– Nie robię fochów i zyskuję przy bliższym poznaniu – aktorka Izabela Kuna o drodze na szczyt, pokoleniowych traumach i serialu „Klara”.

Do wszystkiego doszłam bardzo późno, ciężką pracą. Cieszę się, że jestem w tym miejscu, w którym jestem: i zawodowo, i rodzinnie. Ale gdybym była o 10-15 lat młodsza, byłoby znacznie lepiej. I tu nie chodzi tylko o metrykę – mówi aktorka Izabela Kuna, kiedy spotykamy się w kawiarni przy kamienicy, w której mieszka w centrum Warszawy. Ubrana w stylowe czarne dresy i sweter, w bejsbolówce, nie wygląda na gwiazdę z okładek, którą się stała w ostatnich miesiącach.

– Sukces paradoksalnie ją uspokoił – mówi aktor Wojciech Malajkat, rektor Akademii Teatralnej. – I przyszedł w momencie, kiedy Iza przestała się napinać. W tym zawodzie im mniej się napinasz, tym lepszy efekt osiągasz.

– Stereotypowo najlepszy czas dla aktorki to ok. 30 lat. Ale Iza temu zaprzecza – dodaje Jacek Braciak, przyjaciel i sceniczny partner aktorki. – Historia Izy jest fascynująca, bo idzie wbrew utartym schematom, że karierę robią piękni i młodzi. Że aktorki, które kończą 40 lat, stają się dla kina i teatru niewidoczne, brakuje dla nich ról. Ona z każdym rokiem rośnie. Może gdyby opatrzyła się widzom 20 lat temu, dzisiaj nie byłaby na szczycie. Z wiekiem nabrała charakteru, życiowych doświadczeń. Jest kojarzona głównie z rolami komediowymi, ale może zagrać wszystko. Szekspir napisał mnóstwo kobiecych ról i one czekają na Izę.

Przez lata nikt jej nie proponował dużych ról. Ale ona nie czekała, szukała grania, występowała w serialach, telenowelach, etiudach studenckich. Brała trzecio-, czwartoplanowe epizody: kelnerki, recepcjonistki w hotelu czy kobiety kupującej kafelki. Czasami reżyserzy nawet nie zauważali, że pojawiała się na planie.

– Jest profesjonalna i zdyscyplinowana. A po pracy nie rozprawia, że jest artystką, ma jakąś misję, nie zagrywa się jak wielu aktorów – opowiada Jacek Braciak, który poznał Kunę w 2003 r. na planie telewizyjnego teatru „Łucja i jej dzieci”. – Starannie oddziela życie zawodowe od prywatnego. Widziałem, że dla chleba robiła wszystko. Grała dużo. Pewnie to było czasami upokarzające. Ale nauczyła się tego zawodu. Nabiła sobie pięść, jak się mówi w naszym środowisku.

Nawet kiedy miała sukcesy, okazywały się chwilowe: za rolę Łucji zdobyła nagrodę na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, ale w swoim macierzystym Teatrze Polskim w Warszawie przez kilka lat nie dostała żadnej propozycji. Udział w komedii „Lejdis” przyniósł jej popularność, za „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej dostała Orła w kategorii najlepsza rola drugoplanowa. Ale mogła co najwyżej liczyć na angaż w serialu „Barwy szczęścia”.

Już na studiach nigdy nie grała dziewczynek, frywolnych ciotek, seksownych sąsiadek, tylko matki i babki. Po szkole też niewiele się zmieniło. Zwykle obsadzano ją w rolach kobiet starszych, doświadczonych przez los.

Teraz jest zachwycona, że nareszcie gra kobiety w swoim wieku i o różnych temperamentach. – Uwielbiam Wandę z „Teściów” czy Klarę – mówi.

Klara to tytułowa bohaterka serialu, który powstał na podstawie książki Kuny pod tym samym tytułem. Scenariusz napisał jej mąż, uznany dramaturg Marek Modzelewski. To gorzki portret wielkomiejskich 40-50-latków. Bohaterki „Klary” wikłają się w toksyczne relacje, tkwią w szkodliwych związkach, marzą o szczęściu. I popełniają ciągle te same błędy.

