Jak to?
– Ktoś może ci ją podebrać.
Słucham?
– Na Przełęczy Południowej (7950 m n.p.m.) leżą tysiące przygotowanych dla klientów butli. Jeden człowiek w trakcie całego ataku zużywa ich od 16 do 18. A mówię tutaj o najbardziej wydolnych, którzy jako tako się zaaklimatyzowali i zaczynają wspinaczkę bez tlenu. Są też tacy, którzy na dodatkowym tlenie idą już od bazy. Potrzebują kilkudziesięciu butli. Żeby ich im nie zabrakło, żeby nikt tych butli nie zabrał, obwiązuje się je stalową siatką i zamyka na kłódkę.
Słyszałem też historie o wspinaczach, którzy wychodzili z bazy bez butli, ale z reduktorem i maską i podbierali dla swoich klientów butle znalezione na drodze podejścia.
A jak tłumaczą się przyłapani na gorącym uczynku?
– Koniecznością. „Musiałem, bo moja butla okazała się pusta. Umarłbym”.
Ale przecież taką decyzją narażają innych.
– Nie tylko o butle chodzi. W trakcie wyprawy utraciłem dwa depozyty [sprzęt pozostawiony na górze, który ma posłużyć w trakcie późniejszej wspinaczki – przyp. red.]. Pierwszy straciłem w obozie III, na wysokości 7100 m. Przepadł mi namiot ekspedycyjny, panel solarny, powerbank, kuchenka, jedzenie, materac. To dramatyczne przeżycie, bo przychodzisz do obozu i nie ma tego, co miało dać ci schronienie. Drugi depozyt straciłem w obozie IV na wysokości 7950 m. Zabezpieczyłem go dobrze, a mimo tego zniknął. Na szczęście dysponowałem jeszcze jednym awaryjnym namiotem i musiałem wnieść go z samego dołu, bo z tyłu głowy miałem, że jeśli stracę namiot pozostawiony w obozie IV, to będzie po wyprawie.
Ale tych wszystkich dramatów nie widać z poziomu bazy. Tam wielu klientów opływa w luksusy. Mają prywatne namioty kopułowe z tarasami z widokiem na Everest, swoje własne toalety, dywany, drewniane łóżka i meble. Kiedy schodzą do bazy, Szerpowie oferują im loty helikopterami do Katmandu albo Namcze Bazar, gdzie mogą napić się piwa, wygrzać, zjeść w dobrych knajpach, pójść na masaż. W pewnym momencie baza się wyludnia. Klienci płacą za to kilkaset dolarów, a potem dowiadują się, że powrót jest już dwa razy droższy, ale nie mają wyjścia, więc płacą. Agencje tną koszty, bo odpada im kilka dni karmienia takich klientów w bazie.
Często miałem wrażenie, że ci ludzie zupełnie nie cieszą się z bycia w górach i ze wspinania, nie nawiązują ze sobą głębszych kontaktów, przyjechali tylko po to, aby zaliczyć szczyt.
Broad Peak. W drodze do obozu II
Foto: Piotr Krzyżowski / Piotr Krzyżowski
W 2024 r. na Evereście zginęło osiem osób. W sumie na zboczach tej góry leży ponad 300 ciał. Co się czuje, mijając je? Nie ma się ochoty zawrócić?
– Ciał niestety będzie przybywać. Zwiększa się popyt na Everest, ludzie mają coraz więcej pieniędzy i to nieważne, że Nepal podnosi właśnie koszty pozwolenia z 11 do 15 tys. dolarów. Po prostu górę zawłaszczą bogaci turyści himalajscy, a wielu samodzielnych wspinaczy przestanie być na nią stać. Ale są setki innych miejsc, gdzie możemy wspinać się w spokoju i na swoich zasadach.
Co do ciał na Evereście – ich znoszenie to wyjątek. Jeśli nawet zobaczysz jakiegoś heroicznego Szerpę ciągnącego na linie klienta, który wymaga pomocy, to zazwyczaj stoją za tym ogromne pieniądze.
Jeśli natomiast chodzi o śmierć i zawracanie – jestem ratownikiem GOPR i czasami moim zdaniem jest transport zwłok, w pewien sposób przywykłem już do śmierci…
Da się?
