Jagna uważa, że z tym plecakiem zagłady jest jak z ubezpieczeniem: prawdopodobnie nigdy się nie przyda, ale lepiej go mieć.

Mam leki przeciwzapalne, przeciwbólowe, do odkażania, latarkę na dynamo i taśmę dwustronną, bo się zawsze przyda. Do tego około 12 kilogramów niemieckich racji żywnościowych, to takie wysokoenergetyczne batoniki ze zmielonego jęczmienia z tłuszczami, białkiem, węglowodanami i witaminami. Mają długi termin przydatności do spożycia, te tutaj pięć i 20 lat, można je zjeść na sucho albo zalać mlekiem – Jagna, dziennikarka z Warszawy, pokazuje, co ma w swoim, jak go nazywa, plecaku zagłady.

Są tam jeszcze minizestaw narzędzi, cztery śpiworki z folii termicznej, rurka filtracyjna, która oczyszcza nawet wodę z kałuży. I środki opatrunkowe, apteczka, kompas, świece awaryjne, które palą się 24 godziny.

– Mam też kuchenkę, na której można podgrzać zawartość metalowego kubka. Tu są lina, namiocik, gwizdki alarmowe, peleryny oraz laminowane mapy Polski i Europy. I jeszcze kompas – wylicza dalej Jagna. Sam plecak jest solidny, 60-litrowy, z wieloma kieszonkami.

O tym, że może być potrzebny, Jagna po raz pierwszy pomyślała tuż po wybuchu wojny w Ukrainie. W jej domu przez miesiąc mieszkało siedmioro uchodźców, opowiadali, że u nich nikt się wojny nie spodziewał, a ona pomyślała, że trzeba się spodziewać wszystkiego. Potem była z wizytą u znajomych, którzy mają stajnię, i rozmowa zeszła na konieczność przygotowania się do ewakuacji koni. Wzięła to za żart, ale oni mówili serio.

– A latem zeszłego roku odwiedziliśmy znajomych, którzy w czasie pandemii wyjechali z dziećmi na rok do Tajlandii i wynajęli swój dom preppersom. I kiedy ci preppersi się wyprowadzali, zostawili im sporo rzeczy. W garażu były worki z piaskiem i sięgające do sufitu wieże z butelek wody. Do tego kombinezony i kryjówka na wypadek ataku atomowego. Zbaraniałam, pomyślałam, że to trochę szalone, ale zaraz potem sobie przypomniałam, że lockdown też wydawał mi się szalony. Całkiem niedawno, kiedy ten NATO-wski generał powiedział, że musimy się przygotować na atak Rosji, myślałam o tym przez kilka dni, aż w końcu zrobiłam podstawowe zakupy do mojego plecaka zagłady. Potem już je tylko uzupełniałam – mówi Jagna.

– To jest plecak ewakuacyjny, proszę pani – poprawia Sławomir Nizner, twórca grupy Preppers Poland, liczącej ponad 30 tys. osób internetowej społeczności, której członkowie przygotowują się na wojnę, klęski żywiołowe i inne nieszczęścia.

Preppersi mają żelazne zasady: trzeba być maksymalnie niezależnym, mieć bezpieczne schronienie i tyle rzeczy, by przetrwać, gdyby wybuchła epidemia, przerwane zostały dostawy prądu, gazu, zamknięte drogi, sklepy, banki i szpitale.

Szacuje się, że w USA jest ponad 3 mln preppersów. Mają swoje portale, sklepy internetowe, poradniki i blogi. W Polsce ruch też się rozwija, tylko na Facebooku jest kilka takich grup, mają po kilka tysięcy członków.

Wojny miało nigdy nie być. Fukuyama powiedział, że historia się skończy. No a tutaj taka kupa wyszła.

Preppers Poland istnieje od 11 lat. To wtedy Nizner obejrzał amerykański serial „Doomsday preppers” i zdał sobie sprawę, że pod tą nazwą kryją się rzeczy, którymi interesował się właściwie od zawsze. – To miał być po prostu fanpage, hobby po godzinach, na niewielką skalę. Nigdy się nie spodziewałem, że to mi się tak rozrośnie – wspomina.