– Też tak robiłam. Jestem z pokolenia, które późno się zorientowało, że w związkach można żyć po partnersku, że można rozmawiać o emocjach, nie trzeba się godzić na przemoc, ból – mówi. Sama zrozumiała to, mając dopiero trzydzieści parę lat. A na terapię trafiła koło czterdziestki. Teraz ma ponad 50 lat i swoich rówieśników nazywa „pokoleniem terapii”, które późno się zorientowało, że w ten sposób można sobie pomóc.

W jednym z odcinków „Klary” główną bohaterkę odwiedza mama, mieszkająca na stałe w Kutnie. Różni je wiele, ale największe emocje wybuchają, kiedy rozmowa schodzi na religię.

– Moja mama twierdziła, że zerwałam z Kościołem, kiedy przyjechałam do Warszawy. Dokładnie tak, jak mówi matka serialowej Klary – śmieje się Kuna, kiedy pytam o kondycję jej pokolenia. – Kościół odgrywał znaczącą rolę w moim wychowaniu, bardzo lubiłam chodzić na religię, która wtedy odbywała się w salkach katechetycznych i była sytuacją towarzyską. Za to nie lubiłam kościoła, mszy, które kojarzyły mi się z czymś smutnym. Po latach zdałam sobie sprawę, że chodziłam tam ze strachu. Tak jak do spowiedzi w każdy pierwszy piątek miesiąca. Przez dziewięć lat! Za to mam odpust wieczny – śmieje się. Z czasem się odsunęła od Boga i Kościoła, który zaczęła utożsamiać z cyrkiem i zabobonem. Ale potrzeba wiary ciągle w niej jest.

Bohaterki „Klary” piją przy każdej okazji: na smutno i wesoło, same i w towarzystwie.

– Nasi rodzice też pili, wychowaliśmy się w domach pełnych alkoholu – wspomina. – Sama będąc dzieckiem, polewałam moim ciociom nalewki, wylizywałam kieliszki adwokata po imprezach. Alkohol był tak powszechny, jak herbata albo kawa, za to nikt głośno nie powiedział, że ktoś jest alkoholikiem. To było słowo tabu. Dzisiaj to łatwiej przechodzi przez gardło, ale też z trudem. Za to pijemy na potęgę, żeby się rozluźnić, zapomnieć, przeżyć kolejne rozstanie albo trudną rozmowę. W „Klarze” pokazałam, że w moim pokoleniu jest większe przyzwolenie na picie kobiet, co kiedyś jednak nie uchodziło. Kobieta, która piła, paliła i miała kochanka, była kur**. Dzisiaj jest nowoczesną kobietą. Doceniam tę zmianę, ale kilka lat temu zdecydowałam się nie pić i to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.

Mama była nauczycielką języka polskiego, ojciec – szefem kadr w fabryce włókniarskiej Mazowia w Tomaszowie Lubelskim. Wychowała się w pokoju z kuchnią, bez telefonu, bez samochodu. Za to zawsze znalazły się pieniądze na książki i kryształy. I na jedzenie. Jak przychodzili goście, stół był zastawiony.

Iza lubiła gości. Surowa mama odrywała się od sprawdzania zeszytów, tata wyciągał z zamrażarki mięso i tłukł kotlety, a ona podawała do stołu herbatę, kawę, cukierki. I obserwowała towarzyski teatr: kłócące się ciotki, połajanki, kiedy ktoś za dużo wypił, popisy przyjaciółek rodziców.

Kiedy wymagająca matka była niezadowolona z córki, nie odzywała się obrażona. Ojcu można było powierzyć każdy sekret i przegadać z nim wiele godzin.

– Rozpieszczał mnie niemiłosiernie. Wyręczał we wszystkim. Parzył herbatę, przynosił do pokoju kanapki, na szybko coś wyprasował. Gdy mama krzyczała: „Miała przecież posprzątać pokój”, brał odkurzacz i mówił: „Ona się jeszcze w życiu narobi” – mówiła w jednym z wywiadów.