– Da się z tym oswoić, ale nigdy nie przechodzi się obok tego obojętnie. Na tych ponad 400 wspinaczy tylko pięciu z nas wspinało się bez tlenu. Zginęło trzech. Dwóch Mongołów umarło na zejściu. Potem na zdjęciach okazało się, że jednak korzystali z tlenu – mieli butle na szczycie. Był też chłopak z Kenii, bardzo mocny biegacz długodystansowy. Spotkałem go zamarzniętego w okolicach południowego wierzchołka Everestu. To są momenty, w których sobie zadajesz pytanie, czy to wszystko jest warte gry? Czy na pewno będziesz wiedział, kiedy wcisnąć hamulec?
I skąd wiesz, że wiesz?
– Każdy z nas się kiedyś z czymś takim zderzy i wtedy musi wygrać zdrowy rozsądek. Przede wszystkim trzeba poznać swój organizm, znać jego możliwości i granice, aby móc się bezpiecznie wspinać. I być skupionym do końca, nie tracić koncentracji, szczególnie na zejściu. Ja nigdy na szczycie nie wybucham euforią. Nigdy nie mam tam wystrzału emocji i nie podskakuję ze szczęścia. Wiem, że na zejściu czekają mnie trudne momenty.
Dlatego warto się wsłuchać we własne ciało. Jak dotąd nigdy nie doprowadziłem do stanu, żeby podjąć decyzję o odwrocie. Trenuję pięć dni w tygodniu przed pójściem do pracy. Często na schodach mojej kamienicy. Zakładam plecak, do którego wkładam 15 kg obciążenia, a na nogach mocuję obciążniki o wadze 1,5 kg każdy, aby zasymulować ciężar butów. Robię 100 pięter w górę i w dół.
Jeśli gdzieś dochodzę do ściany, to tutaj w czasie treningów lub w terenie, gdzie mogę się bezpiecznie wycofać. Nie mogę pozwolić sobie, żeby o własnych granicach dowiadywać się tam wysoko.
Inna sprawa, że nasze ciało buntuje się bardzo szybko. Z testów przeprowadzonych wśród Navy Seals wynikało, że kiedy badano wykończonych do granic możliwości żołnierzy, mieli oni jeszcze 40 proc. zasobów. Jesteśmy po prostu tak skonstruowani, że gdy wychodzimy ze strefy komfortu, nasze organizmy zaczynają krzyczeć, że już wystarczy. I to też trzeba wziąć pod uwagę w swoich treningach i wspinaniu.
Wrócę jeszcze do tej śmierci. Czy widok ciał nie napawa cię lękiem? Nie boisz się w górach?
– Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy się nie boję. Odpowiedziałem, że gdybym zorientował się, że nie odczuwam strachu, byłby to mój ostatni raz w górach wysokich. Strach jest czymś naturalnym. Nie powinniśmy się go wyzbywać. A jeżeli go nie czujemy, to powinniśmy zmienić pasję. Ważniejsze jednak, co ten strach z nami robi. Paraliżuje? Blokuje? Nie pozwala racjonalnie działać i myśleć? Po latach udało się mi tak przepracować strach, żeby mobilizował mnie do większej uważności, dbałości o siebie i partnera.
Pamiętam, jak kilka lat temu wspinałem się na K2. Nagle przeleciał obok mnie wspinacz. Ten widok mnie zdziwił. Zauważyłem, że ten wspinacz nie miał na sobie uprzęży ani żadnego sprzętu. Był kiepsko ubrany. Zupełnie tutaj nie pasował. Skąd się wziął? Dopiero po łączności z bazą okazało się, że facet wyszedł z namiotu, ubierał się, dostał kamieniem i spadł. Odwracając się, zobaczyłem wzrok mojego kolegi z Litwy. Stał jak zamurowany. Nie potrafił się ruszyć. Wołałem do niego: „schowaj się! Lecą kamienie! Schowaj się!”. Kamienie gwizdały koło nas jak przelatujący samolot, ale on był w takim szoku, że to do niego nie docierało.
Kiedy bałeś się najbardziej?
– Zimą 2019 r. wspinaliśmy się wtedy z Mariuszem Hatalą na Chan Tengri. Ustaliliśmy, że mamy czas na wejście na szczyt do godz. 17. Tymczasem Mariusz był na szczycie po 19, a ja lekko po 20. Temperatura wynosiła -46 st. C. Do tego wiało.