Zauważył, że kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, gwałtownie przybyło ludzi, którzy chcieli stać się preppersami. Ostatnio nie ma jednak aż tak wielkiego zainteresowania. – Ale taki moment jak teraz to jest bardzo dobry czas, żeby zacząć. Bo jak już wybuchnie wojna albo pandemia, nastąpi atak hakerski albo koronalny wyrzut masy słonecznej i impuls elektromagnetyczny, który za tym idzie, to wtedy jest troszkę za późno. Czas na naprawę dachu jest wtedy, gdy świeci słońce. A teraz świeci słońce – mówi.

Sam ma kilka plecaków ewakuacyjnych. Prowadził sklep internetowy dla preppersów, towar był zawsze pod ręką, więc gromadził.

Nie przygotowuje się na jedno zagrożenie, myśli kompleksowo. – Bez względu na to, co się stanie, będę potrzebował tlenu do oddychania, wody i jedzenia, odpowiednich ubrań i dachu nad głową. I społeczności, żeby ktoś mnie zastąpił, kiedy zasnę albo zachoruję. Przy każdym czarnym scenariuszu potrzebne jest dokładnie to samo. Większość takich wydarzeń najbezpieczniej jest przeczekać w domu, dlatego warto mieć dobre zaopatrzenie – przekonuje Nizner.

Emilia, właścicielka firmy PR z Warszawy, jeszcze kilka lat temu myślała, że preppersi są trochę dziwni. Pamięta, jak jeden z ich znajomych opowiadał, że się wybiera z nożem do lasu, żeby sprawdzić, czy jest w stanie przeżyć. Nie rozumiała, o co mu chodzi. – Ale kiedy Rosja napadła na Ukrainę i setki tysięcy osób na piechotę albo samochodami próbowało się przedostać przez granicę, spojrzałam na to inaczej. Pomyślałam, że byłoby nierozsądne udawać, że nic się nie dzieje. Nigdy nie byłam paranoiczką, nie wierzę w teorie spiskowe, ale gdyby jeszcze cztery lata temu ktoś mi powiedział, że świat się zamknie, bo będzie pandemia, tobym go wyśmiała. A teraz dzieją się tak przedziwne rzeczy na świecie, że jeśli mogę zrobić cokolwiek, żeby się przygotować na kolejne dziwactwa, po prostu to robię – tłumaczy.

Rozgląda się za jakąś nieruchomością za granicą, myśli o południu Europy: Hiszpania, Portugalia, może Włochy? Ale rozważa też Amerykę Południową albo Środkową.

No i ma plecak zagłady. Ma też nadzieję, że nigdy jej się nie przyda. – Ale gdyby był 1 proc. szansy, że może on coś zmienić, pomóc przez parę dni funkcjonować, to lepiej go mieć. Żeby nie mieć żalu do siebie, gdyby coś się jednak wydarzyło – mówi Emilia.

– Dokąd idziemy z tym plecakiem? Na Zachód, tam musi być jakaś cywilizacja – żartuje Jagna. – Moja rodzina pochodzi z Warszawy, 90 proc. krewnych zginęło w czasie rzezi Woli, więc w przekazie generacyjnym mamy zakodowane, że trzeba być gotowym, by wszystko zostawić i wyjść z domu. Przodkowie przekazali mi również, że trzeba mieszkać po lewej stronie Wisły. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak mam – uśmiecha się.

Tak naprawdę nie myśli, że będzie musiała uciekać. Ale już sytuacja, gdy nadawane są komunikaty, że jest jakieś zagrożenie, wszyscy mają wyjść z domu i udać się w bezpieczne miejsce, wydaje jej się całkiem realna. I wtedy plecak się przyda.

– Nie zakładam, że to będzie klasyczna wojna, raczej jakaś forma siania zamętu, cyberterroryzmu, który spowoduje, że zapanuje chaos. Wiem, że starczy nam wody i jedzenia na trzy tygodnie i to mi zdejmuje stres z głowy. Tę jedną rzecz mam ogarniętą – tłumaczy Jagna.

Uważa, że z tym plecakiem jest jak z ubezpieczeniem: prawdopodobnie nigdy się nie przyda, ale lepiej go mieć. – Nasz system energetyczny nie jest przygotowany na bardzo wysokie temperatury, więc jeżeli się zdarzą dwa tygodnie afrykańskich upałów, to bardzo łatwo o awarię. Tak samo w czasie wichury. Świat się staje coraz mniej przewidywalnym miejscem, a ja nie chcę w razie czego biegać po ulicy i krzyczeć: ludzie, co się stało? – mówi.