– Nie mam w rodzinie bohaterów narodowych, którzy walczyli o wolność Polski. Mam zwykłych, biednych przodków, którzy ciężko pracowali i pomagali innym – mówi Kuna. – Czuję ogromny szacunek i podziw dla moich rodziców, którzy wyszli z realnej biedy i jednak osiągnęli w życiu coś na miarę swoich możliwości. A te możliwości ograniczał im system i państwo, w którym się urodzili.

Wychowała się na czterech gazetach: „Ekranie”, „Filmie”, „Sportowcu” i „Piłce Nożnej”. Oglądała transmisje wszystkich festiwali muzycznych, a wieczorami filmy. Lubiła czytać życiorysy aktorów. To była jej ucieczka w inny świat, chciała na moment być kimś innym, grać i pięknie wyglądać. O tym, że zdawała do szkoły teatralnej, wiedział ojciec. Matce powiedzieli, że próbuje się dostać na polonistykę w Łodzi.

Ze szkoły teatralnej zapamiętała głównie kilka słów, które towarzyszyły jej przez te cztery lata: źle, niedobrze, jeszcze raz…

Na rytmice prowadząca zajęcia nawet nie patrząc na nią, mówiła: „Pani Kuna, źle”. Na zajęciach z plastyki ruchu scenicznego wszyscy musieli się ubrać w obcisłe trykoty i wyjść pojedynczo na scenę. Prowadząca oceniała sylwetkę każdego, publicznie wytykając wady postawy, tuszę, krzywe nogi. Tylko jedna dziewczyna, po szkole baletowej, okazała się wystarczająco zgrabna. Kunie wytknięto fałdki tłuszczu na plecach. Żeby się ich pozbyć, musiała przy wszystkich czołgać się na plecach po scenie od kulisy do kulisy. Poczuła się tak upokorzona, że nawet nie widziała, co robili inni.

– To nie były czasy, kiedy studentów chwalono, zachęcano, wspierano. Raczej wszystko było źle. Dostałam w szkole teatralnej mocny przekaz: dobry efekt rodzi się w bólu, praca musi być okupiona łzami. Normą było to, że nauczyciel krzyczał, był niesprawiedliwy. Taki był świat.

Rok 1993. Była jedną z ostatnich aktorek, które dyrektor Kazimierz Dejmek przyjął do Teatru Polskiego w Warszawie. Ale nie miała szansy spotkać się z nim na scenie. Widziała go dwa razy: przy podpisywaniu umowy i podczas kłótni z grupą aktorów, którą wyrzucił z gabinetu.

Sekretarka poinformowała ją, że pierwszą rolę dostała w „Zemście”, w jednej scenie będzie tańczyć poloneza. Przyjęła to z pokorą, uznała, że musi czekać na swój czas. Ucieszyła się, kiedy zobaczyła obok siebie w korowodzie tanecznym Alicję Jachiewicz i Piotra Grabowskiego, których podziwiała w serialach „Daleko od szosy” czy „Noce i dnie”. Ale też zastanowiła się: co oni ze mną robią?

– Kiepsko trafiła, to był teatr o silnej hierarchii, gdzie nowo przyjęci musieli długo czekać na swoją szansę. Tam aktorki w średnim wieku ciągle chciały grać podlotki. I grały. A te naprawdę młode posłusznie czekały – wspomina Jacek Braciak.

W życiu prywatnym rozstała się z mężem, została matką samotnie wychowującą córkę. Żeby mieć na chleb, do dziesiątków epizodów dodała kolejne zajęcie – pracowała w PR, została dziennikarką, robiła wywiady z koleżankami i kolegami, którzy wtedy robili kariery.

– To było dosyć smutne, ale zarabiałam za to duże pieniądze – wspomina. Kiedyś zadzwoniła do znajomej aktorki, która udzieliła wywiadu, nie przerywając obiadu. Kuna poczuła się upokorzona, chciało jej się płakać.