Do zjazdu czasami wykorzystywaliśmy stare liny. Zjeżdżałem na jednej z nich, oplot był spruty. Bałem się, że może zaraz pęknąć, ale nie miałem wyboru, jechałem dalej, wiatr się nasilał. Kryłem głowę między skałami, inaczej nie mogłem złapać oddechu. Nagle gwałtowny podmuch przerzucił mnie przez grań ze strony kirgiskiej na kazachską. W dodatku rozdzieliliśmy się. Wynikało to z faktu, że ruszyliśmy w górę po sobie, bo ja musiałem czekać, aż Mariusz zwolni poręczówkę, którą położyliśmy, a potem już żaden nie mógł na drugiego poczekać, bo było zbyt zimno. Każdy z nas był więc wyczerpany i zdany tylko na siebie. Wymodliłem wtedy na zejściu chyba wszystkie zdrowaśki. Wpadłem do szczeliny, ale jakoś się wydostałem. Bardzo mocno myślałem o rodzinie, o bliskich, o tym, że muszę wrócić. Było cholernie zimno. Odmroziliśmy stopy. Kiedy dotarłem do jamy śnieżnej, Mariusz zrobił mi zdjęcie. Mam na nim oczy człowieka, który wygrał życie. To było sześć lat temu. Dziś wykorzystuję strach inaczej, przede wszystkim, żeby się skoncentrować i nie popełnić błędu. Ale na Evereście przeraziłem się w pewnym momencie…
Co się stało?
– Przez krótki czas nie wiedziałem, czy wspinam się, czy może śni mi się, że się wspinam. Bo wiesz, śmierć himalaisty zaczyna się od pierwszego zamknięcia oka.
Wydawało ci się, że śnisz na jawie?
– Byłem już wysoko powyżej 8750 m, zmęczony. Zadałem sobie pytanie, czy jestem w stanie zorientować się, czy to aby na pewno nie jest sen? Wspinałem się sam, więc nie mogłem poprosić partnera o ocenę mojej kondycji. Zacząłem patrzeć na zegarek, analizować przebieg tętna, częstotliwość oddechów, saturację. Szczęśliwie miałem jeszcze asa w rękawie, coś w rodzaju espresso – mój bolący ząb. Szóstka pękła mi w trakcie posiłku dwa dni przed wyjściem do ataku szczytowego. Każdy oddech zimnym powietrzem potęgował ból, aż mi łzy z oczu leciały. Zacząłem się zastanawiać, czy ten bolący ząb nie jest jakimś znakiem od opatrzności. Może coś każe mi się wycofać? Postanowiłem jednak z tego zrobić atut. Wymyśliłem, że kiedy w ataku szczytowym poczuję wyczerpanie, to zacznę wdychać zimne powietrze szeroko otwartymi ustami. Ból działał na mnie jak mocne espresso. Opiłem się go w tym ataku szczytowym.
Na co w zwykłym życiu przekładają się te wszystkie nietypowe doświadczenia, które zbierasz w górach? Jak zmieniają cię jako człowieka?
– Tamten świat jest prawdziwy, zero-jedynkowy. Praktycznie nie zdarza się w nim, że ktoś osiągnął sukces, na który nie zasłużył. Staram się więc tego trzymać, kiedy wracam z gór.
Dzięki przebywaniu w Nepalu czy Pakistanie doceniam mocniej to, w jakim miejscu świata się urodziłem. Będąc tam, lepiej rozumiem, że włączenie prądu, odkręcenie kurka z gorącą wodą to ogromne szczęście, które spotyka tylko połowę ludzi na świecie. Zdaję sobie też sprawę, że wiele problemów, które mamy tutaj, jest błahych. Jednocześnie nie neguję, że dla kogoś mogą okazać się bardzo poważne i wpływać na jego życie, ale sam staram się zachować odpowiedni dystans do tego, czym się tutaj przejmuję.
Wyjazdy uczą mnie też tolerancji. Mam przyjaciół pośród wielu religii i widzę, że wszystko, czego naprawdę chcą, to żyć spokojnie i zapewnić swoim dzieciom bezpieczeństwo. Mieć dom i samochód. Trudno mi się więc pogodzić, że politycy wykorzystują ich aspiracje do swoich celów i nastawią ludzi przeciwko sobie. Cieszę się, że urodziłem się po tej stronie świata, w Polsce, bo Polska to piękny kraj, tylko… Tu pasowałby cytat z marszałka Piłsudskiego.
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/d2eeedc20bf2132139f11e560c9bb02f.png)