Zapomniała dodać, że ma jeszcze solarne powerbanki, radio na panel solarny i na baterie. Chce kupić krótkofalówki, żeby móc się skontaktować z rodzicami i siostrą, gdyby telefony komórkowe padły. Gromadzi też wodę w butelkach i stara się mieć zawsze pełen bak paliwa. Nie kupiła na razie masek mp5, uznała, że to bez sensu. Bo są potwornie drogie, kosztują co najmniej 500 zł, i zwykle po terminie przydatności, bo pochodzą z wojskowych odrzutów.

Ostatecznie kupiła maski przeznaczone dla ludzi, którzy pracują w oparach chemicznych albo w lakierniach. Do tego filtropochłaniacze, które mają opcję oddzielania pyłu radioaktywnego, ale działają też na wszystkie grzyby i wirusy. Każdy członek rodziny ma własną maskę. Plecak zagłady jest jeden, ale są w nim rzeczy dla całej czwórki.

Co daje posiadanie takiego plecaka? – Pozór wpływu na własne życie. Poczucie, że gdyby się coś nagłego wydarzyło, to nie czuję się zagubiona, tylko wiem, jakie decyzje podjąć – odpowiada psychoterapeutka Sylwia Sitkowska.

Przypomina, że w psychoterapii podejmuje się różne eksperymenty z osobami cierpiącymi na zaburzenia lękowe. – Lęk potrafi paraliżować, klient myśli bardzo dużo, jednak zazwyczaj na lękowych myślach się kończy. Ale kiedy zacznie się zastanawiać nad rozwiązaniami i wprowadzać je w życie, to lęk często odpuszcza – tłumaczy.

Nie rozmawia z pacjentami o plecaku zagłady, bo nie chce nikomu zasiewać w głowie niepokoju. – Ale mam klientów, którzy kupili nieruchomości, i takich, którzy zamierzają to zrobić. Mam też znajomych, bardzo zdroworozsądkowych, którzy przygotowują plan B dla swoich rodzin. Od jednego z nich usłyszałam, że rozgląda się za jakimś domem za granicą, na wypadek gdyby trzeba było się szybko pakować – mówi.

Zauważyła, że ludzie są zdezorientowani. Przychodzą do jej gabinetu i opowiadają, że są pełni obaw, nie wiedzą, co przyniesie przyszłość. – Na co dzień wstydzą się do tego przyznać. Poza tym wszyscy mamy w głowie mechanizm wypierania i do ostatniej chwili chcemy wierzyć, że będzie dobrze. Przecież nawet gdy pod granicą ukraińską gromadziły się wojska, to wszyscy mówili, że nic się nie wydarzy. A oni jechali już czołgami. Budowali krematoria i szpitale polowe, a my dalej mówiliśmy, że to nie ma prawa się wydarzyć w XXI w. w Europie – mówi Sylwia Sitkowska.

– To jest trudny temat – przyznaje Emilia. Zauważyła, że dużo bardziej otwarcie rozmawiają o tym osoby zamożne. – Bo czują, że mają wpływ na sytuację, są w stanie się zabezpieczyć, by uniknąć katastrofy. Wyprowadzić się, przenieść swój majątek, kupić niezbędne rzeczy. Taki plecak kosztuje parę tysięcy, nie każdy może tyle wydać. Osoby, których nie stać na takie przygotowania, bagatelizują sytuację. Jeżeli ktoś zarabia tyle, że ledwie się może utrzymać, ale już nie odłoży, nie zna języków, nie jeździł za granicę, to nie chce słuchać, że może być sytuacja, w której będzie musiał zmienić coś w swoim życiu. Potrzebuje złudzeń, bo dają poczucia bezpieczeństwa, spokoju i szczęścia. Więc taki człowiek mówi: to są głupoty, nic się nie wydarzy – tłumaczy.