Co wtedy ją trzymało w tym zawodzie? – Wiara w to, że jestem dobra – mówi. – Wiem, co to znaczy nie mieć pieniędzy, ciężko pracować, grać, kiedy jest zimno. Nie mam o to pretensji, znam ten zawód od podszewki, przeszłam wszystkie kręgi wtajemniczenia. Ale dzisiaj rozumiem ludzi, którzy oczekują godnych warunków pracy. W tych studenckich niskobudżetowych etiudach powinni grać obowiązkowo wszyscy popularni i dobrze opłacani aktorzy, żeby przypomnieli sobie, że nie wszyscy mają tak komfortowe warunki jak oni. Ktoś, kto ze mną pracował, będzie pracował ze mną jeszcze raz. Bo ja zyskuję przy bliższym poznaniu. Nie robię fochów, lubię swój zawód i bardzo mu się poświęcam.

– Iza długo budowała swoją pozycję. Nie należała do aktorek, które debiutowały dużą rolą – mówi Wojciech Malajkat. – W jej przypadku to nie było spokojne czekanie, aż świat ją zauważy. Było dużo emocji, nerwów, rozczarowań, ale ona to wytrzymała. Czekała na sukces pewnie z 25 lat. Dzisiaj jest kobietą z bagażem przeżyć. I to one stanowią jej kapitał. Stała się dla widzów bardziej wiarygodna.

Przyjaciele mówią: pracowita, ambitna, z nienasyconym apetytem na życie – gra, reżyseruje, uczy studentów, pisze książki. Dusza towarzystwa, przez lata prowadziła dom otwarty, na imprezach bawiło się po 100 osób. Nie znosi rozmawiać z kolegami o pracy.

Jacek Braciak: – Kiedy siadamy w kulisach, to gadamy raczej o tym, co zjedliśmy, kto ile waży, jak się czują nasze dzieci.

Kuna mówi o sobie: lubię robić dym. W wywiadach nie unika kontrowersyjnych tematów, otwarcie mówi o zazdrości wśród aktorów, że chciałaby zrobić sobie operację plastyczną, że czuje się snobką.

Kiedy kilka lat temu „Teściowie” nie znaleźli się na festiwalu filmowym w Gdyni, zamiast przyjąć z pokorą decyzję dyrektora, zdobyła do niego telefon i poprosiła o pisemne uzasadnienie. W środowisku wybuchł skandal: jak Kuna może domagać się takich rzeczy?

Czy ta odwaga wypowiadania swojego zdania przyszła z wiekiem? – Zawsze tak było, tylko kiedyś dziennikarze nie chcieli ze mną rozmawiać. Zawsze waliłam prosto z mostu, nawet niepytana. Nieraz zobaczywszy znajomego reżysera, wypowiadałam się o jego ostatnim filmie. Marek mówił: „Iza, po co to robisz? Nie każdy chce znać twoje zdanie”. Ale to było silniejsze ode mnie – mówi.

Kuna niedawno wróciła z Japonii. Opowiada: – Ta podróż była od lat moim marzeniem. Japończycy są bardzo czuli na formę tak jak ja. Chciałam na żywo zobaczyć teatr kabuki, Kioto, sztukę współczesną, kraj, w którym tworzyło moich dwóch ulubionych pisarzy – Yukio Mishima i Osamu Dazai. Ale to wszystko wydało mi się martwe, a ze spektaklu wyszłam w połowie. Wróciłam rozczarowana i właściwie zła, że Japonia nie spełniła moich oczekiwań. Najbardziej mnie zafascynowało Tokio i ludzie: zamknięci, wyciszeni. Kusi mnie, żeby tam wrócić. Może to znak, że powinnam się sama trochę wyciszyć, uspokoić. Przez lata byłam zwierzęciem towarzyskim, a teraz zaczęło mi chodzić po głowie, że mogłabym gdzieś wyjechać sama na kilka dni. Złapałam się na tym, że coraz częściej się zamykam w sobie. Ale tego nie widać, bo do perfekcji opanowałam sztukę kamuflażu.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version