Wraz z nadejściem nowego rządu, rolnicy mają nadzieje na zmiany. – Nas już tak dociśnięto, że jeszcze jeden taki rok jak 2023, a krew się może polać – mówi Jan Król, rolnik z woj. zachodniopomorskiego.
— Ile można gadać o dwóch facetach, którzy siedzą w więzieniu za przestępstwa! Ja znałem Andrzeja Leppera i jestem za tym, co robi ten rząd. Powinni siedzieć! Ale zajmijmy się teraz gospodarką, tu są poważne sprawy. Nie chcemy politykierstwa, niech rząd zacznie wreszcie mówić językiem ekonomii, a nie polityki – złości się Marian Skarbek, właściciel gospodarstwa pod Słupskiem.
Inny rolnik dodaje: — Ja się dziwię Tuskowi, że jest taki delikatny, za wolno się wszystko zmienia. Już dawno powinno się powymieniać wszystkich dyrektorów w oddziałach terenowych Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Bo ci starzy nic nie robią teraz, czekają na zmiany, wstrzymują wypłaty pieniędzy i złość rolników pójdzie na konto nowej władzy. A jesteśmy przed wyborami samorządowymi, jak wieś pójdzie na te wybory niezadowolona, to koalicja rządowa je przegra.
Rok destabilizacji rynków rolnych
Tyle że problemów, które nabrzmiewały miesiącami, szybko — jeśli w ogóle — nie da się rozwiązać. Najważniejsze czego chcą rolnicy to zablokowania importu płodów rolnych z Ukrainy. Ten import zaczął się jeszcze w 2022 r., po wybuchu wojny. Zaczęło się od zboża, ale za nim ruszyły transporty z mąką, drobiem, cukrem, a nawet mlekiem. To jeden z powodów, dla których polscy rolnicy tak źle wspominają ubiegły rok. Ich zdaniem to właśnie niekontrolowany napływ żywności zza naszej wschodniej granicy spowodował, że ich dochody w ostatnich miesiącach gwałtownie spadły. Rok 2023 był wyjątkowo trudny dla branży rolnej — koszty produkcji szły w górę, a ceny zbytu produktów rolnych w dół.
To był rok destabilizacji rynków rolnych, braku inwestowania w gospodarstwa, spadku efektywności produkcji, spadku nastrojów na wsi, protestów rolników, zalewu towarów rolnych z Ukrainy, zmian w dopłatach rolnych i zmian we Wspólnej Polityce Rolnej, do czego nikt w Polsce wyraźnie nie był przygotowany. Rok, w którym aż czterokrotnie zmieniał się szef resortu rolnictwa, co jednak konfliktów nie łagodziło. Rok galimatiasu, jak mówią sami rolnicy. I choć rząd Morawieckiego rzucił aż 15 mld zł na wszelkiego rodzaju dopłaty, to gniewu rolników nie uśmierzył – nie oczekiwali dopłat, chcieli stabilizacji cen i opłacalności produkcji. Nie doczekali się. Teraz od nowego ministra rolnicy oczekują, że sytuację w rolnictwie poprawi.
— Rok ubiegły nas załatwił cenami. Jeszcze jeden taki rok, a już się nie wygrzebiemy — mówi Leszek Dereziński, szef spółki pracowniczej, która prowadzi wielkie gospodarstwo rolne pod Bydgoszczą. — Ukraina nas zmiecie, a najbardziej w kość dostaną duże gospodarstwa. Nie ma takiej opcji, by choć jedno ziarno z Ukrainy u nas zostało, może być tylko tranzyt i to z pobieraniem kaucji przy wjeździe do Polski, zwracanej dopiero w porcie, kiedy zboże zostanie załadowane na statki – dodaje z kolei Franciszek Nowak z Wielkopolski.
Prawda jest taka, że w konkurencji z produkcją rolną z Ukrainy szanse mamy małe. Tam jest lepszy klimat dla rolnictwa, fantastyczne gleby (ponad połowa to czarnoziemy, które praktycznie nie wymagają nawozów, u nas czarnoziemy stanowią ledwie ok. 1 proc. gleb). Tam są wielkie towarowe gospodarstwa, które mają niższe koszty produkcji niż nasze rozdrobnione rolnictwo. I wreszcie: ukraińscy rolnicy nie muszą spełniać tak wyśrubowanych wymagań unijnych, jak nasi rolnicy, a te wymagania podnoszą nam koszty produkcji.
W tej sytuacji otwarcie granic dla bezcłowego importu z Ukrainy, jakie nastąpiło po wybuchu wojny, okazało się dla naszych rolników prawdziwym dramatem. Ukraińskie zboże nie tylko w ogromnym stopniu obniżyło u nas ceny skupu, ale też tak zapchało magazyny, że nasi producenci mieli kłopoty ze sprzedażą swojego ziarna. Dlatego rolnicy wyszli na drogi i blokowali przejścia graniczne z Ukrainą.
Jednak wiedząc, że szans z tańszą rolną produkcja z Ukrainy nie mamy, można się było do tego napływu żywności ze wschodu przygotować. Tego nie zrobiono. Nikt z poprzedniej ekipy rządowej o to nie zadbał i nawet kiedy już nas zalewało zboże z Ukrainy, rządzący zapewniali, że nic takiego się nie dzieje. Zaprzeczali oczywistym faktom i zapewniali rolników, że panują nad sytuacją, choć kompletnie nie panowali.