Jagna widzi też pokoleniową różnicę. O ile jej rodzice w ogóle nie chcą o tym rozmawiać, to już znajomi w okolicach czterdziestki chętnie. – Stracili poczucie bezpieczeństwa, dlatego rozkminiają plany awaryjne. Oni też nie myślą, że do Polski wejdzie armia rosyjska i będzie zarzynać ludzi na ulicach. Raczej, że Rosjanie rozwalą nam system GPS czy GSM i zostaniemy bez komunikacji. Ja już wiele lat temu chciałam oddać encyklopedię, ale po pandemii zmieniłam zdanie. Nie oddam, bo Wikipedia dzisiaj jest, a jutro jej nie ma – mówi Jagna.

Znajomi proszą, żeby im przysłała te wszystkie linki do zakupów, też chcą skompletować plecak zagłady. – Niedawno byłam u lekarki, która jest osobą twardo stąpającą po ziemi i zażartowałam, że przygotowałam taki plecak. Ona na to: śmichy-chichy, ale mój mąż kupił 40-litrowe baniaki na wodę. Mówię, że trzeba mieć racje żywnościowe, a ona się dopytuje, jakie racje. I też prosi, żeby jej wysłać linka. Ktoś inny opowiada, że wyrobił paszporty dla swoich zwierząt na wypadek, gdyby trzeba było nagle wyjeżdżać – opowiada dziennikarka.

Uważa, że polscy politycy traktują swoich obywateli jak idiotów. – Skandynawowie, Brytyjczycy są informowani, że muszą się przygotować na wypadek jakiegoś kryzysu, a my mamy igrzyska dla ludu w postaci Wąsika i Kamińskiego – mówi.

Kiedy rok temu Państwowa Straż Pożarna uruchomiła aplikację schrony.pl., Jagna odkryła, że w całym powiecie Grodzisk Mazowiecki nie ma ani jednego schronu atomowego. Jest tylko miejsce schronienia tymczasowego w blokach przy ul. Królewskiej. – Jesteśmy kompletnie nieprzygotowani ani do sytuacji, gdy nie działa GPS, ani do przerwania łańcucha dostaw z powodu kolejnej epidemii. Wszystko się może zdarzyć, a my musimy polegać przede wszystkim na sobie – mówi.

– Nie jesteśmy przygotowani na nic, nawet na skażenie lokalnych wodociągów. Obrona cywilna w tym kraju nie istnieje – potwierdza Sławomir Nizner.

Jego zdaniem to efekt zaniedbań wszystkich kolejnych rządów w demokratycznej Polsce. – Stare popeerelowskie schrony zostały zamurowane albo robią za nielegalne zsypy na śmieci, a w najlepszym wypadku przerobiono je na muzea. Nikt nie tworzy nowych. Jedyne, co drgnęło, to za rządów PiS zezwolono na budowę wolnostojących bunkrów na własnym terenie. To krok w dobrą stronę, ale wciąż za mało. Mam nadzieję, że kolejna władza też zacznie forsować ułatwienia dla ludzi, którzy chcą na własną rękę przygotowywać się na różne kryzysy – mówi lider ruchu Preppers Poland.

Dodaje, że z takich przygotowań korzysta się cały czas. – Zapasy jedzenia nie czekają na godzinę W, są w ciągłym użyciu. Jak chodzę na strzelnicę, to nie po to, żeby lepiej strzelać, bo będzie apokalipsa czy atak zombi. Chodzę, bo lubię strzelać. Podobnie jest z ćwiczeniami fizycznymi, właśnie złapała mnie pani w trakcie treningu – śmieje się.

Cieszy go, że ludzie w końcu zaczynają to rozumieć. – Pierwsze kroki są dosyć łatwe, to EDC, czyli ekwipunek dźwigany codziennie: latarka, zapalniczka, naładowany telefon komórkowy, portfel z dokumentami i gotówką, scyzoryk w kieszeni. Gdy wejdziemy na klatkę schodową i wyłączą prąd, przyda się latarka. Jeżeli ktoś nie jest przygotowany na takie drobiazgi, to na poważne scenariusze też nie będzie gotowy.

Jagna kilka miesięcy temu obejrzała film katastroficzny „Zostaw świat za sobą”. Wielu znajomych mówiło jej, że właśnie tak sobie wyobrażają nieoczekiwany atak nie wiadomo w sumie kogo i na co.

– Wojny miało nigdy nie być – mówi dziennikarka. – Fukuyama powiedział, że historia się skończy. No a tutaj taka kupa wyszła.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version