Jak mówi prof. Andrzej Kowalski, były szef Instytutu Ekonomiki Rolnictwa, do tej sytuacji można się było przygotować. — My mamy bardzo dobrze rozwinięty przemysł przetwórstwa rolno-spożywczego, a Ukraina ma produkty rolne. Ma też rynki zbytu dla nas do tej pory niezdobyte. Na tej współpracy Polska mogła skorzystać – przekonuje prof. Kowalski.
Kiedy my wchodziliśmy do Unii, niemieccy rolnicy też się bali – dokładnie tego samego, czego dziś boją się nasi. Bali się napływu tańszych polskich produktów, bo u nas koszty produkcji były niższe. Ale Niemcy dobrze sobie dali z tym radę, np. kupowali nasze tańsze jabłka i przerabiali na koncentrat, który potem eksportowali.
Ceny szorują po dnie
Minister Siekierski wysłał już pismo do Komisji Europejskiej, w którym zwraca się o przedłużenie o rok blokady dla ukraińskich produktów. Jeśli nie to prosi o przywrócenie zasad, jakie w handlu z Ukrainą panowały przed wybuchem wojny, czyli ustalenie określonej wielkości bezcłowego kontyngentu lub wprowadzenia ceł. Krótko mówiąc, chce zaostrzenia kursu. Już w najbliższy poniedziałek ma o tym rozmawiać w Brukseli. Jeśli nawet KE przychyliłaby się do tej prośby, to efektów szybko nie będzie. Jednak wielu ekspertów wątpi by Komisja przychylnie na nas spojrzała. Powiedzmy wprost: eksport żywności przez Ukrainę to dramat dla naszego rolnictwa, ale dla walczącej z Rosją Ukrainy to być albo nie być.
Tymczasem ceny u nas szorują po dnie, a zapowiedzi na następne miesiące nie są lepsze. Pszenica dziś jest po 750 zł za tonę, a jeszcze półtora roku temu była dwa razy wyższa. Mleko tanieje, świnie tanieją.
— Ale prąd drożeje, wypłaty dopłat są opóźnione i do końca nie wiemy, ile dostaniemy — zwraca uwagę Dereziński.— Jeśli nie oddzielimy polityki socjalnej od produkcyjnej, to lepiej nie będzie. Na razie nic nie wskazuje, by tak się miało stać, bo żadna władza nie ma w tym interesu politycznego. Nas, producentów, jest zbyt mało, nasze głosy w wyborach za mało znaczą. Żyjemy w kraju, gdzie o rolnictwie decydują mali, nieprodukcyjni rolnicy, a nie faktyczni producenci rolni.
Spółka pracownicza, w której Dereziński jest prezesem, gospodaruje na paru tysiącach hektarów, ale to głównie ziemia dzierżawiona. To, czego oczekują dzierżawcy, a nasze największe gospodarstwa na ogół bazują na dzierżawie ziemi popegeerowskiej, to wycofania się rządu z ustawy o dzierżawach. Zmuszała ich ona do dobrowolnego oddania 30 proc. ziemi, choć mieli ważne umowy dzierżawne. Ustawę wprowadził swego czasu PSL, kiedy szefem resortu rolnictwa był Marek Sawicki, a Zjednoczona Prawica po przejęciu władzy w 2015 r. jeszcze ustawę zaostrzyła. Dołożono kary za jej zlekceważenie i wstrzymano w ogóle sprzedaż ziemi z dawnych PGR-ów. Kto z rolników nie oddał „trzydziestek” w wyznaczonym przez władze czasie musiał liczyć się albo z wielokrotnym wzrostem opłat dzierżawnych, albo z odmową przedłużenia dzierżaw po wygaśnięciu aktualnej umowy. Teraz rolnicy chcą cofnięcia kar tym, którzy nie oddali „trzydziestek”. Chcą też odblokowania sprzedaży ziemi.
„Dla nas to cios w plecy”
– Nie rozumiemy tego trzymania się własności państwowej. Podobno Tusk chce wszystko prywatyzować, to mam nadzieję, że sprywatyzuje też obrót ziemią – dodaje Król. – Liczymy na Kosiniaka, że nas poprze. Może się na rolnictwie nie zna, ale widać, że nie jest takim betonem jak Sawicki. No i na ministra Siekierskiego, bo on rozumie, że bez dużych gospodarstw Polska przegra konkurencję z innymi krajami.
Nowy minister w oczach rolników już jednak pewną wpadkę zaliczył – zmienił im sposób naliczania opłat za dzierżawę ziemi w sposób, który im się zdecydowanie nie spodobał. Do tej pory stawkę czynszu wyliczano na podstawie średniej ceny skupu pszenicy z ostatnich dwóch kwartałów. Minister chce, by teraz wyliczano ją na podstawie o średnią z ostatnich 11 kwartałów. Pomysł w zasadzie dobry – tak wyliczona średnia byłaby bardziej stabilna, mniej narażona na gwałtowne zmiany cen. Tyle tylko, że ostanie dwa kwartały to czas bardzo niskich cen, średnia za 11 kwartałów będzie znacznie wyższa, bo obejmie lata, kiedy ceny pszenicy szybowały. Dla rolników to oznacza po prostu wyższe czynsze.
— Minister ma dobry pomysł dla budżetu, ale nie dla nas. Dla nas to cios w plecy. Spodziewaliśmy się niższych stawek, a mamy zapłacić więcej. Zamiast inwestować w rozwój, inwestujemy w budżet państwa – mówi Dereziński.